29 MARCA 2096: GABINET EBERLY’EGO

— Wydaje mi się, że wiem, dlaczego prosił pan o to spotkanie — rzekł Eberly z chytrym wyrazem twarzy.

Jake Wanamaker i Manuel Gaeta siedzieli na dwóch fotelach ze skóry i chromu, przed biurkiem Eberlyego. Żaden z nich nie wyglądał na zastraszonego ani służalczego. Wręcz przeciwnie, Gaeta był zdeterminowany, a Wanamaker miał wręcz wojowniczą minę.

— Przyszliśmy poinformować, że zamierzamy skorzystać z jednego z pojazdów transferowych — oznajmił Wanamaker.

— Żeby polecieć na kolejną wycieczkę w region pierścieni? — odparł Eberly. — Dowiedziałem się o waszym pomyśle. To dla doktor Wunderly, tak?

— Zgadza się — odparł Wanamaker.

— A dlaczego miałbym pomóc wam w realizacji misji, która może potwierdzić istnienie tam żywych istot? To nie leży w interesie habitatu.

— Być może leży to w pańskim interesie — rzucił obojętnie Wanamaker.

Eberly uśmiechnął się.

— Mój jedyny interes to dobro tego habitatu. Jako główny administrator, jestem odpowiedzialny za…

— Dajmy sobie spokój z mierditas — mruknął Gaeta. — I tak nie będziemy na pana głosować.

Eberly wybuchnął gorzkim śmiechem.

— W takim razie, po co miałbym wam pomagać?

— Jak pan powiedział — odparł Wanamaker — dla dobra habitatu.

— A w jaki sposób odnalezienie żywych istot w regionie pierścieni miałoby być korzystne dla habitatu? Poza ściągnięciem tu hordy naukowców? Mamy zamiar eksplorować pierścienie z powodu występowania tam wody. Nie mamy ochoty stykać się z naukowcami, którzy uważają, że każdy robal w Układzie Słonecznym jest zbyt święty, żeby można było go dotknąć — po czym dodał, patrząc na Gaetę: — Chciał pan polecieć na powierzchnię Tytana, a Urbain panu nie pozwolił, pamięta pan? Po co pomaga pan naukowcom?

Zanim Gaeta zdołał odpowiedzieć, Wanamaker, mężczyzna o szerokich ramionach, nachylił się nad biurkiem; Eberly odruchowo odsunął się.

— Proszę pozwolić, że coś panu opowiem — rzekł Wanamaker, unosząc swą wielką rękę o wielkich kostkach; wyciągnął palec wskazujący i rzekł: — Po pierwsze, załóżmy, że my nie lecimy na tę misję, a pan zaczyna eksplorację. Naukowcy zbadają próbki przywiezione przez górników. Znajdą w lodzie jakieś organizmy. Zawiadomią MKU. MKU zażąda od MUA wstrzymania eksploracji.

Wydajna szczęka Eberly’ego wysunęła się nieco.

— Z powodu tych ziemskich biurokratów… Wanamaker uciszył go, podnosząc kolejny palec.

— Dobrze, powie pan MUA, żeby sobie wsadzili swoje pomysły tam, gdzie światło nie dochodzi. MUA wysyła Korpus Pokoju, który ma pilnować przestrzegania zakazu eksploracji. Co pan wtedy robi?

Eberly zmarszczył czoło, intensywnie myśląc, i zaimprowizował:

— Nie wyślą wojska. Nie od razu.

— Może nie od razu, ale prędzej czy później tak. Cała społeczność naukowa, od Merkurego po ten habitat, podniesie wrzask o mordowaniu żywych mieszkańców pierścieni.

— Wydamy im walkę przed Sądem Światowym. — I przegramy.

— Ogłosimy się niepodległym państwem, nie podlegającym przepisom MUA.

Wanamaker skinął głową.

— Może pan. Szczury skalne na Ceres pewnie pana poprą: potrzebują wody. Może nawet Selene stanie u pana boku. I co mamy?

— Wojnę — odparł Gaeta. — Międzyplanetarną wojnę.

— Której nie moglibyśmy wygrać — rzekł ponuro Wanamaker. — Tę puszkę można rozwalić jednym strzałem.

— Nie zrobiliby tego — rzekł Eberly stłumionym głosem.

— Jest pan tego pewien? Podejmie pan takie ryzyko?

Na długą, długą chwilę w gabinecie zapanowała absolutna cisza, jeśli nie liczyć szumu powietrza z przewodów wentylacyjnych.

Wanamaker uniósł trzeci palec.

— Z drugiej strony, wyobraźmy sobie, że lecimy na misję, odkrywamy, że Wunderly się myliła, wśród lodu nie ma żadnych żyjątek. Może pan robić, co tylko zechce.

— Jeśli jednak coś tam jest…

— Jeśli coś tam jest, wyjdzie to na wierzch, prędzej czy później — podkreślił Wanamaker. — Nie można tego trzymać w tajemnicy przez wieczność. Czy nie lepiej wiedzieć już teraz, niż składać obietnice, których nie da się dotrzymać?

— Niż wpakować się w jakąś przeklętą wojnę? — podsunął Gaeta.

Eberly starał się myśleć tak szybko, jak tylko zdołał. Wojna. Ten habitat łatwo zniszczyć, podobnie jak habitat skalnych szczurów na Ceres. Wszyscy możemy zginąć. Ja mogę zginąć!

— Potrzebna nam pana zgoda na skorzystanie z rakiety transferowej — rzekł Wanamaker. — Formularz ma pan w poczcie. Potrzebny mi tylko podpis.

Jeśli znajdą tam jakieś istoty żywe, myślał Eberly, mogę oskarżyć naukowców o to, że nie pozwalają nam eksplorować pierścieni. Mogę zwalić winę na MKU i MUA. Ludzie zrozumieją, że to nie moja wina. Nie będą mnie o to winić. Będą na mnie głosować.

— To jak będzie? — naciskał Wanamaker.

Jestem w pułapce. Bez względu na to, co zrobię, jestem w pułapce.

— To jak? — spytał Gaeta.

Mogę dać wyborcom do zrozumienia, że zmuszono mnie do rezygnacji z tego pomysłu, pomyślał Eberly. Albo zapytać ich, czy chcą walczyć o swoje prawa. Tak! Tak! Poprowadzę ich do walki o niepodległość. Zaapeluję do ludzi na Ziemi, żeby nas nie skrzywdzili, żeby nie zabijali dziesięciu tysięcy ludzi z powodu jakichś mikroskopijnych żyjątek. To może zadziałać. Nie musi dochodzić do wojny. A jeśli dojdzie, mogę wynegocjować traktat pokojowy i stać się zwiastunem pokoju. Człowiekiem, który ocalił habitat przed zniszczeniem.

Wanamaker odchrząknął.

— Komputer! — wrzasnął Eberly.

Inteligentny ekran po lewej stronie rozjarzył się. Eberly wywołał dokument, który przesłał mu Wanamaker. Wyświetlił go na ścianie. Sięgnął po rysik i złożył podpis na elektronicznej tabliczce. Podpis pojawił się na dokumencie wyświetlonym na ekranie, śmiały i zamaszysty.

Wanamaker wstał, zadowolony.

— Dziękuję panu. Postąpił pan właściwie.

— Tak — mruknął Eberly. — To się dopiero okaże. Gaeta także wstał.

— A teraz musimy lecieć, te fregado pierścienie czekają. Eberly skinął głową i pomyślał: mam nadzieję, że was tam szlag trafi. Wszystkich. Łącznie z Pancho Lane.


— Nie obejrzymy wielkiej debaty — rzekł Tavalera, patrząc, jak Gaeta wspina się do wielkiego skafandra.

— Nie ma się czym przejmować — zawołał Timoshenko zza skafandra, gdzie pomagał Gaecie prześliznąć się przez klapę. — Będą to pokazywać w wiadomościach jeszcze z sześć razy.

Udało im się postawić skafander Gaety na wózku i stał tam jak sarkofag giganta, zwrócony w stronę zewnętrznej komory śluzy powietrznej znajdującej się blisko przegrody habitatu; była to jedyna śluza powietrzna, w której mogło zmieścić się coś tak wielkiego. Następnie, przy pomocy samego Gaety, użyli suwnicy, by postawić skafander z powrotem na nogach — butach z grubymi podeszwami. Gaeta otworzył klapę i wspiął się do środka. Rakieta transferowa, którą mieli polecieć w region pierścieni, była zacumowana na zewnątrz śluzy. Pancho i Wanamaker słuchali odliczania przed startem. Tavalera przyniósł cztery komputery do monitorowania czujników skafandra i obsługi łączności, po czym rozwiesił je na porysowanych metalowych grodziach, bo w śluzie nie było inteligentnych ekranów. Kiedy w wizjerze hełmu pojawiła się twarz Gaety, Tavalera włączył interkom.

— Słyszysz mnie, Manny?

— Głośno i wyraźnie. Możesz trochę przyciszyć.

Timoshenko sprawdził klapę skafandra, chcąc się upewnić, że jest szczelna, po czym podszedł do komputerów Tavalery Sprawdzenie wszystkich pozycji z listy kontrolnej zajęło im kilka minut. W końcu Tavalera rzekł:

— Masz zgodę na wejście do śluzy.

Gaeta obrócił się wolno, jak potwór w starym horrorze, zaś Timoshenko podreptał do wewnętrznej klapy śluzy i wystukał na klawiaturze kombinację otwarcia. Klapa otworzyła się gładko do środka i Gaeta niezdarnie przeszedł przez próg. Gdy klapa zamknęła się, z Gaetą w środku, Timoshenko popędził do komputerów, przy których czekał Tavalera.

— Wypompowuję powietrze — zawołał Tavalera. Usłyszeli głos Gaety z rozwijanego komputera, który służył do utrzymywania łączności:

— Zrozumiałem, wypompowujesz powietrze. Unosząc wzrok znad ekranów by spojrzeć na Timoshenkę.

Tavalera rzekł:

— Naprawdę cieszę się, że nam przy tym pomagasz. Timoshenko wzruszył ramionami.

— Jestem teraz wielkim szefem. Mam mnóstwo czasu. Nie mam nic do roboty poza siedzeniem za biurkiem i wysłuchiwaniem wymówek.

I mam nadzieję, że tak zostanie, dodał w duchu.

Kiedy Eberly wezwał go do swojego gabinetu, Timoshenko wiedział, że główny administrator znowu ma zamiar przypierać go do muru. Dzień wcześniej miała miejsce kolejna przerwa w dostawie energii, trwająca godzinę, trzecia w ciągu ostatnich sześciu tygodni. Teraz była noc, pora kolacji już dawno minęła i przy biurkach nikogo nie było. Tylko małe lampki biurowe rozpraszały ciemność.

Zastukał raz do drzwi Eberly’ego i otworzył je. Eberly siedział przy biurku, jak zwykle nieskazitelnie pustym; jego powierzchnia lśniła w świetle górnej lampy.

— Jak punktualnie — rzekł Eberly, uśmiechając się radośnie, po czym wskazał Timoshence jedno z krzeseł przed biurkiem.

Timoshenko usiadł bez słowa.

— Dziś zwolniłem Aaronsona — oznajmił Eberly bez wstępów. — Nie możemy sobie więcej pozwolić na takie przerwy. I dlatego powołuję pana na dyrektora całego działu konserwacji.

— Odrzucam ten zaszczyt.

Eberly, nadal się uśmiechając, otworzył szufladę biurka i wyjął mały plastikowy arkusz.

— Ma pan ładną żonę — rzekł, przesuwając po biurku arkusz w jego stronę.

Timoshenko nie ośmielił się go podnieść. Już sam rzut oka na cudną twarz Katriny sprawił, że serce zaczęło mu walić jak młotem.

— Moja była żona nie ma z tym nic wspólnego — rzekł przez zaciśnięte zęby.

— Kontaktowałem się z władzami w Moskwie w jej sprawie. Nie wyszła ponownie za mąż. Najwyraźniej chce tu przylecieć — oznajmił Eberly. — Chyba bardzo chciałaby znowu z panem być.

W pierwszym odruchu Timoshenko chciał przeskoczyć biurko i udusić tego bezczelnego łajdaka. Z trudem stłumił tę chęć.

— Moglibyście państwo być razem — mówił dalej Eberly — jeśli przyjmie pan stanowisko dyrektora działu konserwacji. Będzie pan ważnym członkiem społeczności tego habitatu, a ona…

— Nie chcę, żeby tu przylatywała! Nie chcę, żeby ją wygnano z Ziemi!

Eberly potrząsnął głową jak nauczyciel rozczarowany odpowiedzią ucznia.

— Jest pan ofiarą chaotycznego myślenia, Ilya. Postrzega pan habitat jako miejsce wygnania, więzienie, gułag.

— A nie jest tak?

— Ani trochę. To wręcz luksusowe miejsce, a na pewno najwygodniejsze z tych, które miał pan w całym swoim życiu. Musi pan przyznać mi rację. Czy warunki życia nie są lepsze od tych, jakie miał pan w Rosji? Czy nie cieszy się pan tutaj większą wolnością niż tam? Czy nie zajmuje pan lepszego stanowiska, nie jest szanowanym człowiekiem?

Timoshenko nie odpowiadał. Chciał wtłoczyć Eberly’emu te słowa do gardła, ale wiedział, że to prawda. Z jednym wyjątkiem: Timoshenko nie mógł opuścić tego sztucznego świata. Nigdy nie będzie mógł wrócić do Rosji. Nigdy nie zobaczy domu, Katriny i nie usłyszy jej głosu. Może i luksusowe, ale nadal było to więzienie.

Opierając się na biurku i celując palcem w inżyniera, Eberly rzekł:

— Żyje się panu o wiele lepiej niż pańskiej żonie. Dowiadywałem się. Jest jej o wiele gorzej niż panu, biorąc pod uwagę wygodę i szacunek, jakimi się pan cieszy.

— Czy… wszystko u niej w porządku?

— Mieszka w jednopokojowym mieszkaniu i pracuje jako asystentka w głównej bibliotece publicznej w Kaliningradzie. To chyba jakieś przedmieście Moskwy?

— Asystentka? Przecież ona ma doktorat z łączności.

— Może tu być za sześć miesięcy albo nawet szybciej — kusił Eberly. — Jeśli tylko zostanie pan szefem działu.

Timoshenko już chciał potrząsnąć głową, ale usłyszał ze zdziwieniem własny głos:

— Przyrzeka pan, że ją tu sprowadzi?

— Najbliższym statkiem lecącym z Ziemi.

— I… będzie mogła odlecieć, jeśli jej się tu nie spodoba? — Jeśli nie będzie chciała ze mną zostać, dodał w duchu.

— Przyleci tu jako ochotniczka — odparł natychmiast Eberly. — Oczywiście, będzie mogła odlecieć, kiedy zechce.

Timoshenko poczuł się, jakby był sparaliżowany, niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Czuł ucisk w brzuchu, ale umysł miał jak pusta kartka.

— Ona chce tu przylecieć — mówił miękko Eberly. — I być z panem. Wiem, że tak jest.

Timoshence było już wszystko jedno.

— Dobrze! Przyjmę to pieprzone stanowisko. Zostanę wielkim szefem, jak pan chce.

W myślach powtarzał sobie cały czas: Katrina tu przyleci! Chce być ze mną!

Zerwał się z krzesła i popędził w stronę drzwi. Eberly obserwował to z uśmiechem. Dopiero wybiegłszy z gabinetu Eberly’ego, w ciemności, obok pustych biurek, Timoshenko pozwolił, by łzy pociekły mu po policzkach.

Stojąc obok Tavalery w śluzie, Timoshenko próbował skupić się na tym, co robi. Próbował wymazać z pamięci obraz Katriny i skupił się na danych wyświetlanych na ekranach.

— Mam nawiązać połączenie z doktor Wunderly? — spytał.

Tavalera pokiwał głową z roztargnieniem i nacisnął klawisz na cienkiej klawiaturze komputera.

— Pancho, możesz już wziąć Manny’ego na pokład? Pancho stała w małym kokpicie rakiety transferowej.

Ledwie mieściły się tam dwie osoby i nie było żadnych foteli, tylko same wyświetlacze, mrugające czujniki i odczyty oraz pojedynczy ekran ze szkłostali przed nią.

— Gotowa do przyjęcia pasażera — rzekła do małego mikrofonu przypiętego do kombinezonu, po czym zwróciła się do Wanamakera: — Jake, ty robisz za komitet powitalny.

Wanamaker udał, że salutuje i zanurkował przez klapę. Do ładowni było ze trzy kroki, a właśnie tam miał lecieć w skafandrze Gaeta.

— Gotów do wejścia na pokład — w głośniku nad klapą śluzy rozległ się głos Gaety.

— Czekaj chwilę — odparł Wanamaker. — Muszę się upewnić, że wszystko jest szczelne.

— Panel świeci na zielono — zawołała Pancho.

— Dobrze. Tylko wykonam test ręczny.

Był to element procedur, które ćwiczyli w symulatorze. Wanamaker sprawdził, czy nie ma jakichś nieszczelności między śluzą powietrzną statku a habitatem.

— W porządku — oznajmił po dwóch minutach. — Otwieram zewnętrzną klapę.

Pompy zaszumiały i Wanamakerowi wydało się, że słyszy, jak zewnętrzna klapa otwiera się ze skrzypnięciem. To tylko wyobraźnia, pomyślał. Te łożyska nie skrzypią.

W końcu wewnętrzna klapa stanęła otworem i Gaeta wtoczył się niezgrabnie do ładowni. Wielki skafander górował nad Wanamakerem; miał wrażenie, że właśnie wszedł jakiś gigantyczny robot nasłany przez Obcych.

— Witamy na pokładzie — rzekł, stając na palcach, by dostrzec twarz Gaety w wizjerze skafandra.

— Czy to autobus do Tijuany? — zażartował Manny.

— Przestańcie błaznować i zamykajcie śluzę — odezwała się Pancho. — Musimy się trzymać planu.


Nadia Wunderly miała nadzieję, że zdobędzie próbki stworzeń z pierścieni przed debatą Eberly’ego z Holly, ale opóźnienia w przygotowaniu rakiety transferowej i zmiany w składzie załogi, z niej samej na Pancho, a ostatecznie na Gaetę — który, jej zdaniem, powinien był się podjąć tego zadania na samym początku — spowodowały, że misję rozpoczęto dopiero w dniu debaty.

Eberly udawał, że niechętnie udzieli zezwolenia na start rakiety transferowej, ale jedna wizyta Gaety i Wanamakera wystarczyła, żeby zmienił zdanie. Ale i tak udało mu się przeciągnąć start aż do dnia pierwszej debaty między nim a Holly.

Wunderly wiedziała, że debata ma się rozpocząć dopiero o dwudziestej. Może Manny’emu uda się do tej pory przelecieć przez pierścienie i rozpocząć drogę powrotną. Ale i tak nie będę mieć pojęcia, co znalazło się w jego pojemnikach na próbki. Debata rozpocznie się, zanim próbki znajdą się w laboratorium.

Siedziała w swoim małym, zagraconym gabinecie, a na inteligentnym ekranie było widać w dwóch osobnych oknach skafander Gaety i widok Saturna. Pierścienie gigantycznej planety lśniły jak szerokie pasy kuszących brylantów, nęcące, nieskończenie fascynujące.

Oderwanie wzroku od pierścieni wymagało od Wunderly dużego wysiłku woli. Nerwowo zaczęła przerzucać papiery na zaśmieconym biurku, czekając, aż statek odłączy się od habitatu i zacznie lot w stronę pierścieni.

No, dalej, poganiała ich w myślach. Do roboty!

Загрузка...