Dentysta poszedł sobie, drzwi są zamknięte na klucz, a telefon wyłączony. Randall Lawrence Waterhouse leży nago na wykrochmalonych prześcieradłach, na potężnym łożu. Głowę podparł poduszką, tak by móc zerkać pomiędzy rozstawionymi w V stopami na serwis informacyjny BBC World. W zasięgu ręki ma piwo za dziesięć dolarów, z minibarku. W Ameryce jest szósta rano, nie można się więc spodziewać meczu ligi zawodowej koszykówki; trzeba zadowolić się wiadomościami, tego ranka koncentrującymi się na południowej Azji. Długi, bardzo wyważony materiał o pladze szarańczy na granicy indyjsko-pakistańskiej, a przed nim news o zmierzającym w stronę Hongkongu tajfunie. Król Tajlandii wzywa co bardziej skorumpowanych rządowych oficjeli, by się przed nim pokajali. Wiadomości z Azji mają w sobie coś fantastycznego, choć ton jest śmiertelnie poważny: nikt tu nie mruga okiem. Teraz ogląda dokument o chorobie układu nerwowego, którą zarażają się ludzie z Nowej Gwinei na skutek zjadania mózgów innych ludzi. Sama kwintesencja opowieści o ludożercach. Nic dziwnego, że wielu Amerykanów przyjeżdża tu w interesach i już nigdy nie wraca — to jak wstąpienie na karty magazynu z komiksami.
Ktoś puka. Randy wstaje i nakłada biały pluszowy szlafrok. Zerka przez judasza, trochę spodziewając się pigmeja z dmuchawką, choć uwodzicielska orientalna kurtyzana też by przeszła. Lecz to tylko Cantrell. Randy otwiera drzwi. Cantrell podniósł już dłonie ku niemu w geście: „cicho”.
— Nie bój się — mówi. — Nie przyszedłem gadać o interesach.
— W takim razie nie rozwalę ci głowy butelką — odpowiada Randy. Cantrell musi czuć to samo: wydarzyło się tyle dziwnych rzeczy, że można sobie z nimi tylko poradzić, wcale o nich nie mówiąc. Mózg wykonuje większość pracy wtedy, gdy jego właściciel akurat myśli o czym innym, czasem więc trzeba specjalnie pomyśleć i pogadać o czymś innym.
— Chodź do mnie — mówi Cantrell. — Jest Pekka.
— Ten Fin, co się wysadził?
— No.
— Po co przyjechał?
— A dlaczego by nie? Po tym, jak się wysadził, został tech-nomadem.
— Więc to przypadek czy…
— Nie. Pomaga mi wygrać zakład. Parę tygodni temu opowiadałem Tomowi Howardowi o phreakingu van Ecka. Tom powiedział, że to wszystko bzdety. Założył się ze mną o dziesięć udziałów Epiphyte, że nie dokonałbym tego w prawdziwym świecie, poza laboratorium.
— A Pekka jest w tym dobry?
Cantrell potwierdza, robiąc marsową minę i mówiąc:
— Pekka pisze o tym cały rozdział do „Cryptonomiconu”. Uważa, że technologie, których można użyć przeciwko nam, musimy sami opanować do perfekcji. Tylko wtedy będziemy w stanie się obronić.
Brzmi to niemal jak odezwa mobilizacyjna. Randy musiałby być jakimś cieniasem, żeby wrócić teraz do łóżka, cofa się więc do pokoju i nakłada teleskopowo poskładane spodnie, które leżą tam, gdzie cisnął je po powrocie z pałacu sułtana. Z pałacu sułtana! Telewizja pokazuje właśnie materiał o piratach przeczesujących wody Morza Południowochińskiego. Zmuszają załogi zdobytych frachtowców, by wyskakiwały do wody z wystawionej za burtę deski.
— Cały ten pieprzony kontynent to jeden Disneyland, ale bez żadnych zabezpieczeń — zauważa Randy. — Czy tylko mnie się wydaje, że to czysty surrealizm?
Cantrell szczerzy zęby, ale dodaje:
— Jak zaczniemy gadać o surrealizmie, skończymy na dzisiejszych wydarzeniach.
— Racja — przyznaje Randy. — No to chodźmy.
Zanim Pekka zasłynął w Dolinie Krzemowej jako Fin Co Się Wysadził, znany był jako Gościu z Wiolonczelą, gdyż objawiał niemal autystyczne przywiązanie do tego instrumentu i taszczył go ze sobą wszędzie, zawsze próbując go wepchnąć na półki bagażowe pod sufitem. Nieprzypadkowo, był specjalistą od elektroniki analogowej, zwłaszcza zaś od radia.
Kiedy pakietowe radio stało się poważną alternatywą dla kabli sieciowych, Pekka przeniósł się do Menlo Park i dołączył do powstającej właśnie firmy. Firma kupowała komputery w sklepach z używanym sprzętem. Udało mu się podłapać całkiem niezły dziewiętnastocalowy monitor multisync, idealnie nadający się dla jego zdrowych, dwudziestoczteroletnich oczu. Podłączył go do mało używanego komputera z Pentium i kupą RAM-u.
No i zainstalował sobie Finuksa, darmowy uniksopodobny system operacyjny, stworzony przez Finów, właściwie w ramach oświadczenia światu: „Oto, jakie z nas dziwaki”, i rozpowszechniany przez Sieć. Finux jest oczywiście elastyczny i ma potężne możliwości: między innymi pozwala sterować kartą graficzną komputera do n-tego stopnia, wybierać różne częstotliwości odświeżania obrazu i rozdzielczości, jeśli ktoś ma na to ochotę. Pekka w istocie bardzo się tym interesował; tak jak wielu Finuksomaniaków skonfigurował swój komputer tak, by mógł wyświetlać bardzo dużo maleńkich pikseli (co pozwala wyświetlić naraz mnóstwo informacji, ale jest trochę męczące dla oczu) albo mniej pikseli, ale za to większych (z tego ustawienia, kiedy tracił ostrość wzroku, programując przez dwadzieścia cztery godziny non stop), albo rozmaite ustawienia pośrednie. Za każdym razem, kiedy zmieniał tę konfigurację, ekran na chwilę gasł, a z wnętrza monitora wydobywał się głośny szczęk — to kryształy kwarcowych rezonatorów przestawiały się na nowy zakres częstotliwości.
Kiedy pewnej nocy zmienił w ten sposób rozdzielczość, monitor, zaraz po tym, jak zgasł i szczęknął, eksplodował mu w twarz. Ekran kineskopu, wykonany z grubego szkła (ponieważ musi wytrzymywać solidną próżnię w środku), rozpadł się na odłamki, które wbiły się w jego twarz, szyję i tors. Te same luminofory, które moment wcześniej świeciły pod dotykiem omiatającego je strumienia elektronów, przenosząc informację do oczu Pekki, teraz fizycznie znalazły się w jego ciele. Odprysk szkła pozbawił go jednego oka i niemal dostał się do mózgu. Inny przeszył krtań, a jeszcze inny gwizdnął koło ucha, odcinając równy, trójkątny kawałek małżowiny.
Innymi słowy, Pekka został pierwszą ofiarą Digibombera. Omal nie wykrwawił się na śmierć, a jego koledzy, Eutropianie, przez kilka dni czaili się wokół szpitalnego łóżka z butlami freonu, gotowi do akcji na wypadek śmierci. Ale Pekka nie umarł i wzbudził jeszcze większe zainteresowanie prasy, ponieważ jego firma nie miała ubezpieczenia medycznego. Miejscowe gazety załamywały ręce nad tym niewinnym nieszczęśnikiem z kraju państwowej służby zdrowia, który nie pomyślał o tym, by wykupić sobie ubezpieczenie; wreszcie paru bogatych gości z branży złożyło się, pokryło rachunki za leczenie i wyposażyło go w komputerową krtań, jak u Stephena Hawkinga.
A teraz Pekka siedzi w pokoju Cantrella. W kącie stoi wiolonczela, z mostkiem przykurzonym sproszkowaną kalafonią. Pekka spogląda na pustą ścianę, do której przykleił taśmą regularne pętle i zwoje drutów. Prowadzą do jakichś domowej produkcji układów elektronicznych, podłączonych z kolei do laptopa.
— Cześć Randy gratuluję sukcesu — mówi komputerowo generowany głos, gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za nimi. To powitanie Pekka na pewno wpisał już wcześniej, oczekując na ich przyjście. Randy nie widzi w całej sytuacji nic dziwnego, może tylko to, iż Pekka uważa, że Epiphyte osiągnęła już jakiś sukces.
— Jak tam? — pyta Cantrell.
Pekka w odpowiedzi klepie w klawiaturę. Potem przykłada jedną dłoń do okaleczonego ucha, drugą zaś steruje syntezatorem mowy.
— Bierze prysznic. — Istotnie, słychać szum wody w rurach. — Jego laptop promieniuje.
— Aha — domyśla się Randy. — Tom Howard mieszka obok?
— Tuż za ścianą — mówi Cantrell. — Specjalnie tak to załatwiłem, żeby móc wygrać zakład. Jego pokój, rozumiesz, jest lustrzanym odbiciem tego, komputer stoi więc kilkanaście centymetrów od nas, po drugiej stronie ściany. Idealne warunki dla phreakingu van Ecka.
— I co, Pekka, odbierasz jakieś sygnały?
Pekka kiwa głową, klepie w klawiaturę i odpowiada:
— Na razie stroję. Kalibruję. — Do sterowania komputerową krtanią służy mu przytroczona do uda akordowa klawiaturka dla jednej ręki. Kładzie na niej prawą dłoń i klika przyciskami. Chwilę później dobywa się głos:
— Cantrell, chodź tu.
— Przepraszam — rzuca Cantrell i podchodzi do Pekki. Randy zerka im przez ramię. Trochę z tego rozumie.
Kiedy położysz kartkę papieru na starym nagrobku i przeciągniesz po niej ołówkiem, powstanie jedna pozioma linia, w niektórych miejscach ciemniejsza, w innych jaśniejsza, w każdym razie niewiele mówiąca. Jeśli natomiast przesuniesz teraz ołówek wzdłuż kartki, o grubość linii, i nakreślisz kolejną, i jeszcze jedną, i jeszcze, zacznie wyłaniać się obraz. Komputerowiec nazwałby taki proces skanowaniem. W klasycznym monitorze — takim z kineskopem — wiązka elektronów rzeczywiście omiata ekran jakieś sześćdziesiąt czy osiemdziesiąt razy na sekundę. W przypadku ekranu laptopa, jak u Randy'ego, skanowanie tak naprawdę nie występuje — pojedyncze piksele monitora można włączać i wyłączać bezpośrednio. Ale proces skanowania wciąż jest obecny; przeszukiwany i uwidaczniany na monitorze jest obszar pamięci komputera, zwany pamięcią lub buforem ekranu. Zawartość tej pamięci trzeba przerzucać na ekran sześćdziesiąt do osiemdziesięciu razy na sekundę, inaczej bowiem po pierwsze, ekran będzie migotał, po drugie, obrazy będą podrygiwać podczas poruszania się.
Kiedy komputer nawiązuje dialog z człowiekiem, nie steruje bezpośrednio ekranem, lecz manipuluje bitami zawartymi w buforze, pewien, że inne układy elektroniczne zajmą się żmudną pracą przepisania tego wszystkiego na prawdziwy ekran. Podsystem graficzny sześćdziesiąt do osiemdziesięciu razy na sekundę mówi do siebie: „Cholera, trzeba znowu odświeżyć ekran”. Ustawia się na początku pamięci ekranu — czyli pewnego szczególnego obszaru pamięci komputera — i odczytuje parę pierwszych bajtów, które dyktują mu, jaki kolor ma przybrać piksel w lewym, górnym rogu ekranu. Ta informacja wysyłana jest dalej, do urządzenia, które faktycznie obsługuje ekran, czy to plamki elektronowej w kineskopie, czy monitora LCD w laptopie, bezpośrednio sterującego pikselami. Potem czyta kilka następnych bajtów, opisujących kolejny piksel w pierwszej linii ekranu, i tak dalej, aż dojdzie do brzegu ekranu. Widzimy pierwszą linię odrysowywanego nagrobka.
Ponieważ doszliśmy do prawego brzegu, w tym kierunku nie ma już więcej pikseli. Zakładamy, że następne bajty w pamięci ekranu opisują pierwszy piksel w następnej linii. Jeśli nasz ekran ma kineskop, powstaje drobny problem: plamka elektronowa jest teraz po prawej stronie ekranu, a każemy jej namalować piksel po lewej stronie. Musi więc wrócić. To chwilę potrwa — niezbyt długo, ale na pewno dłużej niż przeskok od jednego piksela do sąsiedniego. Tę przerwę nazywamy czasem powrotu poziomego. Kolejna przerwa nastąpi na końcu drugiej linii i tak dalej, aż zapełnimy cały monitor obrazem, lądując w jego prawym, dolnym rogu. Lecz wtedy pora już zacząć całą operację od nowa: plamka elektronowa musi więc przeskoczyć po przekątnej w lewy, górny róg monitora. To również trwa chwilkę i nazywa się czasem powrotu pionowego.
Te problemy wynikają z niemożliwych do pokonania fizycznych ograniczeń w ruchu wiązki elektronów w kineskopie — niemal wszystkie znikają w przypadku ekranu laptopa, takiego jak u Toma Howarda po drugiej stronie ściany. Ale przebiegi czasowe ekranu laptopa wciąż mają taką, odziedziczoną po kineskopie, charakterystykę. (Powód jest prosty: tamta stara technologia jest doskonale znana wszystkim specjalistom, działa dobrze, skonstruowano dla niej od cholery sprzętu elektronicznego i oprogramowania, przetestowano je, po co więc podkopywać ten sukces, zwłaszcza kiedy twoja marża jest tak nieznaczna, że daje się wyliczać tylko z wykorzystaniem mechaniki kwantowej, a najdrobniejsza niezgodność twoich konstrukcji ze starym sprzętem zwyczajnie spuści twoją firmę w kiblu).
W laptopie Toma każda sekunda dzieli się na 72 idealnie regularne okresy. W każdym z nich wykonywane jest pełne obrysowanie nagrobka. Po nim następuje czas powrotu pionowego. Randy rozumie rozmowę Pekki i Cantrella na tyle, by zorientować się, że już ustalili, analizując dobiegające zza ściany sygnały, iż ekran Toma Howarda skonfigurowany jest na 768 linii, każda po 1024 piksele w poziomie. Dla każdego z pikseli z pamięci ekranu odczytywane są cztery bajty i wysyłane na ekran. (Tom używa największej możliwej głębi kolorów, co oznacza, że intensywność każdego z kolorów, czerwonego, zielonego i niebieskiego, określa jeden bajt. Czwarty bajt natomiast nie jest używany, ale siedzi tam, ponieważ komputery lubią potęgi dwójki, a są tak niewiarygodnie szybkie, że choć człowiekowi taki rozkład jazdy wydałby się niemożliwie nerwowy, dodatkowy bajt i tak nie robi im żadnej różnicy). Każdy bajt to osiem cyfr binarnych, zer lub jedynek, zatem, 1024 razy w jednej linii, z pamięci ekranu odczytywane są 4 x 8 = 32 bity.
Tom nie wie jednak, że jego komputer przypadkiem znalazł się w sąsiedztwie anteny. Druty przyklejone przez Pekkę do ściany mogą złapać wysyłane przez jego obwody fale elektromagnetyczne.
Laptop Toma sprzedawany jest jako komputer, a nie radiostacja, może się więc wydawać dziwne, że w ogóle coś emituje. To efekt uboczny faktu, że komputery są stworami binarnymi, co oznacza, że wszystkie wewnętrzne operacje odbywające się wewnątrz maszyny, wszystko, co leci po płaskich tasiemkach kabli i metalizowanych ścieżkach na płytkach, złożone jest z przejść ze stanu 0 na 1 i odwrotnie. Fizycznie reprezentowane jest to przez przełączanie napięcia w kabelku z zera na pięć woltów i odwrotnie. W podręcznikach elektroniki te przejścia są zawsze kreślone jako idealne przebiegi prostokątne, co oznacza, że przy U = 0 mamy idealnie płaską linię, odpowiadającą binarnemu zeru, która potem pod idealnie prostym kątem podskakuje do poziomu U = 5, potem zaś, kiedy przyjdzie pora, znów pod kątem idealnie prostym zlatuje do poziomu zerowego i tak dalej.
Tak powinien działać idealny, platoński komputer. Jednak inżynierowie muszą konstruować prawdziwe układy elektroniczne w niedoskonałym, analogowym świecie. Kawałki metalu i krzemu nie chcą zachowywać się w idealny, podręcznikowy sposób. Mogą przeskakiwać z 0 na 1 naprawdę szybko, ale kiedy podejrzymy taki przeskok na oscyloskopie, dowiemy się, że nie jest on idealnie prostokątny. Wygląda mniej więcej tak:
Te małe falki zwie się dudnieniami relaksacyjnymi. Uderzają one w układ jak dudniące fale. Napięcie zmienia się, ale potem przez chwilę oscyluje wokół nowej wartości. A kiedy w przewodniku pojawia się oscylujące w ten sposób napięcie, oznacza to, że w przestrzeń emitowane są fale elektromagnetyczne.
Dlatego właśnie każdy przewód w pracującym komputerze zachowuje się jak maleńki nadajnik radiowy. Sygnały, które nadaje, zależą od tego, co dzieje się we wnętrzu maszyny. Ponieważ jest w niej mnóstwo drutów, a stan wewnętrzny każdego z nich jest dość nieprzewidywalny, ktokolwiek przechwytuje tę transmisję, ma kłopoty ze znalezieniem czegoś sensownego. Znakomita większość tych sygnałów jest całkiem bezużyteczna ze szpiegowskiego punktu widzenia. Lecz jeden przebieg sygnałowy jest po pierwsze całkowicie przewidywalny i po drugie szczególnie interesujący dla Pekki. To strumień bajtów odczytywanych z pamięci ekranu i wysyłanych do podzespołów wyświetlających obraz. Wśród dobiegającego z wnętrza maszyny przypadkowego szumu tykanie powrotu poziomego i pionowego wyróżnia się jak łomot bębna w rozbuchanej dżungli. A kiedy Pekka dostroi się do tego rytmu, może wykryć fale emitowane przez druty łączące pamięć ekranu z kartą graficzną i przetłumaczyć je z powrotem na ciągi zer i jedynek, które można ponownie rzucić na ekran. Wtedy ujrzą dokładnie to, co widzi przed sobą Thomas Howard, przy użyciu techniki zwanej phreakingiem van Ecka.
Tyle mniej więcej wie Randy. W technicznych detalach jednak Pekka i Cantrell są daleko przed nim, po kilku minutach traci więc zainteresowanie. Siada na łóżku Cantrella — jedynym wolnym miejscu do siedzenia — i odkrywa na nocnym stoliku mały komputerek, palmtop. Jest włączony. Ze światem łączy go kabelek telefoniczny. Randy słyszał o tym sprzęcie. Ma to być pierwsza próba realizacji sieciowego komputera, dlatego zaraz po włączeniu uruchamia się przeglądarka sieciowa: przeglądarka jest jego interfejsem użytkownika.
— Mogę posurfować? — pyta Randy, Cantrell zaś potakuje, nawet się nie odwracając. Randy otwiera jedną z wielkich wyszukiwarek internetowych. Trwa to z minutę, ponieważ maszynka musi najpierw nawiązać połączenie z Internetem. Potem szuka stron webowych zawierających słowa ((Andy LUB Andrew) Loeb) I „umysł zbiorowy”). Jak zwykle wyszukiwarka zwraca mu dziesiątki tysięcy dokumentów. Nietrudno jednak wybrać te właściwe.
DLACZEGO RIST 9E03 JEST PROMINENTNYM CZŁONKIEM KALIFORNIJSKIEGO STOWARZYSZENIA PRAWNIKÓW
RIST lla4 miał ambiwalentne uczucia wobec faktu że RIST 9e03 (o tyle, o ile postrzegany jest przez zatomizowane społeczeństwo jako indywidualny organizm) jest prawnikiem. Bez wątpienia owe sprzeczne uczucia są czymś zupełnie normalnym i naturalnym. Część RIST-a lla4 gardzi prawnikami i w ogóle systemem prawnym, jako terminalnym objawem śmiertelnej choroby toczącej zatomizowane społeczeństwo. Inna jego część rozumie, że ta choroba może przyczynić się do uzdrowienia puli memowej, zabijając organizm, który jest stary, a jego memotyp nie nadaje się do rozpowszechniania. Nie zrozumcie nas źle: system prawny w obecnym kształcie to najgorszy możliwy system rozwiązywania kwestii spornych w społeczeństwie. Jest obrzydliwie kosztowny, co dotyczy zarówno pieniędzy, jak i marnowania intelektualnych talentów osób, które wybierają karierę prawniczą. Jednakże część RIST-a lla4 uważa, że cele RIST-a lla4 można w istocie osiągnąć, zwracając najbardziej toksyczne cechy systemu prawnego przeciwko zepsutemu ogółowi polityków zatomizowanego społeczeństwa, a tym samym przyspieszyć jego upadek.
Randy klika na „RIST 9e03” i dostaje:
RIST 9e03 to RIST, którego RIST lla4 określa wybranym arbitralnie układem bitów, dającym liczbę całkowitą 9e03 (w zapisie szesnastkowym). Kliknij tutaj, jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o systemie bitowych desygnatów, których RIST lla4 używa zamiast przestarzałych systemów terminologii rodem z „języków naturalnych”. Kliknij tutaj, jeśli chcesz automatycznie zastępować desygnat RIST 9e03 jego konwencjonalnym odpowiednikiem (imieniem i nazwiskiem).
Klik.
Od tej chwili wyrażenie „RIST 9e03” zastępuję wyrażeniem „Andrew Loeb”. Uwaga: to nazewnictwo uważamy za fundamentalnie niewłaściwe, nie zalecamy jego użycia, umożliwiamy jednak, mając na uwadze początkujących czytelników, nieprzyzwyczajonych do terminologii typu RIST.
Klik.
Kliknąłeś na Andrew Loeba. To desygnat, którym zatomizowane społeczeństwo określa memom RIST 9e03…
Klik.
…memom to zbiór wszystkich memów definiujących fizycznie istniejącego organicznego RIST-a. Memy można podzielić na dwie podstawowe kategorie: genetyczne i semantyczne. Memy genetyczne to po prostu geny (DNA), rozpowszechniające się przez normalne biologiczne rozmnażanie. Memy semantyczne to idee (ideologie, religie, mody, itd.), rozpowszechniające się poprzez środki komunikacji.
Klik.
99% zawartości genetycznej puli memomu Andrewa Loeba jest identyczne ze zbiorem genów gatunku ludzkiego, otrzymanym przez Human Genome Project. Tego stwierdzenia nie należy brać za poparcie dla koncepcji specjacji (tj. mówiącej, że continuum organicznych form życia można lub należy arbitralnie podzielić na paradygmatyczne gatunki) w ogóle, ani w szczególności dla teorii mówiącej o istnieniu gatunku zwanego Homo sapiens.
Semantyczna część memomu Andrewa Loeba jest co prawda zanieczyszczona wieloma prymitywnymi memami typu wirusowego, ale są one stopniowo i nieprzerwanie wykorzeniane przez nowe memy semantyczne, generowane ab initio przez procesy rozumowe.
Klik.
Słowo RIST oznacza Względnie Autonomiczną Podcałość (Relatively Independent Subtotality). Można go użyć odwołując się do dowolnej jednostki, która, z jednej strony, posiada wyraźną granicę oddzielającą ją od świata zewnętrznego (tak jak komórki ciała), z drugiej zaś, w głębszym znaczeniu, jest nierozerwalnie związana z większą zbiorowością (tak właśnie jak komórki ciała). Na przykład, istoty biologiczne tradycyjnie zwane „ludźmi” są niczym więcej jak Względnie Autonomicznymi Podjednostkami organizmu społecznego, w którym są zanurzone.
Rozprawa napisana przez Andrewa Loeba, opatrzonego desygnatem RIST 9e03 wykazuje, że nawet w częściach RIST 0577 mających umiarkowany klimat i obfitych w pożywienie oraz wodę, życie takich organizmów, jak gatunku określanego w starych memosystemach mianem Homo sapiens koncentrowało się głównie na próbach pożarcia innych RIST-ów. To wąskie skupienie uniemożliwiałoby powstawanie zaawansowanych memosystemów semantycznych (na przykład tych określanych tradycyjnie słowem „cywilizacja”). RIST-y tego typu mogą osiągnąć wyższe poziomy funkcjonowania, jedynie łącząc się w społeczeństwo, którego najbardziej logicznym szczytem ewolucyjnym jest umysł roju.
Klik.
Umysł roju to społeczna organizacja RIST-ów zdolnych do przetwarzania semantycznych memów („myślenia”). Mogą to być zarówno RIST-y organiczne (oparte na węglu), jak i nieorganiczne (oparte na krzemie). RIST-y łączące się z umysłem roju wyrzekają się swych tożsamości (będących wszakże tylko złudzeniami). Dla wygody elementom składowym umysłu roju przypisujemy desygnaty bitowe.
Klik.
Desygnat bitowy to losowy ciąg bitów, jednoznacznie identyfikujący danego RIST-a. Na przykład, organizm określany tradycyjnie jako Ziemia (Terra, Gaja) ma przypisany desygnat 0577. Ta witryna internetowa prowadzona jest przez lla4, będącego umysłem roju. RIST lla4 nadaje owe desygnaty przy użyciu generatora liczb pseudolosowych. Różni się to od praktyki stosowanej przez ów soi-disant umysł roju, mieniący się Umysłem Roju East Bay Area, w naszym systemie opatrzony desygnatem RIST e772. Ten „umysł roju” powstał z podziału „Umysłu Roju nr 1” (desygnat RIST 4032) na kilka mniejszych „umysłów roju” (Umysł Roju East Bay Area, Umysł Roju San Francisco, Umysł Roju la, Zreorganizowany Umysł Roju San Francisco oraz Uniwersalny Umysł Roju), spowodowanego nieusuwalną sprzecznością pomiędzy kilkoma różnymi memami semantycznymi konkurującymi o miejsce w obrębie umysłu. Jeden z tych memów semantycznych głosił, że desygnaty bitowe powinny być nadawane w porządku rosnącym, tak że (na przykład) Umysł Roju nr 1 należy oznaczyć jako RIST 0001 i tak dalej. Inny mem głosił, że liczby trzeba nadawać w kolejności ważności, tak więc (na przykład) numer 0001 powinien nosić RIST zwany Ziemią. Inny mem zgadzał się co do tego, ale twierdził, że liczenie należy zaczynać od 0000. W obu obozach, 0000 i 0001 trwały spory, który RIST powinien nosić numer 1: niektórzy głosili, że pierwszym, najważniejszym RIST-em jest Ziemia, inni — że większe układy (np. Układ Słoneczny, Wszechświat, Bóg) są w pewnym sensie obszerniejsze i bardziej fundamentalne.
Klik.
Ta maszynka obsługuje też pocztę. Randy korzysta z tego.
Do: #mailto:root@eruditorum.org
Od: #mailto:krasnolud@trzejbracia.net
Temat: Re(2) Dlaczego?
Widziałem stronę internetową. Mogę uznać, że nie jesteś RIST 9E03. Podejrzewam, że jesteś Dentystą, tęskniącym za szczerą wymianą poglądów. Anonimowy e-mail z podpisem cyfrowym jest jedynym bezpiecznym medium do tego celu.
Jeśli mam uwierzyć, że nie jesteś Dentystą, musisz przesłać mi wiarygodne wyjaśnienie, dlaczego pytasz, po co budujemy Kryptę.
Z poważaniem,
— PODPIS CYFROWY ORDO (itd.)
— KONIEC PODPISU CYFROWEGO ORDO
— Coś złapaliśmy — odzywa się Cantrell. — Robisz coś ważnego?
— Nic, czego nie mógłbym zaraz rzucić — odpowiada Randy, odkładając palmtop. Wstaje z łóżka i staje za plecami Pekki. Na ekranie jego komputera widać sporo otwartych okien. W największym z nich wyświetla się ekran jakiegoś innego komputera. W nim znów sporo okienek i ikon. Tak się składa, że to pulpit Windows NT, co warte zanotowania oraz (dla Randy'ego) nieco dziwne, ponieważ komputer Pekki nie chodzi pod Windows NT, tylko pod Finuksem. Po ekranie lata kursor, rozwijając menu i klikając w różne rzeczy. Lecz dłoń Pekki nie porusza się. Kursor najeżdża na ikonkę programu Microsoft Word, która zmienia kolor i rozwija się w spore okno:
Licencję na użytkowanie tej kopii programu posiada: THOMAS HOWARD.
— Udało się! — woła Randy.
— Widzimy to samo co Tom — mówi Pekka.
Otwiera się nowy, pusty dokument. Za chwilę zapełnia się słowami:
Uwaga osobista: zobaczymy, jak wydrukują to w „Penthouse”, w rubryce „Listy”!
Nie sądzę, żeby studenci ostatnich lat, dowolnej płci, byli poważani przez znawców seksu za swe znakomite umiejętności erotyczne. Za wiele o tym myślimy. Wszystko musi być zwerbalizowane. Osoba, dla której pieprzenie jest seksualnym dyskursem, po prostu nigdy nie będzie w tym za dobra.
Mam pociąg do pończoch. Muszą być przezroczyste, czarne, najlepiej ze szwem z tyłu. Kiedy miałem trzynaście lat, zwyczajnie rąbnąłem parę takich rajstop ze sklepu, żeby się nimi pobawić. Gdy wychodziłem z paczką w kieszeni, biło mi serce, ale podniecenie związane z przestępstwem było niczym w porównaniu z tym, co czułem, rozpakowując pończochy i przesuwając nimi po moim szczeciniastym, nastoletnim policzku. Spróbowałem nawet je włożyć, ale na moich włochatych nogach wyglądały po prostu groteskowo. Nic nie czułem. Nie chciałem sam ich nosić, lecz by ktoś nosił je dla mnie. Tego dnia onanizowałem się cztery razy.
Kiedy zastanawiałem się nad tym, cholernie mnie to niepokoiło. Byłem inteligentnym chłopcem. Inteligentni chłopcy powinni być racjonalni. Dlatego w college'u zracjonalizowałem sobie to wszystko. Nie widywało się tam zbyt wielu kobiet w przezroczystych czarnych pończochach, czasem jednak szedłem do miasta i przyglądałem się eleganckim pracownicom biurowym, idącym na lunch. Czyniłem naukowe obserwacje dotyczące ich nóg. Zauważyłem, że tam gdzie pończocha rozciągała się, by pokryć szerszą powierzchnię, na przykład na łydce, stawała się jaśniejsza, podobnie jak balon staje się jaśniejszy podczas nadmuchiwania. Natomiast w węższych punktach, na przykład w kostce, była ciemniejsza. Dlatego łydka wyglądała kształtniej, a kostka szczupłej. Nogi wydawały się zgrabniejsze, co sugerowało, że tuż powyżej miejsca, w którym się łączą, można znaleźć lepszy gatunek DNA.
c.b.d.u.: Moje przemyślenia na temat czarnych pończoch były wysoce racjonalnym rozumowaniem. Dowodziły tylko, jak bardzo byłem inteligentny, jak racjonalne były nawet najbardziej irracjonalne zakątki mego umysłu. Seks nie mógł mnie zniewolić, nie miałem czego się bać.
To typowo studenckie myślenie, lecz teraz nawet najbardziej wykształceni ludzie zachowują swe typowo studenckie poglądy jeszcze dobrze po trzydziestce; tak więc myślałem tak przez długi czas. Moja żona, Virginia, pewnie miała równie sensowne racjonalizacje dotyczące własnych potrzeb seksualnych — które miałem uświadomić sobie dopiero po wielu latach. Nic więc dziwnego, że nasz przedmałżeński seks był taki sobie. Nikt z nas oczywiście nie przyznał, że był taki sobie. Gdybym to ja powiedział coś takiego na głos, musiałbym przyznać, że był taki sobie, ponieważ Virginia nie chciała nosić pończoch. A w owym czasie zbytnio starałem się być Wrażliwym New-Age'owym Gościem, aby wygłosić taką herezję. Jak mógłbym być tak płytki, tak nieczuły i perwersyjny, by odepchnąć ją dlatego, że nie lubiła nosić na nogach cieniutkich rureczek? Ja, tłustawy jajogłowy, powinienem się cieszyć, że w ogóle ją mam.
Po pięciu latach małżeństwa pojechałem na targi Comdex w roli prezesa nowej, małej firmy informatycznej. Nie byłem już tak gruby i trochę mniej jajogłowy. Poznałem dziewczynę z działu marketingu wielkiej sieci dystrybucji oprogramowania. Posunąłem ją w moim pokoju hotelowym. Było to najlepsze pieprzenie w moim życiu. Wróciłem do domu zakłopotany i zawstydzony. W końcu życie seksualne moje i Virginii było bardziej niż nędzne. Przez kilka następnych lat kochaliśmy się może z kilkanaście razy.
Zmarła babcia Virginii. Pojechaliśmy na pogrzeb do północnego Nowego Jorku. Musiała włożyć suknię, co znaczyło, że ogoliła nogi i włożyła pończochy — coś, co przez kilka lat naszego małżeństwa zdarzyło się ledwo kilka razy. Kiedy ją zobaczyłem, prawie padłem. Przez cały pogrzeb chodziłem z potężnym, uwierającym wzwodem i tylko kombinowałem, jak by tu zostać z nią sam na sam.
Babcia mieszkała sama, w wielkim, starym domu na wzgórzach. Dopiero parę miesięcy temu upadła, złamała biodro i przeniosła się do domu opieki. Na pogrzeb zjechały wszystkie jej dzieci, wnuki i prawnuki — dom był głównym punktem zbornym. Był piękny, pełen porządnych, starych mebli, choć w ostatnich latach babcia stała się trochę chomikiem, a więc wszędzie poupychane były tony starych gazet i listów. Musieliśmy wywieźć stamtąd kilka ciężarówek śmieci.
Poza tym babcia była całkiem nieźle zorganizowana, bo spisała bardzo szczegółowy testament. Każdy ze spadkobierców dokładnie wiedział, które meble, zastawę, dywany i bibeloty może zabrać do domu. Dóbr było bardzo dużo, podobnie spadkobierców, całość trzeba było więc pokroić dość cienko. Virginia otrzymała czarną orzechową komodę, stojącą w nieużywanej sypialni. Poszliśmy ją obejrzeć. W sypialni zaczęliśmy się pieprzyć. Ja stałem, ze spodniami od czarnego garnituru wokół kostek, a ona siedziała na komodzie, oplatając mnie nogami. Jej obleczone w pończochy kostki wbijały mi się w pośladki. Był to bez wątpienia nasz najlepszy numer. Na szczęście tłum ludzi na dole zajęty był gadaniem, jedzeniem i piciem, inaczej na pewno usłyszeliby jej jęki i krzyki.
Wreszcie powiedziałem jej o tych pończochach. Poczułem się lepiej. Sporo czytałem na temat kształtowania się mózgu i skłonny byłem pogodzić się z tym skrzywieniem. Zdaje się, że w pewnym wieku, mniej więcej między drugim a piątym rokiem życia, mózg zwyczajnie tężeje. Obszar odpowiedzialny za seks nabiera kształtu, który trwa do końca życia. Wszyscy geje, z którymi o tym rozmawiałem, wiedzieli, że są gejami, a przynajmniej, że są „inni” wiele lat wcześniej nim zaczęli w ogóle myśleć o seksie; wszyscy zgadzali się też, że homo nie da nawrócić się na hetero ani na odwrót; nieważne jak bardzo by się próbowało.
Część mózgu zajmująca się seksem często w tym wieku wytwarza połączenia z innymi, pozornie niezwiązanymi obszarami. W ten sposób ludzie nabierają skłonności do dominacji lub podporządkowania albo, jak wielu facetów, drobniejszych skrzywień — np. na punkcie winyli, piór lub butów. Niektórzy z nich mają to nieszczęście, że zaczynają podniecać ich małe dzieci — od tej chwili są już skazani — nic nie można zrobić, chyba wykastrować albo zamknąć. Żadna terapia tego nie wyprostuje.
Więc, zważywszy na wszystkie okoliczności, ekscytowanie się czarnymi pończochami to jeszcze nie najgorsza z seksualnych kart, jaką można wyciągnąć. Wszystko to wyłożyłem Victorii, kiedy wracaliśmy do domu. Zaskoczył mnie spokój, z jakim to przyjęła. Byłem zbyt tępy, by pojąć, że rozmyślała, jak to wszystko ma się do niej.
Po powrocie do domu, Virginia dla kawału kupiła kilka par pończoch i próbowała je nosić od czasu do czasu. Nie było jej łatwo. Pończochy to cały styl życia. Głupio wyglądają przy dżinsach i tenisówkach. Kobieta w pończochach musi nosić sukienkę lub spódnicę — i to nie taką dżinsową, ale coś ładniejszego, bardziej formalnego. Virginia nie miała także stosownych butów; zresztą i tak nie lubiła ich nosić. Pończochy nie są tak naprawdę kompatybilne z jazdą rowerem do pracy. Nie były nawet kompatybilne z naszym domem. Podczas oszczędnych, studenckich lat, wiele mebli naściągaliśmy z dobroczynnych składów; inne zaś sam pozbijałem z desek. Okazało się, że są po prostu usiane drobnymi zadrami, niezauważalnymi dla osób w dżinsach, ale niszczącymi parę pończoch w sekundę. Podobnie nasz niezupełnie wykończony dom i rzęchowate samochody. Z drugiej strony, kiedy na rocznicę pojechaliśmy do Londynu, gdzie rozbijaliśmy się czarnymi taksówkami, mieszkaliśmy w niezłym hotelu i jadaliśmy w dobrych restauracjach, przez cały tydzień przebywaliśmy w świecie idealnie dostosowanym do pończoch. To pokazało nam dobitnie, jak bardzo musielibyśmy zmienić styl życia, by mogła je stale nosić.
Z dobrej woli sporo pieniędzy poszło na pończochy. Doszło do kilku nie najgorszych aktów seksualnych, choć ja, zdaje się, bawiłem się lepiej niż Virginia. Nigdy nie osiągnęła owej wstrząsającej, zwierzęcej intensywności, jak wówczas po pogrzebie babci. Nieodnawiany zapas pończoch szybko się zużył; w rok od pogrzebu sprawy wróciły do normy.
Jednak następowały inne zmiany. Zarobiłem kupę forsy, realizując pewne opcje na zakup akcji. Kupiliśmy nowy dom na wzgórzach. Wynająłem jakąś firmę przeprowadzkową, żeby przewiozła tam nasze nędzne meble. W nowych wnętrzach wyglądały beznadziejnie. Virginia znalazła nową pracę, do której musiała dojeżdżać samochodem. Stary rzęch nie wydawał mi się bezpieczny, kupiłem jej więc ślicznego, małego lexusa ze skórzaną tapicerką i wełnianymi dywanikami. Zero zadziorów. Niebawem pojawiły się dzieci i zamieniłem swego poobijanego pikapa na minivan.
Lecz wciąż nie bytem przekonany, że muszę wydawać pieniądze na meble, aż zaczął dokuczać mi kręgosłup. Zrozumiałem, że przyczyną był flaczasty, dwudziestoletni materac z dobroczynnego składu. Musieliśmy kupić nowe łóżko. Ponieważ chodziło o mój grzbiet, ja pojechałem na zakupy.
Wolałbym gasić sobie papierosy na języku, niż jeździć na zakupy. Na myśl o objechaniu wszystkich magazynów meblowych w mieście i porównywaniu łóżek odechciewało mi się wszystkiego. Chciałbym pojechać w jedno miejsce, kupić łóżko i mieć to z głowy. Ale nie chciałem gównianego mebla, na którym już po roku bolałby mnie kręgosłup, ani taniego materaca, który rozlazłby się w pięć lat.
Udałem się więc prosto do Galerii Wnętrzarskiej Gomer Boldstrood. Słyszałem opowieści o ich meblach. Zwłaszcza kobiety mówiły o nich ściszonym, nabożnym tonem. Ich fabryka podobno znajdowała się gdzieś w Nowej Anglii i nie zmieniała siedziby od trzech stuleci. Mówiło się, że do rozpalania stosów dla czarownic służyły orzechowe i dębowe wióry spod ich hebli. Gomer Boldstrood stanowił odpowiedź na pytanie nurtujące mnie od pogrzebu babci, mianowicie: skąd biorą się te wszystkie solidne, babcine antyki? W każdej rodzinie młodzi jadą do babci na Dziękczynienie albo Boże Narodzenie i ślinią się na widok pięknych mebli, zastanawiając się, które z nich będą mogli zabrać, gdy babcia wreszcie odwali kitę. Niektórzy, zniecierpliwieni, jadą na wyprzedaże albo do sklepów z antykami i sami je kupują.
Skoro zatem liczba starych, porządnych antyków jest stała, to skąd wezmą się w przyszłości babcie? Wyobrażałem sobie sytuację za jakieś pół wieku, kiedy wszyscy spadkobiercy Virginii i moi handryczą się o tę jedną orzechową komodę, jednocześnie dzwoniąc po śmieciarzy, żeby wywieźli wszystkie pozostałe meble. Kiedy populacja rośnie, a liczba antyków się nie zmienia, takie zdarzenia są nieuniknione. Musi więc być źródło nowych mebli o babcinej jakości, inaczej wszyscy Amerykanie przyszłości będą siedzieć w fotelach z plastikowych worków, z których sypią się na podłogę styropianowe kulki.
Odpowiedź brzmi: Gomer Boldstrood, a cena jest wysoka. Każdy fotel i każdy stół Gomer Boldstrood naprawdę powinien przychodzić opakowany w małe, wyłożone filcem pudełeczko, jak biżuteria. Ale wtedy byłem bogaty i niecierpliwy. Pojechałem do Gomer Boldstrood, wpadłem do środka, tylko po to, by zaraz osadziła mnie recepcjonistka. Poczułem się niezręcznie w białych tenisówkach i dżinsach. Ona zapewne widziała tutaj wielu komputerowych milionerów i traktowała to ze stoickim spokojem. Zanim się zorientowałem, z zaplecza przyszła kobieta w średnim wieku i oznajmiła, że będzie moim osobistym konsultantem do spraw wnętrzarskich. Nazywała się Margaret. „Gdzie są łóżka?” — zapytałem. Kobieta zesztywniała i oświadczyła, że to nie jest sklep, w którym idzie się do Sali Łóżek i widzi rzędy łóżek ustawione jedno przy drugim jak golonki u rzeźnika. Galeria Wystroju Wnętrz Gomer Boldstrood składa się z wielu wykwintnie urządzonych pokojów, a niektóre z nich są sypialniami i stoją tam łóżka. Wyjaśniwszy mi tę kwestię, pokazała mi owe sypialnie. Kiedy prowadziła mnie z pokoju do pokoju, nie mogłem nie zauważyć, że nosiła czarne pończochy ze szwem z tyłu — idealnie prostym szwem.
Pożądanie, jakie odczuwałem w stosunku do Margaret, sprawiało mi dyskomfort. Przez chwilę musiałem powstrzymywać chęć, by powiedzieć: „Poproszę największe, najdroższe łoże, jakie macie na składzie”. Margaret pokazała mi wiele łóżek, w różnych stylach. Ich nazwy nic mi nie mówiły. Niektóre wyglądały nowocześnie, inne staroświecko. Wskazałem na olbrzymie łoże z kolumnami i baldachimem, wyglądające jak babcine meble i powiedziałem: „Poproszę o coś takiego”.
Trzy miesiące czekaliśmy, podczas gdy rzemieślnicy z Nowej Anglii, pracujący po takich samych stawkach jak hydraulicy i psychoanalitycy, ręcznie rzeźbili nasze łoże. Potem pojawiło się przed naszym domem. Zmontowali je technicy w białych kombinezonach, przypominający laborantów z fabryk półprzewodników. Virginia wróciła z pracy. Nosiła drelichową spódnicę, grube, wełniane skarpety i korkowe sandały. Dzieci były jeszcze w szkole. Uprawialiśmy seks na naszym łożu. Sądzę, że nawet się wykazałem. Nie mogłem utrzymać erekcji, a więc wylądowałem z głową między jej szorstkimi od włosów udami. Mimo że uszy zatykały mi mięśnie czworogłowe, słyszałem jęki i krzyki. Pod koniec dostała erotycznych skurczów i niemal skręciła mi kark. Jej orgazm trwał chyba ze trzy minuty. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie fakt, że Virginia nie mogła osiągnąć orgazmu, jeżeli nie znajdowała się w bezpośredniej bliskości — a najlepiej na wierzchu — jakiegoś należącego do niej antyku.
Znika okienko wyświetlające pulpit komputera Toma Howarda. Pekka zamknął je kliknięciem.
— Nie mogłem już wytrzymać — mówi swym komputerowym, beznamiętnym głosem.
— Przewiduję jakiś trójkącik: Tom, jego żona i Margaret robią to na łożu w sklepie meblowym, po godzinach — w zamyśleniu dorzuca Cantrell.
— To jest Tom? Czy jakaś fikcyjna postać? — pyta Pekka.
— Czyli wygrałeś zakład? — dodaje Randy.
— Gdybym tylko wiedział, jak mam mu to udowodnić… — mówi Cantrell.