Ugory

Odłóżmy kwestię istnienia Boga na później; na razie przyjmijmy, że na naszej planecie jakimś sposobem pojawiły się samoreprodukujące organizmy i natychmiast zaczęły robić ze sobą nawzajem porządek: bądź zalewając otoczenie swymi przybliżonymi kopiami, bądź też w bardziej bezpośredni sposób, którego chyba nie muszę szczegółowo opisywać. Większości się nie udało, ich genetyczne dziedzictwo zostało więc na zawsze wymazane ze świata, ale kilka znalazło sposób na przetrwanie i rozmnożenie się. Mniej więcej po trzech miliardach lat tej niekiedy komicznej, na ogół jednak nudnej fugi, pełnej żądz i krwi, Blanche, żona ewangelickiego kaznodziei Bunyana Waterhouse'a z Murdo w Dakocie Południowej, urodziła syna — Godfreya Waterhouse'a IV.

Od urodzenia Godfrey był, jak każde inne stworzenie na Ziemi, niesamowicie zajebistym twardzielem, choć w dość wąskim, naukowym sensie tego terminu — mianowicie, można było prześledzić jego genealogię aż do owego pierwszego samoreprodukującego się stwora, którego, zważywszy na liczbę i różnorodność jego potomków, można by śmiało uważać za najbardziej niesamowitego twardziela wszech czasów.

W kategorii koszmarnie zabójczych, memetycznie zaprogramowanych maszyn śmierci były to najsympatyczniejsze istoty. Zgodnie z tradycją swego imiennika (purytańskiego pisarza Johna Bunyana, który większość życia spędził w więzieniu lub uciekając przez nim) wielebny Waterhouse nigdy nie nauczał dłużej w jednym miejscu. Kościół co rok czy dwa lata przenosił go do innego miasteczka w obydwu Dakotach. Niewykluczone, że Godfrey uważał taki styl życia za dość alienacyjny, ponieważ gdzieś w połowie studiów w kongregacyjnym college'u w Fargo uciekł z zagrody i zaczął zażywać wolności. Wreszcie w jakiś sposób zrobił doktorat z literatury klasycznej na małej prywatnej uczelni w Ohio. Jednak akademicy są szczepem nie mniej wędrownym niż kaznodzieje, przyjmował więc pracę wszędzie, gdzie mu zaproponowano. Wykładał grekę i łacinę w chrześcijańskim college'u Bolger (umowa nr 322) w West Point, stan Wirginia, gdzie rzeki Mattaponi i Pamunkey zbiegają się w estuarium rzeki James, a obrzydliwe wyziewy potężnej papierni przenikają wszystkie szuflady, szafki, a nawet wewnętrzne stronice książek. Jego świeżo poślubiona małżonka Alice z domu Pritchard, która dorastała, jeżdżąc za swym ojcem — wędrownym kaznodzieją — po połaciach wschodniej Montany, gdzie powietrze pachniało śniegiem i szałwią — tutaj rzygała przez trzy miesiące. Sześć miesięcy później urodziła Lawrence'a Pritcharda Waterhouse'a.

Chłopczyk miał bardzo dziwny stosunek do dźwięku. Nie bał się ani wycia syreny straży pożarnej, ani bicia dzwonów, ale kiedy do domu wlatywał szerszeń, kreśląc pod sufitem zamaszyste figury Lissajous, krzyczał z bólu spowodowanego hałasem. A gdy zobaczył lub poczuł coś, czego się bał, zatykał uszy dłońmi.

Jedynym dźwiękiem, który nie sprawiał mu bólu, był dźwięk organów w kaplicy college’u. Sama kaplica niewarta jest wspomnienia, ale organy ufundowali właściciele papierni — nadałyby się nawet do cztery razy większego kościoła. Znakomicie uzupełniał je organista, emerytowany nauczyciel matematyki, sądzący, że pewne atrybuty Pana Naszego (starotestamentową gwałtowność i kaprys, nowotestamentowy majestat i triumf) można bezpośrednio przeflancować w dusze zgromadzonych grzeszników za pomocą frontalnej powodzi dźwięków. Nie miało znaczenia, że ryzykował rozbicie witraży, ponieważ i tak nikomu się nie podobały, a wyziewy papierni wyżarły z nich prawie wszystkie ołowiane łączenia, ale kiedy po mszy w ławce została kolejna starsza dama, zataczająca się z dzwonieniem w uszach, i uraczyła księdza wyjątkowo kąśliwym komentarzem na temat nadmiernego dramatyzmu muzyki, znaleziono innego organistę.

Jednak lekcji gry wciąż udzielał matematyk. Uczniom nie wolno było dotykać instrumentu, dopóki nie opanowali dobrze gry na fortepianie; kiedy wyjaśniono to Lawrence'owi Pritchardowi Waterhouse'owi, w ciągu trzech tygodni nauczył się grać fugę Bacha i zapisał się na lekcje organów. Jako że miał wtedy zaledwie pięć lat, nie sięgał jednocześnie do manuałów i pedału, musiał zatem grać na stojąco, czy raczej chodząco — od pedału do pedału.

Kiedy skończył dwanaście lat, organy się zepsuły. Rodzina papierników nie zostawiła żadnych funduszy na konserwację, toteż nauczyciel matematyki zdecydował, że spróbuje sam. Był już wtedy chory i potrzebował zwinnego pomocnika: Lawrence pomagał mu otworzyć instrument. Po raz pierwszy zobaczył, co działo się, kiedy przyciskał klawisze.

Każdy rejestr, brzmienie, barwa dźwięku wydawanego przez organy (np. flet blokowy, trąbka, pikolo) miały oddzielny rząd piszczałek, ustawionych od największej do najmniejszej. Długie rury wydawały niskie dźwięki, krótkie zaś — wysokie. Ich wierzchołki tworzyły wykres: nie prostą linię, lecz wznoszącą się krzywą. Organista-matematyk usiadł z kilkoma zapasowymi piszczałkami, ołówkiem oraz kartką i pomógł Lawrence'owi zrozumieć dlaczego. Kiedy ten wreszcie pojął, poczuł się, jakby jego nauczyciel znienacka zagrał najlepszy fragment Fantazji i Fugi g-moll Bacha na organach wielkości Mgławicy Andromedy — fragment, w którym wujek Johann poddaje rozbiorowi architekturę wszechświata jednym niemiłosiernie obniżającym się i przeistaczającym akordem, jakby przebijał nogą kolejne warstwy śmiecia i zatrzymał ją w końcu na twardej opoce. Końcówka wykładu kojarzyła się z kolei z sokołem, nurkującym przez kolejne warstwy złudzeń i pozorów; zależnie od tego, kim jesteś, przerażającym, denerwującym lub wprowadzającym chaos. Niebiosa otwarły się. Lawrence ujrzał chóry anielskie uszeregowane w geometryczną nieskończoność.

Z płaskiej skrzynki wypełnionej sprężonym powietrzem równoległymi szeregami wyrastały piszczałki. Wzdłuż jednej — wszystkie piszczałki dla tej samej nuty. Wzdłuż drugiej zaś — wszystkie tego samego rejestru, lecz nastrojone na różną wysokość. Przy naciśnięciu klawisza odzywały się wszystkie rury dające odpowiednią nutę, jeśli ich rejestry były otwarte.

Mechanicznie wszystko to działało w sposób klarowny, prosty i logiczny. Lawrence przypuszczał, że maszyneria musi być przynajmniej tak skomplikowana, jak najbardziej złożona z fug, które można na niej zagrać. Teraz dowiedział się, że urządzenie o prostej konstrukcji może produkować wyniki o nieskończonej złożoności.

Rejestrów rzadko używano pojedynczo, lecz po kilka naraz, w zestawach uwzględniających składowe harmoniczne poszczególnych dźwięków (kolejny smakowity kęs matematyki!). Z niektórych korzystało się częściej niż z innych. Na przykład z mnóstwa fletów naraz podczas cichego Ofiarowania. Organy miały pomysłowy mechanizm zwany kombinacją, pozwalający organiście błyskawicznie wybrać dane zestawienie rejestrów — zestawienie, które sam ustalił. Wciskał guzik i ze stołu gry wyskakiwało kilka rejestrów, popychanych sprężonym powietrzem; organy w jednej chwili stawały się całkiem nowym instrumentem o innych brzmieniach.

Następnego lata Lawrence i Alice, jego matka, zostali skolonizowani przez dalekiego kuzyna — niesamowicie zabójczą kreaturę zwaną wirusem. Lawrence wywinął się, pozostała mu tylko niemal niezauważalna skłonność do powłóczenia nogą. Alice wylądowała w żelaznym płucu. Później, ponieważ nie mogła skutecznie odkaszlnąć, dostała zapalenia płuc i umarła.

Godfrey, ojciec Lawrence'a, beztrosko przyznał, że nie będzie w stanie udźwignąć całego tego brzemienia. Zwolnił się z posady w małym college'u w Wirginii i przeprowadził wraz z synem do domku w Moorhead w stanie Minnesota, nieopodal Bunyana i Blanche. Później znalazł pracę jako nauczyciel w pobliskiej szkole świeckiej.

Wszyscy odpowiedzialni dorośli w życiu Lawrence'a zdawali się w tym momencie mieć ze sobą cichą umowę, że najlepszym sposobem jego wychowywania — a na pewno najłatwiejszym — jest zostawienie go w spokoju. Rzadkie wypadki, kiedy potrzebował pomocy kogoś dorosłego, zwykle polegały na tym, że zadawał pytania, na które nikt nie umiał odpowiedzieć. W wieku szesnastu lat, nie znalazłszy w lokalnym szkolnictwie niczego frapującego, Lawrence Pritchard Waterhouse poszedł do stanowego college'u Iowa, gdzie zdał maturę. Mieli tam między innym Korpus Szkoleniowy Rezerwy Marynarki, do którego na siłę go zapisano.

Korpus miał między innymi orkiestrę i dowódca był zachwycony, słysząc, że Lawrence interesuje się muzyką. Ponieważ na pokładzie pancernika trudno byłoby ćwiczyć na organach, dali mu glockenspiel i parę pałeczek.

Kiedy Lawrence nie maszerował tam i z powrotem na brzegu rzeki Skunk i nie walił w dzwonki, skupiał się na mechanice. Pod koniec nie szło mu za dobrze — dostał się w ręce bułgarskiego profesora Johna Vincenta Atanasoffa i jego dyplomanta, Clifforda Berry'ego. Budowali oni maszynę, która miała zautomatyzować rozwiązywanie pewnych szczególnie upierdliwych równań różniczkowych.

Głównym problemem Lawrence'a było lenistwo. Zauważył, że wszystko staje się prostsze, kiedy patrzysz na wylot — jak Superman swym rentgenowskim wzrokiem — poprzez odwracające uwagę ozdóbki i dostrzegasz ukryty pod spodem matematyczny szkielet. Kiedy rozbierzesz jakieś urządzenie na elementy matematyczne, wiesz o nim wszystko i możesz nim dowolnie manipulować za pomocą zaledwie serwetki i ołówka. Dostrzegał matematykę w krzywiźnie srebrnych płytek swych dzwonków, w łańcuchowym łuku mostu i w wysadzanym kondensatorami bębnie maszyny liczącej Atanasoffa i Berry'ego. Prawdziwe walenie w glockenspiel, skręcanie mostu czy dochodzenie, dlaczego maszyna nie działa, już tak go nie interesowało.

I dlatego miał złe oceny. Od czasu do czasu jednakże wykonywał na tablicy jakąś matematyczną akrobację, po której profesorom uginały się kolana, a studenci patrzyli nań podejrzliwie i wrogo. Plotka się rozchodziła.

Tymczasem babka Blanche w jego imieniu po cichu odświeżała swe kongregacyjne kontakty. Jej wysiłki zwieńczył triumf, gdy pewien owsiany magnat od św. Pawła ufundował mu skomplikowane stypendium; jego celem było wysłać ewangelików ze Środkowego Zachodu na rok do porządnej uczelni z Ivy League, co (najwyraźniej) stanowiło okres na tyle długi, by podnieść ich IQ o kilka kluczowych punktów, i na tyle krótki, by ich nie zdeprawować. A zatem Lawrence stał się studentem drugiego roku w Princeton.


Princeton był czcigodną uczelnią i przyjęcie do niej stanowiło wielki zaszczyt, ale nikt nie wspomniał o tym Lawrence'owi, a ten skąd miałby wiedzieć. Miało to dobre i złe skutki. Przyjął stypendium z tak mizernymi wyrazami wdzięczności, że owsiany magnat się wściekł. Z drugiej strony, łatwo przystosował się do Princeton, gdyż dla niego była to po prostu inna miejscowość. Przypominała mu ładne okolice Wirginii, w mieście było kilka pięknych organów, choć nie do końca podobały mu się prace domowe z inżynierii, dotyczące problemów projektowania mostów i wycinania kół zębatych. Jak zawsze dawały się uprościć do matematyki, na ogół niesprawiającej mu problemów. Czasem jednak nie mógł ruszyć dalej, co sprowadziło go do budynku Fine Hall, kwatery głównej Wydziału Matematyki.

Szwendało się tam pstrokate towarzystwo, często mówiące z brytyjskim lub europejskim akcentem. Z administracyjnego punktu widzenia wielu z nich nie było nawet z Wydziału Matematyki, ale z jakiegoś IZBS — Instytutu Zaawansowanych Badań nad Czymś-tam. W końcu jednak wszyscy siedzieli w tym samym budynku i wszyscy wiedzieli to i owo o matematyce. Dlatego Lawrence ich nie odróżniał.

A kiedy szedł do nich po radę, tylko niektórzy udawali nieśmiałych, większość chętnie go słuchała. Wymyślił na przykład metodę rozwiązania pewnego trudnego problemu dotyczącego kół zębatych; inżynierski sposób wymagał szeregu bardzo rozsądnych, ale mało estetycznych przybliżeń. Metoda Lawrence'a dawała dokładne wyniki. Miała tylko jedną wadę: do obliczeń potrzeba było tryliona operatorów suwaka logarytmicznego i tryliona lat. Teraz pracował nad diametralnie różnym podejściem, które miało zredukować te wartości do biliona i biliona. Na nieszczęście, nie udało mu się nikogo w Fine Hall zainteresować rzeczą tak prozaiczną jak tryby, dopóki nie zaprzyjaźnił się z energicznym Anglikiem, którego nazwisko natychmiast zapomniał, a który ostatnio naprawdę zajmował się produkcją kół zębatych. Ten facet, mając tyle możliwości, postanowił zbudować właśnie mechaniczną maszynę liczącą — dokładnie, liczącą pewne wartości funkcji dzeta Riemanna:

gdzie s to liczba zespolona.

Lawrence'owi funkcja dzeta nie wydała się ani bardziej, ani mniej interesująca niż inne matematyczne problemy, ale nowy przyjaciel zapewnił go, że jest ona niesamowicie ważna i że najlepsi matematycy na świecie męczą się nad nią od kilkudziesięciu lat. Siedzieli do trzeciej w nocy, próbując znaleźć rozwiązanie problemu Lawrence'a. Ten dumnie przedstawił wyniki swemu profesorowi od inżynierii, który odrzucił je pogardliwie ze względów praktycznych i postawił mu za te wszystkie trudy ocenę niedostateczną.

Po kilku następnych spotkaniach Lawrence wreszcie zapamiętał, że sympatyczny Brytyjczyk nazywa się Al Taki-owaki. Był namiętnym cyklistą — wybrali się więc na kilka wycieczek rowerowych w wiejskie okolice Ogrodowego Stanu. Jeżdżąc po New Jersey, rozmawiali o matematyce, a zwłaszcza o maszynach, które wyręczyłyby ich w jej nudnych fragmentach.

Al zastanawiał się nad tym dłużej i zrozumiał, że maszyny liczące to coś więcej niż tylko urządzenia oszczędzające ludzki wysiłek. Pracował nad radykalnie nową koncepcją mechanizmu liczącego, który rozwiązałby każdy arytmetyczny problem, jeśli tylko wiedziałbyś, jak go zapisać. Z czysto logicznego punktu widzenia wiedział już wszystko, co trzeba, o tej (na razie hipotetycznej) maszynie, choć jeszcze nie zdołał jej zbudować. Lawrence wywnioskował, że w Cambridge (Cambridge w Anglii — stamtąd pochodził Al), a i w Fine Hall faktyczne budowanie maszyn uważano za niegodne uczonego. Al z zaskoczeniem odkrył, iż Lawrence nie podziela tego poglądu.

Pewnego dnia delikatnie zapytał go, czy nie miałby naprawdę nic przeciwko, żeby nazywać go pełnym imieniem — Alan a nie Al. Lawrence przeprosił i obiecał, że bardzo będzie się starał mieć to na uwadze.

Kilka tygodni później, gdy siedzieli nad leśnym strumieniem ponad kanionem rzeki Delaware, Alan uczynił Lawrence'owi pewną dziwaczną propozycję dotyczącą penisów. Wymagała ona wielu metodycznych wyjaśnień, przy których często czerwienił się i jąkał. Był kulturalny jak nigdy i kilka razy podkreślił, iż jest świadom, że nie wszyscy na świecie okazują takie właśnie zainteresowania.

Lawrence stwierdził, że prawdopodobnie należy właśnie do tej reszty ludzi.

Alan był bardzo poruszony faktem, że Lawrence w ogóle się nad tym zastanawiał i przeprosił za tę konsternację. Natychmiast wrócili do tematu maszyn liczących; ich przyjaźń wydawała się nienaruszona. Jednakże na następnej wycieczce rowerowej — mieli nocować pod namiotem na Sosnowych Ugorach — pojawił się nowy kolega, Niemiec, Rudi Jakiś-tam.

Relacja między Rudim i Alanem wyglądała na bliższą, a przynajmniej bardziej wielowarstwową; Lawrence wywnioskował, że koncepcja Alana dotycząca penisów wreszcie znalazła czyjeś zrozumienie.

Dało mu to do myślenia. Z ewolucyjnego punktu widzenia, jaki sens ma przebywanie razem ludzi, którzy nie zamierzają mieć potomstwa? Musiało to mieć jakieś dobre i bardziej subtelne uzasadnienie.

Przychodził mu do głowy tylko taki pomysł: obecnie w reprodukcji i zabijaniu współzawodniczą nie pojedyncze osobniki, ale całe grupy ludzi — społeczeństwa; a w społeczeństwie jest dużo miejsca dla kogoś, kto nie ma dzieci, jeśli tylko jest w jakiś sposób pożyteczny.

Alan, Rudi i Lawrence jechali na południe, rozglądając się za Sosnowymi Ugorami. Po pewnym czasie miasteczka pojawiały się rzadziej, a farmy ustępowały miejsca niskim, anemicznym i kolczastym drzewom, które wydawały się ciągnąć aż na Florydę — zasłaniając im widok w przód, ale nie osłaniając od wiatru.

— Gdzie, do licha, są te Sosnowe Ugory? — kilka razy zapytał Lawrence. Nawet zapytał o to faceta na stacji benzynowej. W końcu koledzy zaczęli się uśmiechać pod nosem.

— Gdże som te Sosnowe Ugory? — zapytał Rudi, rozglądając się pytająco.

— Poszukajmy czegoś wyglądającego na ugór z wieloma sosnami — rzucił Alan w zadumie.

Droga była pusta, jechali więc obok siebie, z Alanem w środku.

— Tak by sobie Kafka wyobrażał las — mruknął Rudi.

W tym momencie Lawrence zrozumiał, że znajdują się właśnie na Sosnowych Ugorach. Lecz nie wiedział, kto to taki, ten Kafka.

— Matematyk? — strzelił.

— To bardzo straszny pomysł — rzekł Rudi.

— Kafka to pisarz — powiedział Alan. — Lawrence, nie obraź się, że cię o to zapytam… czy ty w ogóle rozpoznajesz jakieś inne nazwiska i imiona? To znaczy, inne niż najbliższej rodziny i przyjaciół.

Lawrence zrobił zakłopotaną minę.

— Próbuję dojść, czy to wszystko wychodzi stąd — rzeki Alan, stukając knykciami w głowę Lawrence'a — czy też czasem przyswajasz jakieś pojęcia od innych istot ludzkich?

— Kiedyś, kiedy byłem mały — odparł Lawrence — w kościele w Wirginii zobaczyłem anioły, ale sądzę, że one pojawiły się w mojej głowie.

— Bardzo dobrze — pochwalił Alan.

Później podjął kolejną próbę. Dojechali do wieży straży pożarnej, która niezmiernie ich rozczarowała: tylko samotne schodki prowadzące donikąd i mała polanka poniżej, błyszcząca od odłamków butelek po trunkach. Rozbili namiot na brzegu stawu, pełnego rdzawych glonów, przyklejających się do włosów na ciele. Potem nie pozostało im nic, tylko popijać sznapsa i gadać o matematyce.

Alan rzekł:

— No, to jest tak: Bertrand Russell i ten drugi gość, Whitehead, napisali „Principia Mathematica…”.

— Teraz to mnie nabierasz — odpowiedział Waterhouse. — Nawet ja pamiętam, że to napisał Izaak Newton.

— Newton napisał inną książkę i też ją nazwał „Principia Mathematica”. Ona tak naprawdę wcale nie jest o matematyce. Dzisiaj nazywamy to fizyką.

— To dlaczego ją nazwał „Principia Mathematica”?

— W czasach Newtona niespecjalnie odróżniano matematykę od fizyki…

— A nawet i w dżyszejszych czasach — dodał Rudi.

— …właśnie o tym chciałem mówić — ciągnął Alan. — O „Principia Mathematica”, w których Russell i Whitehead zaczęli zupełnie od zera, to znaczy od niczego, i skonstruowali to wszystko — całą matematykę — opierając się na kilku fundamentalnych pewnikach. A mówię ci to dlatego, Lawrence, że… Lawrence! Uważaj!

— Hmm?

— Rudi, weź ten kij, o ten, tutaj, pilnuj Lawrence'a i za każdym razem, gdy zobaczysz ten nieobecny wzrok, szturchnij go!

— To nie jest angelska szkoła, tu nie można tak robitsz!

— No, słucham — powiedział Lawrence.

— Z P. M. wynikał całkowicie nowy i radykalny wniosek, że cała matematyka, ale to cała, może być wyrażona za pomocą pewnego uporządkowania symboli.

— Leibniz powiedział to na długo przed nimi! — zaprotestował Rudi.

— No, Leibniz wynalazł zapis, którego używamy w rachunku różniczkowym, ale…

— Nie o to mi chodży!

— I wymyślił macierze, ale…

— I nie o to!

— I robił jakieś rzeczy z arytmetyką dwójkową, ale…

— To całkiem cosz innego!

— No to, o czym ty, Rudi, do cholery, gadasz?

— Leibniz wymyszlił podstawowy alfabet — zdefiniował zbiór symboli do wyrażania zdań logicznych.

— Cóż, nie wiedziałem, że do zainteresowań Herr Leibniza zaliczała się także logika, ale…

— Oczywiszczie, że tak! Chciał zrobić to, co Russell i Whitehead, ale nie tylko z matematyką, lecz ze wszystkim!

— Hmm, zważywszy na fakt, że chyba jesteś jedynym człowiekiem na świecie, który o tym wie, możemy zdaje się założyć, że mu się to nie udało?

— Możesz sobie zakładać, co tylko zechcesz, Alan — odparł Rudi. — Ale ja jestem matematykiem i nie robię żadnych założeń.

Alan westchnął urażony i rzucił Rudiemu Znaczące Spojrzenie, które według Waterhouse'a oznaczało, że później mu to wypomni.

— Pozwólcie mi posunąć się o jeden krok naprzód. Chcę tylko, abyście zgodzili się, że matematyka może być wyrażona jako ciągi symboli (zabrał Lawrence'owi kij i zaczął rysować na ziemi kształty — w rodzajui naprawdę nie dbam o to, czy będą nimi symbole Leibniza, Russella czy heksagramy z księgi I Ching…

— Leibniz fascynował się I Ching! — wtrącił Rudi.

— Przestań na chwilę z tym swoim Leibnizem i posłuchaj. To jest tak: ty — Rudi, i ja jesteśmy w pociągu, siedzimy w wagonie restauracyjnym, miło sobie gawędzimy. Pociąg z ogromną szybkością ciągną lokomotywy, nazywają się Bertrand Russel, Riemann, Euler i tak dalej. A nasz przyjaciel Lawrence biegnie wzdłuż pociągu i próbuje dotrzymać nam kroku — nie znaczy to oczywiście, że jesteśmy od niego bystrzejsi, ale że jest wieśniakiem, który nie ma biletu. I słuchaj, Rudi: ja w tym momencie po prostu wyciągam rękę przez okno i próbuję wciągnąć go do tego pieprzonego pociągu, żebyśmy mogli pogawędzić sobie o matematyce we trzech i nie słuchać przy tym, jak ten biedak sapie i łapie powietrze.

— Dobrze, Alanie.

— Nie potrwa to nawet minuty, jeśli nie będziesz przerywać.

— Ale jest też taka lokomotywa, co nazywa się Leibniz.

— Myślisz, że niewystarczający hołd złożyłem Niemcom? Właśnie miałem zamiar wspomnieć jednego faceta z umlautem.

— Taak, pewnie Herr Türinga? — chytrze zapytał Rudi.

— Herr Türing pojawi się później. Myślałem o Gödlu.

— Ale on nie jest Niemcem, to Austriak!

— Obawiam się, że teraz to na jedno wychodzi.

— Anschluss to nie mój pomysł, nie patrz na mnie w ten sposób! Dla mnie Hitler jest obrzydliwy!

— Wiem, kto to Godel — w samą porę wtrącił Waterhouse. — Ale moglibyśmy cofnąć się kawałek?

— No pewnie.

— Po co taki kłopot? Po co Russell to zrobił? Czy w matematyce tkwił jakiś błąd? No wiecie: dwa i dwa to cztery, prawda?

Alan podniósł dwa kapsle i ułożył je na ziemi.

— Dwa. Raz, dwa. Dodać… — Dołożył jeszcze dwa. — Drugie dwa. Raz, dwa. Daje cztery. Raz, dwa, trzy, cztery.

— Był w tym jakiś błąd? — spytał Lawrence.

— Ależ, Lawrence, kiedy zajmujesz się matematyką, abstrakcyjną matematyką, to przecież nie liczysz kapsli?

— Niczego nie liczę.

— To bardzo nowoczesny pogląd — oznajmił Rudi.

— Doprawdy?

— Przez długi czas zakładano, że matematyka to coś w rodzaju fizyki, na kapslach. Że wszystkie działania, które przeprowadzamy na papierze, dowolnie skomplikowane, można — oczywiście teoretycznie — sprowadzić do zabawy z faktycznie istniejącymi liczmanami, na przykład kapslami — odezwał się Alan.

— Ale nie możesz mieć dwóch i jednej dziesiątej kapsla.

— No to dobra, załóżmy, że na kapslach przedstawiamy liczby całkowite, rzeczywiste zaś, jak dwa przecinek jeden, reprezentujemy jako wielkości fizyczne, jak na przykład długość tego kija. — Alan dorzucił kijek do zbioru kapsli.

— A co z π? Nie możesz zrobić kija, który ma dokładnie π centymetrów długości.

— Ale π pochodży z geometrii. Ta sama bajka — wtrącił Rudi.

— Tak, uważało się, że geometria euklidesowa to w istocie pewna odmiana fizyki, że linie proste i tak dalej są cechami świata rzeczywistego. Ale — słyszałeś o Einsteinie?

— Nie mam pamięci do nazwisk.

— O tym siwym gościu z wielkimi wąsami?

— Ach, no tak — tępo potwierdził Waterhouse. — Próbowałem zapytać go o sprawę kół zębatych. Twierdził, że jest już spóźniony, albo coś takiego.

— Ten facet wymyślił ogólną teorię względności, która jest jakby praktycznym zastosowaniem nie geometrii Euklidesa, lecz Riemanna…

— Tego od twojej funkcji dzeta?

— Riemann ten sam, ale temat inny. Lawrence, bez dygresji…

— Riemann wykazał, że może istnieć wiele różnych geometrii, innych od euklidesowej, ale wciąż sensownych — wyjaśnił Rudi.

— No dobra, to wracajmy do tych „Principiów” — rzekł Lawrence.

— No pewnie! Russell i Whitehead. To wyglądało tak: kiedy matematycy zaczęli bawić się takimi rzeczami jak pierwiastek z minus jeden albo kwaterniony, przestało się to przekładać na kije i kapsle. Ale wyniki wciąż były sensowne.

— Albo przynajmniej wewnętrznie spójne — dodał Rudi.

— Okay. Znaczy to, że matematyka to coś więcej niż fizyka kapsli.

— Tak się wydawało, ale natychmiast powstało pytanie: czy matematyka to rzeczywiście prawda, czy tylko jakaś zabawa symbolami? Innymi słowy — odkrywamy Prawdę czy trzepiemy kapucyna?

— To musi być prawda, bo jak opieramy na tym fizykę, to wszystko działa! Słyszałem o tej tam ogólnej względności, wiem, że zrobili jakieś doświadczenia i wszystko się sprawdziło.

— Ale większosztsz matematyki nie nadaje się do doświadczalnego sprawdzenia — zauważył Rudi.

— Ideą tego dzieła było zerwanie więzi z fizyką — rzekł Alan.

— I żeby nie okazało się przy tym, że trzepiemy kapucyna.

— To chcieli zrobić w tych „Principiach”?

— Russell i Whitehead rozbili wszystkie matematyczne pojęcia na bardzo proste elementy, typu „zbiór”. Stąd doszli do liczb całkowitych i tak dalej.

— Ale jak możesz sprowadzić na przykład π do zbioru?

— Nie da się — rzekł Alan — ale możesz wyrazić ją jako długi ciąg cyfr. Trzy przecinek jeden, cztery, jeden, pięć, dziewięć i tak dalej.

— A cyfry to liczby całkowite.

— Ależ jak to! Przecież n samo nie jest liczbą całkowitą!

— Ale możesz obliczyć cyfry n, jedną po drugiej, za pomocą pewnych wzorów. I możesz je zapisać, na przykład tak! — Alan zaczął rysować na ziemi.



— Żeby ucieszyć naszego przyjaciela, oto wzór na szereg Leibniza. Widzisz, Lawrence? To jest ciąg symboli.

— No dobra. Widzę ciąg symboli — z ociąganiem przyznał Lawrence.

— Możemy kontynuować? Gódel kilka lat temu powiedział: „Uważaj! Jeśli kupisz tę historię, że matematyka to po prostu ciągi symboli, to… zgadnij co?”. I wykazał, że każdy ciąg symboli — tak jak ten wzór tutaj — można przełożyć na liczby całkowite.

— Jak?

— To nic szczególnego, Lawrence, po prostu kodowanie. Sposób kodowania wybieramy arbitralnie. Na przykład zamiast tej wielkiej i brzydkiej sumy możemy napisać liczbę „538” i tak dalej.

— No, teraz to chyba przypomina już trzepanie kapucyna.

— Nie! Nic podobnego, Gódel bowiem zastawił pułapkę! Wzory matematyczne mogą działać na liczbach, prawda?

— No pewnie. Na przykład lx.

— Otóż to. Możesz pod x podstawić dowolną liczbę, a wzór lx ją podwoi. Ale jeśli zakodujemy jako liczbę wzór matematyczny, taki jak ten tutaj, to inny wzór może przeprowadzić na niej działanie! Wzory do działania na wzorach!

— I to wszystko?

— Nie. Potem wykazał, przez bardzo proste rozumowanie, że jeśli wzory rzeczywiście mogą odwoływać się do siebie, można zapisać wzór oznaczający „to twierdzenie nie może być udowodnione”. Co zadziwiło wielce Hilberta i wszystkich innych, gdyż oczekiwali dokładnie odwrotnego wyniku.

— Wspominałeś wcześniej tego jakiegoś Hilberta?

— Nie, Lawrence. To nowa postać w tej dyskusji.

— Co to za jeden?

— Facet zadający trudne pytania. Kiedyś zadał ich całą listę. Gódel odpowiedział na jedno.

— A Turing na drugie — dodał Rudi.

— Kto to taki?

— To ja — odrzekł Alan. — Rudi żartuje. W Turingu nie ma umlauta.

— Ale później, wieczorem, będzie w nim umlaut — powiedział Rudi, patrząc nań w sposób, który dopiero po latach Lawrence odczytał jako tłumioną złość.

— No, nie trzymaj mnie w napięciu. Na które z jego pytań znalazłeś odpowiedź?

— Na Entscheidungsproblem — odparł Rudi.

— Czyli?

— Hilbert chciał wiedzieć, czy w przypadku dowolnego zdania logicznego zawsze można stwierdzić, czy jest fałszywe, czy prawdziwe.

— Ale po wywodzie Gódla zmienił to — zauważył Rudi.

— To prawda. Potem sformułował to tak: czy możemy ustalić, czy dane twierdzenie jest możliwe, czy też niemożliwe do udowodnienia? Innymi słowy: czy istnieje jakiś mechaniczny proces, za pomocą którego można oddzielić zdania do udowodnienia od tych nie do udowodnienia?

— Alan, proces mechaniczny to miała być przenośnia…

— Oj, przestań, Rudi! My z Lawrence'em całkiem dobrze znamy się na maszynach.

— Teraz łapię — oświadczył Lawrence.

— Co znaczy, że łapiesz? — zapytał Alan.

— Twoja maszyna — nie ta od funkcji dzeta, ale ta druga. Co rozmawialiśmy, żeby ją zbudować…

— Nazywa się Uniwersalna Maszyna Turinga — rzekł Rudi.

— Głównym celem tego ustrojstwa jest oddzielenie zdań do udowodnienia i nie do udowodnienia, tak?

— Stąd właśnie wziął mi się pomysł — rzeki Alan. — Zatem jest odpowiedź na pytanie Hilberta. A teraz chciałbym naprawdę zbudować taką maszynę, która wygrałaby z Rudim w szachy.

— Nie powiedziałeś biednemu Lawrence'owi, jaka jest ta odpowiedź! — zaprotestował Rudi.

— Lawrence sam do tego dojdzie. Dam mu coś do myślenia.

Wkrótce stało się jasne, że Alan chciał naprawdę powiedzieć: „Dam mu coś do myślenia na czas, kiedy my będziemy się pieprzyć”. Lawrence wsunął notatnik za pasek spodni, podjechał kilkaset metrów do wieży pożarniczej, wspiął się na platformę i usiadł; notatnik oparł o kolana, tak by padało nań światło.

Nie mógł jednak zebrać myśli, a potem jego uwagę odwrócił fałszywy zachód słońca, rozjaśniający chmury po stronie północno-wschodniej. Najpierw pomyślał, że nisko wiszące chmury odbijają ostatnie promienie słońca, ale światło było zbyt skupione i migocące. Potem pomyślał, że to błyskawica. Ale było za mało błękitne. Migotało intensywnie, modulowane przez (jak należało przyjąć) wielkie i dziwne zjawisko przesłonięte horyzontem. Kiedy po przeciwnej stronie świata zaszło słońce, łuna nad New Jersey ustabilizowała się, przybierając łagodną barwę latarki prześwitującej przez dłoń ukrytą pod kołdrą.

Lawrence zszedł na dół, wsiadł na rower i ruszył przez Sosnowe Ugory. Niebawem trafił na drogę prowadzącą wprost do światła. Po kilku godzinach łuna odbijająca się od ciężkich chmur zaczęła rozświetlać kamienie brukowe i zmieniać strumyczki Ugorów w żarzące się rozpadliny.

Droga skręcała w niewłaściwą stronę, Lawrence pojechał więc na przełaj przez las — był już bardzo blisko, a światło na niebie stało się tak silne, że prześwitywało przez rzadki dywan krzaczastych sosen — czarnych pieńków, wyglądających na spalone, choć wcale takie nie były. Pod kołami roweru pojawił się piasek, lecz wilgotny i zbity, szerokie opony dobrze sobie z nim radziły. W jednym miejscu musiał się zatrzymać i przerzucić rower ponad płotem z drutu kolczastego. Potem wyjechał spomiędzy drzew na idealnie płaską, piaszczystą polanę, usianą kępkami trawy; zdumiony ujrzał niski ognisty mur, biegnący wzdłuż horyzontu, szeroki prawie jak zanurzający się w morzu księżyc w jesiennej pełni. Tak lśnił, że trudno było zobaczyć coś poza nim — Lawrence wciąż wjeżdżał w rowy i meandrujące strumyki. Nauczył się nie patrzeć bezpośrednio w płomienie. I tak ciekawiej było rozglądać się na boki; płaskowyż znaczyły równo rozsiane największe budynki, jakie kiedykolwiek widział: wzniesione przez faraonów wielkie pudła po herbatnikach, a w kilometrowych odstępach między nimi szeroko rozkraczone gnomony ze stalowych trójkątów — wewnętrzne szkielety piramid. Największy z nich dziurawił środek idealnego okręgu torów kolejowych, o średnicy kilkudziesięciu metrów: dwie srebrzyste krzywe ułożone na płaskiej ziemi, w jednym miejscu przecięte cieniem wieży — wskazującym czas zatrzymanym zegarem słonecznym. Przejechał wzdłuż budynku mniejszego niż inne. Obok niego stały owalne zbiorniki. Z zaworów na górze z pomrukiem ulatywała para, ale zamiast unosić się w powietrze, skraplała się bokach i rozlewała po trawie warstwą srebra.

Podłużny ogień otaczało pierścieniem tysiąc marynarzy w bieli. Jeden z nich uniósł dłoń i kazał się zatrzymać Lawrence'owi. Ten podjechał do niego i dla równowagi oparł jedną stopę o piasek. Przez chwilę gapili się na siebie, a potem Lawrence, któremu nic innego nie przyszło do głowy, odezwał się:

— Ja też jestem z marynarki.

Marynarz najwyraźniej podejmował jakąś decyzję. Zasalutował Lawrence'owi i wskazał mu mały budynek, nieco dalej od ognia.

Wyglądał, jakby był tylko żarzącą się odbitym blaskiem ścianą, ale czasem eksplozja magnezowego błękitnego światła powodowała, że w mroku ukazywały się jego ramy okienne — prostokątna błyskawica wielokrotnie odbijająca się echem pośród nocy. Lawrence nacisnął pedały i przejechał obok budynku: spiralne stado skupionych filcowych kapeluszy, szturchających cienkie notatniki eleganckimi wiecznymi piórami, pełzające bokiem fotografie, odwracające swe wielkie chromowane tarcze; równe szeregi śpiących ludzi, nakrytych prześcieradłami aż na głowy, spocony facet z wybrylantynowanymi włosami, wypisujący na tablicy nazwiska pełne umlautów. W końcu obszedłszy budynek naokoło, zwęszył zapach gorącej ropy, poczuł na twarzy płomienie i ujrzał, jak trawa zwija się w żarze i wysycha.

Zapatrzył się na globus: nie wypełnioną kontynentami i oceanami kulę, lecz sam szkielet: eksplozję południków, zakrzywiających się w klatkę wokół kopuły pomarańczowego żaru. Oświetlone płonącym paliwem południki były cienkie i wyraźne jak narysowane piórkiem kreślarza. Gdy podszedł bliżej, rozpadły się na sprytne konstrukcje z pierścieni i belek, puste w środku niczym ptasie kości. Oddalając się od biegunów, wcześniej czy później zaczynały wędrować, wyginać się albo po prostu odlamywaly się i wisiały w płomieniach, drżąc jak suche badyle. Tu i ówdzie idealną geometrię szpeciły sieci przewodów i uprzęże kabli elektrycznych. Lawrence prawie wjechał na rozbitą butelkę po winie i postanowił, że dalej idzie pieszo, żeby oszczędzić opony. Położył rower, nakrywając przednim kołem metalowy wazon, wyglądający jak wytoczony na tokarce. Sterczało zeń kilka zwęglonych róż. Kilku marynarzy złączyło ręce w tron, dźwigając kawał węgla drzewnego w kształcie człowieka, pokryty skafandrem z nieskazitelnego azbestu. Kiedy szli, ich stopy plątały się w potężnych zwojach lin i metalowych strun, kabli i drutów; te poruszały się ukradkowym ruchem w promieniu kilkunastu metrów. Lawrence zaczął starannie stawiać stopy jedna za drugą, próbując zmierzyć ogrom tego, co widział. Gondola w kształcie rakiety sterczała skosem z piasku, podpierając parasole pogiętych śmigieł. Ponad nią kilometrowej długości duraluminiowe zastrzały i pomosty. Na ziemi otwarta walizka, z parą damskich butów, jak na wystawie eleganckiego sklepu, karta dań, spalona na owalny węgielek, parę zniszczonych paneli z boazerii, jakby z nieba spadł cały pokój — jeden był ozdobiony wielką mapą świata, wielkimi kołami rozchodzącymi się promieniście od Berlina, drugi zaś — zdjęciem znanego, grubego Niemca w mundurze, szczerzącego zęby na ukwieconej trybunie, za nim widniała potężna sylwetka nowego sterowca.

Po pewnym czasie przestał już zauważać nowe rzeczy. Wsiadł więc na rower i ruszył z powrotem przez Sosnowe Ugory. Zgubił się w mroku i trafił pod wieżę dopiero o świcie. Nie przejął się, że zabłądził — jadąc po ciemku przez las, rozmyślał o maszynie Turinga. W końcu odnalazł brzeg stawu, nad którym biwakowali. Misa spokojnej, czerwonawej wody, oświetlona wschodzącym słońcem wyglądała jak jezioro krwi. Alan Mathison Turing i Rudolf von Hacklheber przytuleni jak łyżeczki leżeli na brzegu, wciąż umazani glonami ze stawu. Lawrence rozpalił małe ognisko, zaparzył herbatę i wtedy się obudzili.

— Rozwiązałeś ten problem? — zapytał Alan.

— A więc, możesz przekształcić Uniwersalną Maszynę Turinga w dowolną maszynę, po prostu zmieniając kombinację…

— Kombinację?

— Przepraszam, Alan. Myślę o twojej UMT jak o czymś w rodzaju organów.

— Aha.

— W każdym razie, jeśli ją zrobisz, będziesz mógł wykonać całkiem dowolne obliczenie, pod warunkiem że taśma będzie wystarczająco długa. Kurczę, Alan, ciężko będzie zrobić taśmę, która jest wystarczająco długa i można na niej pisać symbole, a potem je kasować — bęben z kondensatorami Atanasoffa zadziała tylko do pewnej wielkości — trzeba będzie…

— To dygresja — delikatnie wtrącił Alan.

— No… no dobrze — jeśli masz taką maszynę, możesz wyrazić dowolną kombinację jako liczbę — ciąg symboli. Żeby rozpocząć obliczenia, wpuścisz do maszyny taśmę z innym ciągiem symboli. Cały czas polegamy na dowodzie Godla — jeśli każda kombinacja ustawień maszyny i danych może być zapisana jako ciąg liczb, możesz po prostu ułożyć wszystkie możliwe kombinacje w olbrzymią macierz, wtedy podpada to pod przekątniowy dowód Cantora; wniosek brzmi: niektóre z liczb na pewno nie dadzą się obliczyć.

— A co z Entscheidungsproblem? — przypomniał Rudi.

— Udowodnienie bądź obalenie twierdzenia — kiedy zakodujesz je jako liczby, jest po prostu działaniem na tych liczbach. Odpowiedź więc brzmi: nie! Niektóre z twierdzeń nie mogą być udowodnione ani obalone przez mechaniczny proces! Dlatego sądzę, że mimo wszystko sensownie jest być człowiekiem!

Dotychczas Alan wyglądał na zadowolonego, ale teraz jakby spoważniał.

— No, Lawrence, tutaj poczyniłeś nieuzasadnione założenia.

— Nie słuchaj go, Lawrence! — rzekł Rudi. — On zaraz ci powie, że nasze mózgi to maszyny Turinga!

— Ale przecież udowodniłeś, że jest mnóstwo wzorów, których maszyna Turinga nie potrafi ugryźć!

— Ty też to udowodniłeś, Lawrence.

— A nie sądzisz, że potrafimy robić pewne rzeczy, których nie umie maszyna Turinga?

— Lawrence, Godel zgodziłby się z tobą — dodał Rudi — i tak samo Hardy.

— Podaj choć jeden przykład — powiedział Alan.

— Funkcji niepoliczalnej, którą może wykonać człowiek, a maszyna Turinga — nie?

— Tak. I daruj mi sentymentalne bzdury o kreatywności. Uważam, że Uniwersalna Maszyna Turinga mogłaby wykazywać zachowania, które uznalibyśmy za kreatywne.

— No, to nie wiem… Postaram się rozejrzeć za czymś takim…

Ale później, gdy wracali do Princeton, powiedział nagle:

— A sny?

— Jak te anioły w Wirginii?

— No, na przykład.

— Lawrence, to po prostu szum w neuronach.

— A dzisiaj w nocy śniło mi się, że palił się sterowiec.

Wkrótce Alan zrobił doktorat i wrócił do Anglii. Napisał do Lawrence'a parę listów. W ostatnim z nich po prostu stwierdził, że nie ma już nic „istotnego” do napisania i żeby Lawrence nie brał tego do siebie. Lawrence natychmiast zrozumiał, że społeczeństwo Alana skierowało go do pracy nad czymś użytecznym — zapewne rozwiązaniem problemu, jak obronić się przed pożarciem żywcem przez jednego z sąsiadów. Zastanawiał się, jaką jemu robotę znajdzie Ameryka.

Wrócił na stanową uczelnię w Ohio, rozmyślał nad zmianą specjalizacji na matematykę, ale nie uczynił tego. Wszyscy, których się radził, zgadzali się, że matematyka, podobnie jak konserwacja organów, to piękna rzecz, ale trzeba jeszcze jakoś zarobić na chleb. Został więc na mechanice i radził sobie coraz gorzej, aż wreszcie w połowie ostatniego roku uniwersytet zaproponował, by zajął się czymś użytecznym — na przykład kryciem dachów. Wymaszerował więc stamtąd wprost w oczekujące ramiona marynarki wojennej.

Zrobili mu test na inteligencję. Pierwsze pytanie z matematyki dotyczyło łodzi na rzece: port Smith jest oddalony sto mil w górę rzeki od portu Jones. Rzeka płynie z szybkością pięciu kilometrów na godzinę. Łódź wyciąga dziesięć kilometrów na godzinę. Ile czasu zajmie rejs od portu Smith do Jones? A ile z powrotem?

Lawrence od razu się zorientował, że to podchwytliwe pytanie. Trzeba być idiotą, by przyjąć to prostackie założenie, że szybkość prądu, pięć kilometrów na godzinę, należy po prostu odjąć lub dodać od szybkości łodzi. Pięć mil na godzinę to oczywiście średnia prędkość. Prąd jest szybszy pośrodku nurtu i wolniejszy przy brzegach. Na łukach zmienia się w sposób jeszcze bardziej skomplikowany. Pytanie dotyczy więc hydrodynamiki i da się do niego podejść za pomocą pewnych, dobrze znanych równań różniczkowych. Lawrence zagłębił się w zadaniu, szybko (przynajmniej tak mu się wydawało) zaczerniając obustronnie obliczeniami dziesięć kartek papieru. Gdzieś po drodze zauważył, że jedno z poczynionych założeń, wraz z uproszczonymi równaniami Naviera-Stokesa, daje możliwość zbadania szczególnie interesującej rodziny równań różniczkowych cząstkowych. Całkiem mimochodem udowodnił nowe twierdzenie. Jeśli to nie dowodzi jego inteligencji, to co mogłoby dowieść?

Wtem rozbrzmiał dzwonek. Zaczęto zbierać kartki. Lawrence'owi udało się wynieść brudnopis. Zabrał go do akademika, przepisał na czysto i wysłał do jednego z bardziej przystępnych profesorów matematyki w Princeton, który od razu postarał się o publikację w paryskim piśmie matematycznym.


Kilka miesięcy później Lawrence otrzymał dwa darmowe egzemplarze tego pisma. Był już w San Diego w Kalifornii, na pokładzie dużego okrętu USS „Nevada”. Okręt miał własną orkiestrę, a marynarka przydzieliła Lawrence'a do gry na dzwonkach, ponieważ testy wykazały, że nie jest wystarczająco inteligentny do innych zadań.

Worek z listami zawierający wkład Lawrence'a w literaturę matematyczną przyszedł dosłownie w ostatniej chwili. Jego okręt, wraz z kilkoma siostrzanymi jednostkami, cumował do tej pory w Kalifornii. Teraz jednak wszystkie zostały skierowane do jakiegoś Pearl Harbor na Hawajach, żeby pokazać Nipom, kto tu rządzi.

Lawrence nigdy tak naprawdę nie wiedział, co chce zrobić ze swoim życiem, ale szybko stwierdził, że posada okrętowego muzyka na pancerniku kotwiczącym na Hawajach, w czasie pokoju, wcale nie jest taka zła. Główna wada: czasem trzeba było siedzieć lub maszerować w upale i wytrzymywać sporadyczne fałszowanie innych muzyków. Miał mnóstwo wolnego czasu, który wykorzystywał do pracy nad kilkoma nowymi twierdzeniami z teorii informacji. Dyscyplinę tę wynalazł i miał prawie na wyłączność jego przyjaciel Alan, lecz wiele szczegółów nadal wymagało dopracowania. Wraz z Rudim i Alanem opracowali ogólny plan: co wymaga jeszcze udowodnienia bądź obalenia. Lawrence pruł przez tę listę jak ścigacz. Zastanawiał się, co porabiają Alan i Rudi w Anglii i Niemczech, ale nie mógł do nich napisać, zachował więc swe prace dla siebie. A kiedy nie grał na dzwonkach i nie pracował nad twierdzeniami, zostawały jeszcze bary i potańcówki. Waterhouse sam trochę popracował penisem, złapał trypra, wyleczył go{Rok 1940 dobrze nadawał się na eksperymenty z chorobami wenerycznymi, ponieważ właśnie zaczęła pojawiać się penicylina w zastrzykach (przyp. aut.).}, kupił prezerwatywy. Wszyscy marynarze tak robili. Jak trzyletnie dzieci, które wtykają sobie ołówek do ucha, odkrywają, że to boli i więcej już tego nie robią. Pierwszy rok minął mu jak z bicza trząsł. W okamgnieniu. Żadne miejsce nie mogło być bardziej słoneczne i rozleniwiające niż Hawaje.

Загрузка...