Kiedy samolot Randy'ego skręca nad lotnisko Narita, warstwa niskich chmur przesłania ląd jak jedwabny woal. To musi być Nippon: jedyne dwie barwy to oranż maszyn do robót ziemnych i zieleń ziemi, która jeszcze nie została przekopana; cała reszta to odcienie szarości — szare parkingi podzielone białymi liniami na prostokąty, zajęte przez białe, czarne lub szare samochody, rozmywane przez srebrzystą mgłę pod niebem koloru lotniczego aluminium. Nippon uspokaja. To dobry cel podróży dla człowieka, którego niedawno wyciągnięto z celi, zaprowadzono przed oblicze sędziego, wychłostano słowami, zawieziono na lotnisko i wydalono z Filipin.
Nippończycy wyglądają bardziej po amerykańsku niż Amerykanie. Klasa średnia emanuje zamożnością — przepływy gotówki wygładzają i zaokrąglają ludzi jak nurt rzeki otoczaki. Mają chyba jeden cel w życiu — wyglądać na jowialnych i dobrodusznych. Dziewczyny są niewiarygodnie piękne, Randy podejrzewa, że to z uwagi na pewne kłopotliwe połączenie nerwowe pomiędzy gruczołkiem krokowym a mózgiem. Starsi ludzie, miast wyglądać statecznie i majestatycznie, przeważnie noszą tenisówki i czapki z daszkiem. Czarne skóry, buciory i kajdanki dla ozdoby to atrybuty nic nieznaczących klas niższych, ludzi, którym zdarza się wylądować w więzieniu w Manili, nie tych, którzy trzęsą światem i miażdżą wszystko, co stanie im na drodze.
„Uwaga, drzwi się zamykają”. „Autobus odjeżdża za pięć minut”. W Nipponie nic nie dzieje się bez serdecznego, damskiego głosu, który cię ostrzega. O Filipinach oczywiście nie dałoby się tego powiedzieć. Randy zastanawia się nad złapaniem autobusu do Tokio. Wreszcie idzie po rozum do głowy i przypomina sobie, że niesie w walizce dokładną pozycję kopalni, zawierającej pewnie nie mniej niż tysiąc ton złota. Woła taksówkę. Po drodze do miasta mija wypadek drogowy: cysterna przejechała przez ciągłą linię i zderzyła się z barierką. Ale w Nipponie nawet wypadki wydarzają się z dostojną precyzją starożytnych szintoistycznych obrzędów. Policjanci w białych rękawiczkach kierują ruchem, ratownicy w lśniących kombinezonach wysiadają z nieskazitelnie czystych furgonetek. Taksówka przejeżdża pod Zatoką Tokijską tunelem, który trzydzieści lat temu zbudowała firma Goto Engineering.
Randy ląduje w wielkim, starym hotelu; „stary” oznacza, że konstrukcja powstała w latach pięćdziesiątych, kiedy Amerykanie konkurowali z Sowietami w budowaniu najbardziej nachalnie nowoczesnych budynków z najbardziej ponurych industrialnych materiałów. Faktycznie, łatwo można sobie wyobrazić, jak przed frontowe drzwi podjeżdża pięciotonowym lincolnem Eisenhower z małżonką. Oczywiście wnętrze wybebeszano i przebudowywano częściej, niż większość hoteli pierze dywany. Randy ma wielką ochotę zwalić się na łóżko, ale trochę zmęczyło go siedzenie w zamknięciu. Zadzwoniłby do wielu osób, lecz do rozmów telefonicznych podchodzi teraz bardzo podejrzliwie. Wszystkie zdania należałoby cenzurować. Rozmowa otwarta i szczera to przyjemność, rozmowa ostrożna to praca — a pracować wcale mu się nie chce. Dzwoni do rodziców, by powiedzieć im, że wszystko w porządku, i do Chestera, żeby mu podziękować.
Potem schodzi z laptopem na dół i zasiada pośrodku holu, który jak na Tokio jest ostentacyjnie olbrzymi; wartość ziemi, na której stoi, pewnie przewyższa cenę całego Cape Cod. Tutaj nikt nawet nie zbliży się do niego z anteną van Ecka, a nawet gdyby, to będzie miał mnóstwo zakłóceń od komputerów recepcji. Zaczyna zamawiać napoje, na zmianę potwornie zimne jasne nippońskie piwo oraz gorącą herbatę. Pisze sprawozdanie wyjaśniające mniej więcej, co osiągnął w ciągu ostatniego miesiąca. Bardzo wolno, bo ręce ma prawie unieruchomione przez zespół nadwerężenia nadgarstków i każdy ruch choć odrobinę przypominający klepanie w klawiaturę odzywa się silnym bólem. W końcu pożycza od recepcjonistki ołówek i zaczyna wciskać klawisze gumką. Dokument zaczyna się od słowa „nadgarstki” — to taki kryptonim, który wymyślili, by wyjaśniać, dlaczego opatrzony nim tekst jest nienaturalnie zwięzły i pozbawiony wielkich liter. Ledwie zdążył wyklepać to słowo, gdy podchodzi do niego załamująco śliczna i podekscytowana istotka w kimonie i mówi mu, że w Business Centrum jest zespół maszynistek, które mogą mu pomóc, jeśli tylko chce. Randy odmawia, najgrzeczniej, jak potrafi, czyli pewnie niewystarczająco grzecznie. Panna Kimono cofa się drobniutkimi kroczkami, wciąż się kłaniając i szepcząc skrócone, ucięte „hai”. Randy wraca do gumki. Wyjaśnia, najkrócej i najjaśniej, co robił i o co według niego chodzi z generałem Wingiem i Enochem Rootem. Temat „o co, kurwa, chodzi Dentyście” zostawia dla spekulacji.
Skończywszy, szyfruje tekst i idzie do pokoju, by go wysłać. Wciąż nie może nadziwić się czystości. Prześcieradła wyglądają, jakby naciągnięto je na materace klamrami, a potem zanurzono w krochmalu. Po raz pierwszy od ponad miesiąca do nosa nie wdziera mu się ciepły, wilgotny smród ścieków, a w oczy nie szczypie amoniakalny odór parującego moczu. Gdzieś w Nipponie facet w czystym białym kombinezonie z grubym pistoletem na wężu polewa zakrzywioną formę świeżo siekanym włóknem szklanym wymieszanym z żywicą poliestrową, a kiedy zdejmie się to z formy, powstaje taka łazienka jak ta: jedna topologiczna powierzchnia, przewiercona w dwóch, najwyżej trzech miejscach przez baterie i odpływy. Wysyłając e-mail, nalewa gorącej wody do największego i najgładszego z zagłębień. Potem rozbiera się i włazi tam. Nigdy nie kąpie się w wannie, ale nigdy nie było lepszej pory: brud jakby wrósł mu w skórę, a Płonąca Gruda Miłości intensywnie pulsuje.
Najgorsze było ostatnie kilka dni. Kiedy Randy skończył swój projekt i wyświetlił na ekranie fałszywe wyniki, spodziewał się, że od razu otworzą się drzwi celi. Wyjdzie na ulice Manili, a może, w ramach dodatkowych punktów, będzie nawet nań czekać Amy. Lecz przez cały dzień nic się nie działo, a potem przyszedł mecenas Alejandro i powiedział, że być może da się ubić jakiś interes, ale potrzeba jeszcze trochę pracy. Później okazało się, że interes jest w istocie dość kiepski, Randy nie zostanie tak po prostu uniewinniony. Będzie deportowany z kraju bez prawa powrotu. Adwokat nie twierdził, że to szczególnie dobra transakcja, lecz coś w jego zachowaniu sugerowało, że nie ma na co narzekać: Decyzja Zapadła na takim poziomie, do którego nie miał dojścia.
Teraz, kiedy wreszcie ma trochę prywatności, mógłby zatroszczyć się o Płonącą Grudę Miłości, ale postanawia tego nie robić. Sam się sobie dziwi. Może to jakaś perwersja. Półtora miesiąca totalnej wstrzemięźliwości, łagodzonej jedynie przez nocne polucje mniej więcej w dwutygodniowych odstępach, doprowadziło jego umysł do stanu, jakiego nigdy wcześniej nie zaznał, do jakiego nawet się nie zbliżył, o jakim nawet nie słyszał. Siedząc w więzieniu, musiał przestrzegać żelaznej dyscypliny umysłowej, żeby nie rozpraszać się myślami o seksie. Po pewnym czasie stał się w tym niesamowicie dobry. To wysoce nienaturalne podejście do ciała i umysłu, właściwie przeciwstawne wszystkim filozofiom z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jakimi nasączyli go starsi, z pokolenia wyżu demograficznego.
To podejście kojarzy mu się raczej z groźnymi twardzielami: Spartanami, wiktorianami i amerykańskimi bohaterami wojennymi z połowy XX wieku. Zmieniło to Randy'ego w twardziela, jeśli chodzi o programowanie, a także, jak podejrzewa, doprowadziło do całkiem nowego odczuwania miłości — o wiele bardziej namiętnego i intensywnego. Nie dowie się na pewno, dopóki nie stanie twarzą w twarz z Amy, a to pewnie nie zdarzy się tak szybko — przecież wywalili go z kraju, gdzie ona mieszka i pracuje. Dlatego, w ramach eksperymentu, postanawia trzymać ręce z daleka od siebie. Jeśli nawet stanie się cokolwiek nerwowy i wybuchowy w porównaniu z patologicznie łagodną osobowością z Zachodniego Wybrzeża, to niech będzie i tak. Jedna z zalet Azji — tutaj nerwowi, wybuchowi ludzie zupełnie nie rzucają się w oczy. Nikt jeszcze nie umarł od niezaspokojenia.
Wstaje zatem z wanny niezbrukany i owija się dziewiczo białą szatą. W celi w Manili nie było lustra. Wiedział, że raczej traci na wadze, ale dopiero wylazłszy z wanny i obejrzawszy się w lustrze, zdaje sobie sprawę ile. Po raz pierwszy, odkąd był dorastającym młodzieńcem, ma wyraźną talię, co sprawia, że szlafrok nawet nadaje się do noszenia.
Zmienił się nie do poznania. Przed rozpoczęciem Trzeciego Szturmu na Biznes uważał, że mając na karku trzydzieści parę lat, już ustalił, kim jest, i że będzie taki już zawsze, oprócz stopniowo niszczejącego ciała i stopniowo zwiększającego się majątku. Nie wyobrażał sobie, że można się aż tak zmienić, i zachodzi w głowę, na czym to się skończy. Ale to tylko moment refleksji — mała anomalia. Otrząsa się z niego i wraca do życia.
Nippończycy mają i zawsze mieli wspaniale zdolności graficzne — widać to wyraźnie w mandze i anime, ale szczyt ekspresyjności osiągają w piktogramach na tabliczkach ostrzegawczych. Buchające czerwone płomienie, budynki rozpadające się i walące, gdy usuwa się spod nich ziemia, sylwetka uciekającego człowieka w drzwiach, zatrzymana w stroboskopowym błysku eksplozji. Randy nie rozumie oczywiście napisów towarzyszących rysunkom, mózg nie ma się więc czym zająć; złowrogie ideogramy lśnią, migawkowe obrazy katastrof pojawiają się na ścianach i w szufladach, kiedy tylko na chwilę przestanie się pilnować. A to, co da radę przeczytać, nie brzmi uspokajająco. Próbuje zasnąć. Kładzie się do łóżka, w myślach upewniając się, czy obok łóżka leży awaryjna latarka, a na podłodze stoją klapki (o wiele za małe), które postawił tutaj ktoś przewidujący po to, by Randy mógł uciec z płonącego i walącego się hotelu, nie posiekawszy sobie stóp na sashimi, kiedy następny ośmiostopniowy wstrząs wywali z ram wszystkie okna. Gapi się na sufit wypełniony urządzeniami zabezpieczającymi. Czerwone diody świecące tworzą ponury gwiazdozbiór, przykucniętą postać, znaną starożytnym Grekom jako Ganimedes, Analnie Wykorzystywany Podczaszy, Nippończykom zaś jako Hideo, Dzielny Pracownik Brygady Ratownictwa Technicznego, nachylający się nad zwałami betonu i sprawdzający, czy nie ma pod nimi nic miękkiego. Wszystko to napawa go przerażeniem. Zrywa się o piątej rano, wyciąga z minibarku dwie kapsułki japońskich przekąsek i opuszcza hotel jedną z dwóch dróg ewakuacyjnych, które zapamiętał. Zaczyna łazić bez celu, myśląc, że fajnie byłoby się zgubić. Gubi się mniej więcej po trzydziestu sekundach. Powinien był wziąć ze sobą GPS-a i zapisać w nim długość i szerokość geograficzną hotelu.
Długość i szerokość Golgoty w szyfrogramie Aretuza podane są w stopniach, minutach, sekundach i dziesiątych sekundy. Minuta to mila morska, sekunda to z grubsza 30 metrów. Sekundy mają jeszcze jedną cyfrę po przecinku, co daje dokładność rzędu trzech metrów. Odbiorniki GPS mogą dać taką dokładność. Randy nie jest pewien, czy pozwalały na to nippońskie sekstansy, których pewnie używali ichni geodeci. Zanim wyszedł z więzienia, zapisał te współrzędne na skrawku papieru, tyle że zaokrąglił sekundy i wyraził to jako „XX stopni i 20,5 minuty”, zmniejszając dokładność do kilkuset metrów. Potem wymyślił trzy inne pozycje w tej samej okolicy, ale odległe o wiele mil morskich i zapisał to wszystko w postaci listy, umieszczając prawdziwe współrzędne na drugim miejscu. Powyżej napisał „Do kogo należą te działki?”, a raczej, w kryptomowie, DOKOG ONALE ŻĄTED itd. i spędził niemal niewyobrażalnie męczący wieczór na synchronizowaniu dwóch talii kart oraz szyfrowaniu całej wiadomości Solitaire'em. Tekst zaszyfrowany i drugą, nieużywaną talię, przekazał Rootowi, tekst jawny natomiast wymazał pozostałym po obiedzie tłuszczem i podrzucił koło otwartej kratki ściekowej. W ciągu godziny zjadł go szczur.
Cały dzień wędruje. Z początku wszystko jest ponure, przygnębiające i wydaje mu się, że zaraz zrezygnuje, ale potem zaczyna się trochę rozkręcać, a nawet uczy się, jak zdobywać pokarm: podchodzi się do dżentelmenów sprzedających na ulicy smażone kulki z ośmiornic, wydaje neolityczne pomruki i wyciąga jeny. W końcu ma się w dłoniach jedzenie i można je spożyć.
Jakimś instynktem komputerowca trafia do Akihabary, dzielnicy sklepów z elektroniką. Czas jakiś spaceruje i podziwia wszystkie te sprzęty, które w Stanach trafią na rynek za jakiś rok. Wtedy dzwoni mu komórka.
— Halo?
— To ja. Stoję za grubą żółtą linią.
— Na którym lotnisku?
— Narita.
— To super. Powiedz kierowcy, żeby cię zawiózł pod Mr Donuta w Akihabarze.
Godzinę później, kiedy Avi dociera na miejsce, Randy już tam siedzi. Przegląda komiks manga o wymiarach książki telefonicznej. Niepisany protokół powitalny Randy-Avi każe im się w tej sytuacji objąć, robią to więc, ku lekkiemu zdziwieniu innych konsumentów pączków, którzy zwykle załatwiają tę sprawę ukłonami. Mr Donut to dwupiętrowy budyneczek wciśnięty w ułamek parceli o powierzchni mniej więcej spiralnej klatki schodowej. Do tego jest zapchany ludźmi, którzy w swoich znakomitych i wysoce konkurencyjnych szkołach obowiązkowo chodzili na angielski. Poza tym godzinę temu Randy nadał przez radio czas i miejsce tego spotkania. Dlatego, póki tu siedzą, rozmawiają o drobiazgach. Potem wychodzą na spacer. Avi zna tę okolicę. Prowadzi Randy'ego przez drzwi, a potem do nerdwany — nirwany nerdów — maniaków komputerowych.
— Wielu ludzi — wyjaśnia Avi — nie wie, że słowo zwykle wymawiane i pisane „nirwana”, w dokładniejszej transliteracji przybiera postać „nirdwana” albo, co prawdopodobne, „nerdwana”. To jest nerdwana. Jądro, wokół którego narosła cała Akihabara. Tutaj chodzą na zakupy pasocon otaku.
— Pasocon otaku?
— Maniacy komputerowi — mówi Avi. — Nippończycy, tak jak w wielu innych sprawach, dochodzą w tym do takiego ekstremum, że my nawet sobie nie wyobrażamy.
Plac jest rozplanowany dokładnie tak jak azjatyckie targowisko: to labirynt wąskich uliczek, wijących się między maleńkimi budkami, w których swe towary wystawiają sprzedawcy. Najpierw widzą stragan z kablami — z setka szpul z przewodami różnych typów i grubości, w barwnych plastikowych izolacjach.
— To w sam raz! — mówi Avi, podziwiając wystawę. — Właśnie mamy pogadać o kablach. — Nie trzeba tłumaczyć, że miejsce jest idealnie wybrane dla rozmów; uliczki są tak wąskie, że muszą iść gęsiego. Nikt nie może iść za nimi ani też zbliżyć się do nich, żeby od razu nie rzucić się w oczy. Na innym straganie jeżą się rzędy lutownic, jak sprzęt do sztuk walki.
— Powiedz mi o tych kablach — przypomina Randy.
— Nie muszę ci chyba mówić, jak bardzo zależymy od podmorskich kabli.
— „My” znaczy Krypta czy w ogóle ludzkość?
— Jedno i drugie. Oczywiście Krypta bez połączenia ze światem zewnętrznym nie może w ogóle działać. Ale Internet i wszystko inne też zależy od kabli.
Pasocon otaku w trenczu, z plastikową miseczką w roli wózka sklepowego, pochyla się nad straganem z lśniącymi cewkami toroidalnymi. Właściciel chyba ręcznie je wypolerował. Zawieszone u góry punktowe halogeniki wielkości paluszków podkreślają ich geometryczną doskonałość.
— Więc?
— Więc kable są podatne na atak.
Mijają stragan specjalizujący się we wtyczkach bananowych, oferujący dodatkowo krokodylki upięte w barwne rozety wokół kartonowych krążków.
— Kable należą do państwowych urzędów telekomunikacyjnych. Czyli właściwie przybudówek rządów — UPT robią, co rząd im każe. Nowe, współczesne kable należą natomiast do korporacji mających zobowiązania tylko wobec swych udziałowców. Niektórym rządom niespecjalnie podoba się taka sytuacja.
— No jasne. Dotąd mieli stuprocentową kontrolę nad przepływem informacji pomiędzy krajami, bo rządzili tymi UPT, które kładły te kable.
— Właśnie.
— A teraz już nie mają.
— Właśnie. Ta zmiana władzy dokonała się im pod nosem, a oni nic nie przewidzieli. — Avi przystaje przed stoiskiem z diodami świecącymi we wszystkich możliwych kolorach gum balonowych, popakowanych w maleńkie pudełeczka jak dojrzałe tropikalne owoce lub sterczące z kostek styropianu jak psychodeliczne grzybki. Dłońmi wykonuje gest symbolizujący wielką zmianę władzy, lecz skrzywiony umysł Randy'ego kojarzy to raczej z ruchami faceta przekładającego ze sterty na stertę wielkie, ciężkie sztaby złota. Po drugiej stronie ze straganu gapią się na nich martwe oczy setki miniaturowych kamerek wideo. Avi ciągnie: — Rozmawialiśmy o tym wiele razy, rządy różnych państw mogą mieć różne powody, by chcieć kontrolować przepływ informacji. Chiny pewnie chciałyby wprowadzić cenzurę, Stany zaś — nadzorować elektroniczne przelewy pieniędzy, żeby móc ściągać podatki. Dawniej, kiedy do nich należały wszystkie kable, nic im w tym nie przeszkadzało.
— A teraz już się nie da.
— Teraz już się nie da — a ta zmiana zaszła bardzo szybko, przynajmniej w opinii władz, które wolno trawią informacje. Teraz okazało się, że nie nadążyli. Przerazili się, zdenerwowali i zaczynają się rzucać.
— Poważnie?
— Poważnie.
— W jakim sensie?
Sprzedawca przełączników zamierza się szmatą nad rzędami i kolumnami towaru ze stali nierdzewnej. Końcówka szmaty przebija barierę dźwięku, pyknięcie zaś — miniaturowy grom dźwiękowy — zdmuchuje kurz z przełącznika. Wszyscy grzecznie nie zwracają na nich uwagi.
— Masz pojęcie, ile kosztuje w dzisiejszych czasach przestój na supernowoczesnym kablu?
— Oczywiście, że tak. To mogą być setki tysięcy dolarów za minutę.
— Pewnie. A naprawa musi potrwać przynajmniej kilka dni. Kilka dni. Jedno przecięcie kabla może kosztować firmę-właściciela dziesiątki lub setki milionów dolarów przychodów.
— Ale to nie jest taki straszny problem — mówi Randy. — Teraz kable zakopuje się bardzo głęboko. Odsłonięte są tylko w głębokim oceanie.
— Tak — tam gdzie może je przeciąć tylko ktoś rozporządzający siłami morskimi dużego państwa.
— Cholera!
— Taka jest, Randy, nowa równowaga sił.
— Nie mówisz chyba poważnie, że państwa grożą, że…
— Chińczycy już to zrobili. Przecięli starszy kabel — światłowód pierwszej generacji — łączący Koreę z Nipponem. Sam kabel nie był taki ważny — to raczej strzał ostrzegawczy. A jak ci się wydaje, jak to będzie dalej z tym cięciem kabli?
— To jak wojna atomowa. Łatwo ją zacząć. Duże zniszczenie. Więc nikt tego nie robi.
— Ale skoro Chiny przecięły kabel, to inne państwa żywotnie zainteresowane kontrolą przepływu danych mogą powiedzieć: „No, skoro Chiny to zrobiły, musimy pokazać, że możemy się zrewanżować”.
— I to się naprawdę dzieje?
— Nie, nie, skąd! — mówi Avi. Zatrzymali się przed największą wystawą kleszczy, jaką Randy kiedykolwiek widział. — To wszystko blef. To jest wymierzone nie tyle w inne państwa, ile w przedsiębiorców, którzy zarządzają tymi nowymi kablami.
Randy'emu zapala się światełko.
— Na przykład Dentystę.
— Dentysta władował w prywatne kable podwodne więcej forsy niż ktokolwiek inny. Miał nawet mniejszościowy udział w tym, który przecięli Chińczycy. Siedzi w pułapce jak szczur. Nie ma wyjścia, zupełnie nie ma wyjścia, musi tańczyć, jak mu zagrają.
— A kto gra?
— Pierwsze skrzypce na pewno Chińczycy — oni nie mają we władzach żadnych mechanizmów kontroli wewnętrznej. Są bardziej skłonni do takich wybryków niż ktokolwiek.
— No i na pewno mają najwięcej do stracenia na nieskrępowanym obiegu informacji.
— Taak. Ale ja, stary cynik, powiem, że zaraz za nimi plasuje się kupa innych państw.
— Jeśli to prawda — mówi Randy — to wszystko jest totalnie przejebane. Wcześniej czy później rozpocznie się wojna na przecinanie kabli. Przetną wszystkie kable i koniec pieśni.
— Randy, świat już nie działa w taki sposób. Rządy zbierają się razem i negocjują. Tak jak w Brukseli po świętach. Podpisują porozumienia. Wojna nie wybucha. Na ogół.
— Czyli zawarli jakiś układ?
Avi wzrusza ramionami.
— Tak mi się wydaje. Ustalono równowagę sił między ludźmi, którzy mają siły morskie — to znaczy mogą bezkarnie ciąć kable — a ludźmi, którzy zarządzają kablami. Każda ze stron obawia się tego, co może zrobić druga. Doszli więc do kulturalnego porozumienia. Jego biurokratycznym wcieleniem jest MORTD.
— A Dentysta macza w tym palce.
— Jasne.
— To może najazd na Ordo był sterowany przez rząd?
— Wątpię, żeby Comstock wydał taki rozkaz — mówi Avi. — Raczej sądzę, że to Dentysta wykazywał się lojalnością.
— A jak z Kryptą? Czy sułtana też zaprosili do tego porozumienia?
Avi znowu wzrusza ramionami.
— Pragasu nie mówi za wiele. Powiedziałem mu to samo co teraz tobie. Wyłożyłem moje przypuszczenia, co się właściwie dzieje. Wydawał się pobłażliwie rozbawiony. Nie potwierdził i nie zaprzeczył. Ale dał mi powód do myślenia, że Krypta będzie nadal działać zgodnie z planem.
— Rozumiesz, aż trudno w to uwierzyć. Wygląda, że Krypta jest ich najgorszym koszmarem.
— Czyim najgorszym koszmarem?
— Wszystkich rządów, które muszą ściągać podatki.
— Randy, rządy zawsze znajdą sposób na ściągnięcie podatków. Jeśli dojdzie do najgorszego, Urząd Skarbowy może po prostu oprzeć się na podatku od nieruchomości — domu nie schowa się przecież w cyberprzestrzeni. Ale pamiętaj, że rząd USA to tylko jeden z elementów, Chińczycy też w tym uczestniczą.
— Wing! — wypala Randy. Obaj kurczą się i rozglądają nerwowo. Pasocon otaku nie zwracają uwagi. Gość sprzedający płaskie wstążki kabli w kolorach tęczy wpatruje się w nich z grzecznym zaciekawieniem, potem odwraca wzrok. Wychodzą z targu na chodnik. Zaczęło padać. Tuzin niemal identycznych dziewczyn na szpilkach i w mini maszeruje klinem przez środek ulicy z wielkimi parasolami ozdobionymi twarzą postaci z gry wideo.
— Wing szuka w Bundok złota — mówi Randy. — Wydaje mu się, że wie, gdzie jest Golgota. Jeśli ją znajdzie, będzie potrzebował naprawdę dość specjalnego banku.
— Nie tylko on potrzebuje specjalnego banku. Szwajcaria na przykład przez wiele lat prowadziła niezłe interesy z rządami albo związanymi z nimi ludźmi. Dlaczego Hitler nie zajął Szwajcarii? Bo hitlerowcy nie mogliby się bez niej obejść. Czyli Krypta znakomicie wypełnia pewną niszę.
— No tak. Zatem pozwolą jej dalej istnieć.
— Nie mają wyjścia. Świat jej potrzebuje — odpowiada Avi. — A i my też będziemy, kiedy wykopiemy Golgotę.
Avi niespodziewanie robi figlarną minę; wygląda, jakby ubyło mu dziesięć lat. Randy śmieje się z całego serca po raz pierwszy od paru miesięcy. Jego nastrój przeszedł chyba jakiś wstrząs sejsmiczny; znienacka cały świat wygląda inaczej.
— Nie wystarczy wiedzieć, gdzie ona jest. Enoch Root mówi, że skarby są zakopane głęboko, w sztolniach wywierconych w twardej skale. Nie dostaniemy się tam bez dużej dawki inżynierii budowlanej.
— A jak myślisz, po co przyjechałem do Tokio? Wiesz co, wracajmy do hotelu.
Kiedy Avi melduje się na recepcji, Randy pyta o pocztę, okazuje się, że czeka na niego koperta Federal Express. Jeśli po drodze ktoś w niej grzebał, to dobrze się zamaskował. W środku jest ręcznie szyfrowana wiadomość od Enocha Roota; najwyraźniej znalazł jakiś sposób na wydostanie się zza krat bez odczuwania skrupułów. Kilka linii z pozoru losowych drukowanych liter, w grupach po pięć. Randy cały czas, od wyjścia z więzienia, nosi ze sobą talię kart; ten klucz pozwoli odszyfrować tę wiadomość. Perspektywa kilku godzin Solitaire'a w Tokio jest znacznie mniej kusząca niż w więzieniu — a wie, że odszyfrowanie tak długiego komunikatu zajmie co najmniej tyle. Jednak zdążył już zaprogramować komputer, by grał w Enochowego Solitaire'a, a nawet wklepał zaszyty w owej talii klucz i zapisał go na dyskietce, którą nosi w kieszeni przyczepioną gumką do kart. Idą więc do pokoju Aviego, Randy po drodze zabiera laptop od siebie, a kiedy Avi przegląda pocztę, Randy wpisuje szyfrogram i odszyfrowuje go.
— Enoch pisze, że ziemia nad Golgotą należy do Kościoła — mruczy — ale żeby tam dotrzeć, trzeba przejechać przez grunty Winga i jakichś Filipińczyków.
Avi chyba go nie słyszy. Skupił się na karteczce z wiadomością.
— Co tam? — pyta Randy.
— Mała zmiana planów na wieczór. Mam nadzieję, że schowałeś w walizce jakiś naprawdę porządny garnitur.
— Nie wiedziałem, że mamy plany na wieczór.
— Mieliśmy spotkać się z Goto Furudenendu — informuje Avi. — Jakbym się domyślał, że to właściwe osoby, żeby im zlecić wykopanie wielkiej dziury.
— Rozumiem — wtrąca Randy. — A gdzie zmiana?
— Stary wraca dzisiaj ze swego azylu na Hokkaido. Chce postawić nam obiad.
— Co za stary?
— Założyciel firmy, ojciec Goto Furudenendu — wyjaśnia Avi. — Protegowany Douglasa MacArthura. Multi-multi-multimilioner. Partner do golfa i powiernik premierów. Sędziwy facet. Nazywa się Goto Dengo.