Waterhouse oraz kilkudziesięciu nieznajomych stoją lub siedzą w wyjątkowo długim, wąskim pomieszczeniu, które kołysze się na boki. Są tu okna, ale nie wpuszczają światła, tylko dźwięk: turkot, łoskot i zgrzyty. Wszyscy są zatopieni w myślach i milczą, jakby siedzieli w kościele i czekali na rozpoczęcie nabożeństwa.
Waterhouse stoi, trzymając się przyśrubowanej do sufitu wypukłości, dzięki czemu nie pada na siedzenie. Przez ostatnie kilka minut studiował plakat instruujący, jak nałożyć maskę przeciwgazową. Tak jak wszyscy, ma przy sobie takie urządzenie w brązowo-szarej brezentowej torbie na ramię. Maska Waterhouse'a wygląda trochę inaczej, bo jest amerykańska i wojskowa. Przyciągnęła już parę spojrzeń.
Na plakacie widnieje piękna i modna kobieta o śnieżnobiałej cerze i kasztanowych włosach — wyglądają, jakby dobry salon fryzjerski rozpuścił je środkami chemicznymi, a potem uformował w obecny kształt. Jest wyprostowana, plecy proste jak maszt, podbródek uniesiony, zgięte łokcie, ręce w rytualnym geście — rozcapierzone palce, kciuki sterczące w górę tuż przed twarzą. Pomiędzy dłońmi zwisa złowrogi zwój, podtrzymywany kocią kołyską gumowych pasków w kolorze khaki. Uniesione kciuki stanowią zawleczki zabezpieczające tę szykowną sieć.
Waterhouse jest już czas jakiś w Londynie, dlatego zna ciąg dalszy. Poznałby ten gest wszędzie — to pozycja wyjściowa do zaatakowania podbródkiem maski przeciwgazowej.
Kiedy na miasto spadnie gaz, zabrzęczą specjalne dzwonki, a czubki pancernych skrzynek pocztowych, pomalowane specjalną farbą, sczernieją. W zielonkawe trujące niebo wzniesie się dwadzieścia milionów kciuków, a dziesięć milionów podbródków wsunie się w maski. Może sobie wręcz wyobrazić piękny, uwodzicielski dźwięk, który wyda biała, delikatna skóra tej kobiety, wsuwając się w ciasną komorę z czarnej gumy.
Kiedy uda się wsunięcie podbródka, wszystko jest w porządku. Trzeba ładnie ułożyć paski wokół kasztanowej ondulacji i schować się w budynku, ale najgorsze niebezpieczeństwo minęło. Angielskie maski mają na przedzie okrągły otwór wydechowy, który wygląda dokładnie jak świński ryj — żadna kobieta w życiu by tego nie włożyła, gdyby modelki na plakatach propagandowych nie były ucieleśnieniem piękna z wyższych sfer.
Coś w mroku za oknem przyciąga jego wzrok. Pociąg wjechał w część Podziemia, gdzie skąpe światło przesącza się z góry niczym przez lufę karabinu, zdradzając hadesowe tajemnice Metra. Wszyscy w wagonie mrugają, rozglądają się i łapią oddech. Wokół nich na chwilę znów zmaterializował się Świat. W przestrzeni unoszą się fragmenty ścian, omszałe dźwigary i wiązki kabli, obracając się powoli w miarę ruchu pociągu.
Jego uwagę przykuwają zwłaszcza kable: elegancko, równolegle przypięte do kamiennych ścian. Są jak pędy jakiegoś plutonicznego bluszczu, który ukradkiem rozrasta się w ciemnościach Metra, kiedy ekipy remontowe nie widzą. Szuka drogi na powierzchnię, ku światłu.
Idąc po ulicy Nadziemia, widzi się niekiedy pierwsze macki wpełzające w górę po starych ścianach. Pokryte neoprenem pnącza, rosnące po liniach prostych wzdłuż murów i wciskające się przez otwory w ramach okiennych, celują głównie w biura. Niekiedy osłania się je metalowymi rurkami. Czasem właściciele budynku malują je farbą. Lecz wszystkie one mają jeden wspólny system korzeniowy, rozrastający się w nieużywanych tunelach i czeluściach Metra, zbiegający się w gigantycznych centralach ukrytych w głębokich schronach przeciwlotniczych.
Pociąg wjeżdża do katedry wyblakłego żółtego światła i z jękiem staje, wypełniając peron. W niszach i grotach jarzą się groźnie symbole brytyjskiej paranoi: na jednym końcu moralnego kontinuum znajduje się anielska kobieta z maską przeciwgazową, na drugim — sukub w obcisłej spódniczce, rozwalony na sofie pośrodku przyjęcia, uśmiechający się afektowanie spod sztucznych rzęs i podsłuchujący paplaninę młodych, naiwnych żołnierzyków.
Gustowna antykwa tablic na ścianach oznajmia „Dworzec Euston”, co aż promieniuje urzędową wiarygodnością. Waterhouse i większość pasażerów wysiada. Po kwadransie rykoszetowania po zaułkach stacji, pytania o drogę i analizowania rozkładów jazdy, Waterhouse ląduje w pośpiesznym do Birmingham. Po drodze, jak mu obiecano, zatrzyma się w miejscowości Bletchley.
Jedną z przyczyn zamieszania jest fakt, że z sąsiedniego toru odjeżdża inny pociąg, bezpośrednio do Bletchley, bez żadnych przystanków. Jak się zdaje, siedzą w nim wyłącznie kobiety w paramilitarnych mundurach.
Żołnierze RAF-u ze stenami trzymają straż przy każdych drzwiach tego pociągu, sprawdzają dokumenty i przepustki i nie chcą go tam wpuścić. Przez żółtawy poblask okien widać dziewczęta z Bletchley, siedzące naprzeciw siebie rzędami po cztery albo pięć; wyciągają z torebek robótki i przeobrażają kłębki szkockiej wełny w kominiarki i rękawice dla załóg północnoatlantyckich konwojów, piszą listy do braci na froncie i rodziców w domu. Strażnicy stoją przy drzwiach, dopóki wszystkie nie zostaną zamknięte, a pociąg nie ruszy. Kiedy nabiera szybkości, rzędy plotkujących, piszących i robiących na drutach dziewcząt zlewają się razem, tworząc coś, co zapewne bardzo przypomina obiekt często widywany w snach przez żołnierzy lub marynarzy. Waterhouse nigdy nie będzie takim frontowym żołnierzem, mającym kontakt z nieprzyjacielem. Posmakował owocu wiedzy zakazanej. Nie wolno mu znaleźć się tam, gdzie mógłby być schwytany przez wroga.
Wagony wyłaniają się z mroku w ceglanym kanionie i zmierzają na północ. Jest około trzeciej; ów specjalny pociąg do Bletchley pewnie wiózł dziewczyny na drugą zmianę.
Waterhouse przeczuwa, że on nie będzie pracował na jakichkolwiek zmianach czy w określonych godzinach. Wór marynarski — który spakowano za niego — jest aż ciężki od podpowiadanych przez ubrania sugestii: grube impregnowane wełniane swetry, tropikalne mundury armii i marynarki, czarna maska narciarska, prezerwatywy.
Pociąg powoli wydostaje się z miasta i wjeżdża na teren usiany małymi miastami-sypialniami. Waterhouse czuje, jak wciska go w siedzenie i podejrzewa, że jedzie trochę pod górę. Przejeżdżają przez jakby wyrąbane siekierą wycięcie w łańcuchu niewysokich wzgórz i wślizgują się w piękny krajobraz, lekko wznoszących się szmaragdowych pól, losowo upstrzonych małymi, białymi kapsułkami — sądzi, że to owce.
Oczywiście ich rozkład zapewne wcale nie jest losowy — prawdopodobnie odzwierciedla zmiany w składzie chemicznym gleby, dające trawę, która smakuje owcom mniej lub bardziej. Mając zdjęcia lotnicze, Niemcy mogliby nakreślić mapę składu chemicznego brytyjskich gleb, opartą na analizie rozkładu owiec.
Pola otaczają stare żywopłoty, kamienne murki albo, zwłaszcza na wyżynach, długie zagony lasu. Mniej więcej po godzinie po lewej stronie pojawia się las, pokrywający powoli wznoszące się nad torami zbocze. Pociąg z sykiem hamuje i pojękując, zatrzymuje się na małej stacyjce. Tory są jednak trochę bardziej splątane i porozgałęziane niż na innych małych stacjach. Waterhouse wstaje, rozstawia nogi, przybiera postawę zapaśnika sumo i atakuje wór marynarski, który chyba wygrywa, bo wypycha Waterhouse'a przez drzwi wagonu na peron.
Trochę mocniej niż wszędzie pachnie tu węglem, a gdzieś z pobliża dobiega głośny łoskot. Waterhouse rozgląda się wzdłuż torów i odkrywa rozłożony pomiędzy mnóstwem bocznic wielki zakład przemysłowy. Gapi się nań przez kilka minut, gdy jego pociąg odjeżdża na północ, i widzi, że na stacji Bletchley naprawiają parowozy. Waterhouse lubi pociągi.
Ale nie dlatego otrzymał darmowy worek ciuchów i bilet do Bletchley, zatem jeszcze raz atakuje wór i taszczy go po schodach na kryty mostek biegnący nad torami. Na dworcu widzi mnóstwo zmierzających ku niemu dziewcząt z Bletchley, WAAF-ek i WREN-ek{WAAF i WREN (właściwie WRNS) — brytyjskie kobiece formacje pomocnicze, odpowiednio w lotnictwie wojskowym i marynarce wojennej (przyp. tium.).}; właśnie skończyła się dzienna zmiana, polegająca na przetwarzaniu pozornie losowych liter i cyfr na skalę wielkoprzemysłową. Nie chcąc narazić się w ich oczach na śmieszność, wreszcie zarzuca wór na plecy, przekłada ręce przez paski i pozwala, by jego ciężar popychał go naprzód, przez mostek.
WAAF-ki i WREN-ki niespecjalnie interesują się nowo przybyłym oficerem amerykańskim. A może są po prostu przesadnie skromne. W każdym razie Waterhouse wie, że jest jednym z nielicznych, ale nie pierwszym. Wór popycha go przez jednoizbową stacyjkę jak gruby policjant prowadzący pijaka przez hol podłego hotelu. Potem wyrzuca go na pas otwartej przestrzeni wzdłuż drogi biegnącej z północy na południe. Naprzeciw niego wyrasta puszcza. Wszelkie złudzenia, że jest otwarta i zapraszająca, niszczą intensywne pobłyski światła z jej skraju — nisko stojące słońce zdradza, że obszar ten jest wypełniony ostrymi metalowymi przedmiotami. Przesieka w lesie wypluwa WAAF-ki i WREN-ki jak wąski wylot gigantycznego gniazda szerszeni.
Waterhouse musi iść naprzód. W przeciwnym razie wór obali go na plecy i tak już zostanie na tym parkingu, bezradnie przebierający kończynami jak przewrócony chrząszcz. Dlatego rusza chwiejnie, przechodzi przez drogę i celuje w szeroką ścieżkę pośrodku przesieki. Otaczają go dziewczęta z Bletchley. Uczciły fajrant, malując się szminką. Wojenna szminka jest na pewno posklejana z odpadków i resztek, po tym jak wszystko, co najlepsze, zużyto do pokrywania wałów śmigieł. Aby ukryć jej paskudne mineralno-zwierzęce pochodzenie, potrzebny jest krzykliwy, zbyt intensywny aromat.
To zapach wojny.
Waterhouse nie został jeszcze oprowadzony po Bletchley Park, ale wie z grubsza, o co chodzi. Wie, że te nieśmiałe dziewczęta, posłusznie, zmiana za zmianą, przepuszczające przez swe maszyny ryzy zapełnionego bzdurami papieru, zabiły razem więcej żołnierzy niż Napoleon.
Powoli, z pokorą posuwa się naprzeciwko fal odjeżdżającej pierwszej zmiany. W pewnym momencie zwyczajnie się poddaje, odchodzi krok w bok, rzutem ciała zwala wór w zarośla, zapala papierosa i czeka, aż minie go grupa stu dziewcząt. Coś szturcha go w kostkę — łodyga maliny z gniewnymi cierniami. Dźwiga nienaturalnie wielką i regularną sieć pajęczą; jej koncentryczne nitki lśnią w promieniach niskiego popołudniowego słońca. Pośrodku siedzi flegmatyczny brytyjski pająk, całkiem niewzruszony nieskoordynowanymi jankeskimi ruchami Waterhouse'a.
Waterhouse wyciąga rękę i łapie spadający właśnie żóltobrązowy liść wiązu. Kuca, wtyka papierosa w kącik ust, po czym oburącz (dla stabilności) przeciąga zębatą krawędzią liścia po jednej z promienistych nitek sieci — wie, że na nich nie będzie tej kleistej substancji. Liść wzbudza dość regularną wibrację sieci, jak smyczek na strunie. Pająk odwraca się twarzą do niego, obracając się momentalnie, jak postać na źle pociętym filmie. Waterhouse jest tak zaskoczony szybkością tego ruchu, że cofa się nieco, dopiero potem przeciąga liść jeszcze raz po nitce. Pająk sztywnieje, odbierając wibracje.
W końcu wraca do pierwotnej pozycji i robi to, co przedtem, zupełnie go ignorując.
Pająki potrafią poznać po drganiach sieci, jaki owad się złapał, i trafić do niego. Dlatego sieci są promieniste, a pająk zawsze siedzi pośrodku. Nici służą mu za przedłużenie układu nerwowego. Informacja płynie po jedwabiu do wnętrza pająka, gdzie przetwarza ją jakaś maszyna Turinga. Waterhouse próbował wielu różnych sztuczek, ale nie udało mu się zmylić pająka. Zły omen!
Podczas eksperymentu naukowego chyba skończyły się godziny szczytu. Znów atakuje wór. W walce pokonują kolejne sto metrów ścieżki, która w końcu wychodzi na drogę; dokładnie w miejscu, gdzie przegradza ją żelazna brama wetknięta między głupawe obeliski z czerwonej cegły. Strażnicy to znów żołnierze RAF-u ze stenami, właśnie sprawdzają dokumenty faceta w ciężkiej płóciennej pelerynie i goglach, który przed chwilą przyjechał tu na wojskowym zielonym motocyklu z sakwami po bokach tylnego koła. Sakwy nie są specjalnie wypchane, ale za to starannie zabezpieczone; znajduje się w nich amunicja, którą dziewczęta ładują w klekocące paszcze swych żarłocznych maszyn.
Machnięciem ręki wpuszczają go. Natychmiast skręca w lewo w wąską alejkę. Straż skupia się na Lawrensie. Po stosownych salutach okazuje swe papiery.
Musi wybrać jeden z kilku zestawów, czego nie udaje mu się ukryć przed strażnikami. Ale ci nie są tym zaniepokojeni ani nawet zaciekawieni, co bardzo różni ich od większości strażników, z którymi stykał się Waterhouse. Oczywiście, nie są na liście Ultra Mega, więc wyjaśnienie im, że przyjechał tu w sprawie Ultra Mega, byłoby ciężkim wykroczeniem przeciwko bezpieczeństwu. Ale wygląda, że przyjmowali tutaj już wielu gości, którzy nie umieli podać prawdziwego celu podróży, bo nawet nie mrugną okiem, kiedy Waterhouse udaje, że jest jednym z oficerów łącznikowych z Baraku 4 lub 8.
W Baraku 8 deszyfruje się radiogramy Enigm z Kriegsmarine. Barak 4 otrzymuje te komunikaty i analizuje je. Jeśli Waterhouse uda, że jest z Baraku 4, kłamstwo będzie miało krótkie nogi; ci faceci muszą znać się trochę na marynarce. Natomiast charakterystyka faceta z Baraku 8 doskonale doń pasuje; oni nie muszą znać się na niczym z wyjątkiem czystej matematyki.
Jeden z wartowników studiuje jego papiery, potem wchodzi do małej budki i kręci korbką telefonu. Waterhouse stoi niespokojnie, podziwiając broń zwisającą z ramion żołnierzy. Jeśli dobrze widzi, to tylko stalowa rurka z zamocowanym na jednym końcu spustem. Wąskie okienko wycięte wzdłuż rury ukazuje zwiniętą wewnątrz sprężynę. Kilka uchwytów i wihajstrów przyspawanych tu i ówdzie sprawia, że całość wygląda jak zmajstrowana przez niechluja na zajęciach praktyczno-technicznych.
— Kapitanie Waterhouse? Ma pan iść prosto do Dworku — mówi strażnik, który telefonował. — Na pewno pan pozna.
Waterhouse przechodzi kilkanaście metrów i zauważa, że Dworku rzeczywiście nie można przeoczyć. Przystaje i zaczyna się gapić, próbując zgłębić, o co też architektowi chodziło. Budowla jest niesamowicie skomplikowana, z ogromną liczbą ścian szczytowych pod dachem. Można tylko przypuszczać, że architekt miał w planach ogromny wolno stojący dom, ale chciał zakamuflować go w postaci kilku bardzo do siebie niepasujących miejskich szeregowców, w niewytłumaczalny sposób ściśniętych pośrodku dwustuhektarowego pola w Buckinghamshire.
Domostwo wygląda na zadbane, choć gdy podchodzi bliżej, widzi pnące się po murach czarne liany. Ten sam system korzeniowy, który zauważył w metrze, dotarł aż tutaj, pod lasami i pastwiskami, i zaczął wypuszczać nad ziemię neoprenowe pędy. Lecz ten organizm nie jest fototropiczny — nie dąży do światła, rosnąc ku słońcu. Jest infotropiczny. I przywędrował tutaj z tego samego powodu, dla którego pojawili się tu infotropiczni ludzie, na przykład Lawrence Pritchard Waterhouse i doktor Alan Mathison Turing: ponieważ Bletchley Park ma w świecie informacji z grubsza taką pozycję jak Słońce w Układzie Słonecznym. Wokół niego krążą armie, nacje, premierzy, prezydenci i geniusze, nie po jednostajnych orbitach planet, ale po zwariowanych, koślawych elipsach i hiperbolach komet oraz zbłąkanych asteroid.
Doktor Rudolf von Hacklheber nie wie o Bletchley Park, ponieważ to druga z najściślej strzeżonych tajemnic obok Ultra Mega. Ale siedząc w swym berlińskim gabinecie, przesiewając doniesienia z Beobachtung Dienst{Służba kryptoanalityczna niemieckiej marynarki wojennej w czasie II wojny światowej (przyp. red.).}, może czasem ustalić fragmenty owych trajektorii i stawiać hipotezy, dlaczego są takie, a nie inne. Jeśli jedyna logiczna hipoteza brzmi: alianci złamali Enigmę, oznacza to, że Jednostka 2702 poniosła klęskę.
Lawrence znów okazuje papiery i wchodzi pomiędzy parę zniszczonych niepogodą gryfów. Kiedy już nie widać zewnętrznej strony, dworek jest całkiem, całkiem. Kształt pseudoszeregówek sprzyja wstawianiu wielu okien w wykuszach, co daje wiele tak potrzebnego tutaj światła. Sklepienie holu wspierają gotyckie łuki i kolumny wykonane z wyraźnie podłego gatunku marmuru, przypominającego z wyglądu zestalone ścieki.
Jest tu zadziwiająco głośno — pospieszny klekot, przypominający burzliwą owację, przenika ściany i drzwi, niesioną prądami gorącego powietrza o ostrej oleistej woni. To szczególny zapach — zapach teleksów albo dalekopisów, jak je nazywają Angole. Woń i ciepło sugerują, że gdzieś na dole musi ich być z kilkadziesiąt.
Waterhouse wchodzi wyłożoną drewnem klatką schodową na pierwsze piętro. Okazuje się cichsze i chłodniejsze. Tutaj są gabinety wielkich szych Bletchley Park. Jeśli ta instytucja jest zarządzana według wzorowych form biurokratycznych, po wstępnej rozmowie Waterhouse już nigdy nie ujrzy tego miejsca. Znajduje gabinet pułkownika Chattana (na widok tabliczki na drzwiach coś mu przeskakuje w pamięci), który znajdował się na szczycie schematu organizacyjnego Jednostki 2702.
Chattan wstaje na powitanie. Jest rudawym, błękitnookim facetem. Pewnie miałby także rumiane policzki, gdyby nie ciemna pustynna opalenizna. Nosi galowy mundur: w Anglii mundury szyje się u krawca, to jedyny sposób, by je uzyskać. Waterhouse nie dba specjalnie o stroje, ale nawet on od razu widzi, że tego munduru nie uszyła mamusia w kilka wieczorów przed płonącym kominkiem. Nie, nie, Chattan ma własnego, porządnego krawca. Pułkownik nie wymawia jego nazwiska „łotr Haus” jak ci goście z Broadway Buildings. „R” jest twarde i chrupiące, a „house” wydłużone na kształt „huus”. Dziwaczny ma akcent ten Chattan.
Wraz z nim siedzi drobniejszy facet w brytyjskim mundurze roboczym — obcisłym w nadgarstkach i kostkach, a gdzie indziej zbluzowanym, z grubej flaneli khaki, która byłaby niesamowicie ciepła, gdyby nie mieli tu idealnie stałej temperatury — około trzynastu stopni. Ogólny efekt wizualny zawsze przywodzi Waterhouse'owi na myśl doktora Dentona{Arthur Cooley Denton (1920–), wybitny amerykański chirurg. W czasie II wojny światowej prawdopodobnie jeszcze nie zdołał skończyć medycyny (przyp. tłum.).}. Zostaje przedstawiony jako porucznik Robson; dowodzi jednym z oddziałów Jednostki 2702 — ludźmi z RAF-u. Ma szorstki, siwo-kasztanowy wąsik, bardzo krótko przycięty. Jest jowialny, przynajmniej w obecności wyższych stopniem, i często się uśmiecha. Jego zęby wystają z dziąseł promieniście — obie szczęki kojarzą się z puszkami kawy, w których eksplodował niewielki granat.
— To jest człowiek, na którego czekaliśmy — mówi Chattan do Robsona. — Ten, który przydałby się nam w Algierii.
— Tak! — mówi Robson. — Witamy w Jednostce Specjalnej 2701, kapitanie Waterhouse.
— 2702 — mówi Waterhouse.
Chattan i Robson są łagodnie zdziwieni.
— Nie możemy użyć liczby 2701, ponieważ jest iloczynem dwóch liczb pierwszych.
— Co takiego? — mówi Robson.
Jedna rzecz, która się Waterhouse'owi podoba w tych Angolach: kiedy nie kapują, o czym mówisz, przynajmniej dopuszczają możliwość, że to ich wina. Robson wygląda na faceta, który awansował na oficera od samego dołu. Jankes tego typu byłby już obrażony i arogancki.
— Których? — pyta Chattan. To nieźle; przynajmniej wie, co to jest liczba pierwsza.
— 73 i 37 — odpowiada Waterhouse. Robi to na Chattanie głębokie wrażenie.
— Ach tak, rzeczywiście. — Kręci głową. — Będę musiał trochę ponabijać się z Profesora.
Robson przekrzywił głowę, prawie kładąc ją na grubym wełnianym berecie zatkniętym za pagon. Mruży oczy i wygląda na skonsternowanego. Jego hipotetyczny jankeski odpowiednik prawdopodobnie zażądałby teraz kompletnego wykładu na temat liczb pierwszych, a na koniec zawyrokował, że wszystko to jedno wielkie gówno. Ale Robson puszcza to mimo uszu.
— Czy dobrze zrozumiałem, będziemy zmieniać numer naszej jednostki?
Waterhouse przełyka ślinę. Z reakcji Robsona jasno wynika, że będzie to wymagało od jego ludzi mnóstwa roboty: tygodni zamalowywania, przemalowywania oraz prób przepchnięcia nowego numeru przez armijną biurokrację. Upierdliwe jak cholera.
— Ma być 2702 — pogodnie rzuca Chattan. W przeciwieństwie do Waterhouse'a nie ma kłopotów z wydawaniem trudnych, niepopularnych poleceń.
— No dobrze, muszę iść i załatwić parę spraw. Miło było pana poznać, kapitanie Waterhouse.
— Cała przyjemność po mojej stronie.
Robson znów ściska dłoń Waterhouse'a i przeprasza.
— Mamy dla pana przepustkę do jednego z baraków stojących na południe od kantyny — mówi Chattan. — Nominalnie naszą kwaterą główną jest Bletchley Park, ale sądzę, że najczęściej będziemy przebywać tam, gdzie najwięcej korzysta się z Ultra.
— Rozumiem, że był pan w Afryce Północnej.
— Tak. — Chattan unosi brwi, a raczej fragmenty twarzy, gdzie prawdopodobnie znajdują się brwi; ich włosy są bezbarwne i przezroczyste jak nylonowa żyłka. — Niewiele brakowało…
— Otarliście się o śmierć, tak?
— Nie, nie o to mi chodziło. Mówię o zachowaniu Ultra w tajemnicy. Wciąż nie jesteśmy pewni, czy to się udało. Ale Profesor machnął jakieś rachunki, z których wynika, że żyjemy.
— Mówicie Profesor na doktora Turinga?
— Tak. Widzi pan, on osobiście pana polecił.
— Kiedy otrzymałem rozkazy, domyśliłem się czegoś takiego.
— Turing pracuje w tej chwili przynajmniej na dwóch innych frontach wojny informacyjnej i nie mógł uczestniczyć w naszej pogawędce.
— Panie pułkowniku, co się działo w Afryce Północnej?
— Ciągle się dzieje — w zadumie rzuca Chattan. — Nasz oddział komandosów wciąż jest na froncie i poszerza krzywą dzwonową.
— Poszerza krzywą dzwonową?
— Hm, wie pan lepiej niż ja, że zdarzenia losowe mają przeważnie rozkład w kształcie dzwonu. Wzrost, na przykład. Podejdzie pan tu do okna, kapitanie.
Waterhouse staje obok Chattana w oknie wykuszowym, skąd roztacza się widok na to, co niegdyś było łagodnie pofałdowanym terenem uprawnym. Patrząc na odległe wzgórza ponad drewnianym ogrodzeniem, można się domyślić, jak zapewne niegdyś wyglądał Bletchley Park: zielone pola usiane grupkami małych domków.
Teraz wygląda zupełnie inaczej: w promieniu kilometra nie ma kawałka ziemi, który nie byłby ostatnio wybrukowany bądź zabudowany. Poza Dworkiem i jego cudacznymi dobudówkami, Park składa się z jednopiętrowych ceglanych budowli, nic poza długim korytarzem z wieloma transeptami: + + + + + + +, a nowy + pojawia się tak szybko, jak szybko murarze nadążają ze stawianiem cegieł na błotnistym gruncie. (Waterhouse zastanawia się leniwie, czy Rudi widział zdjęcia lotnicze tego miejsca i czy nie wydedukował z tych wszystkich plusów jego matematycznej natury). Zygzakowate odstępy między budynkami są bardzo wąskie, zwężone jeszcze dzielącymi je w połowie dwumetrowej wysokości pancernymi betonowymi ścianami, tak by Szwaby musiały poświęcić jedną bombę na każdy z budynków.
— W tym tutaj — Chattan wskazuje na mały domek nieopodal, a właściwie nędzną ceglaną stodołę — mieszczą się Bomby Turinga. Pisze się „Bombe”, z „e” na końcu. To maszyny liczące, wynalazł je pana przyjaciel, Profesor.
— Czy to naprawdę Uniwersalne Maszyny Turinga? — wyrywa się Waterhouse. Jest pod wpływem zdumiewającej wizji, że Bletchley Part może być w istocie tym tajemnym królestwem, gdzie Alan znalazł środki na realizację swego marzenia. Królestwa nie rządzonego przez ludzi, ale informację, gdzie skromne budyneczki zrobione z plusów mieszczą Uniwersalne Maszyny, które można skonfigurować do wykonywania każdej policzalnej operacji.
— Nie — odpowiada Chattan z delikatnym, smutnym uśmiechem. Waterhouse robi długi wydech.
— Ach.
— Może za rok albo dwa.
— Być może.
— Bomby zostały wykonane przez Turinga, Welchmana i innych na podstawie projektu wymyślonego przez polskich kryptoanalityków. Składają się z wirujących bębnów, które bardzo szybko testują wiele możliwych kluczy do Enigmy. Profesor na pewno to panu wyjaśni. Ale dowcip polega na tym, że mają te olbrzymie łącznice, jak w centralach telefonicznych, a niektóre z naszych dziewczyn muszą wtykać właściwe kołeczki we właściwe dziurki i okablowywać je na nowo codziennie. Wymaga to dobrego wzroku, skupienia i wzrostu.
— Wzrostu?
— Zauważy pan, że zatrudnione przy tym dziewczyny są niezwykle wysokie. Jeśli w łapy Niemców jakimś sposobem dostałyby się dane personalne wszystkich pracowników Bletchley Park, a oni wyrysowaliby histogram wzrostu, ujrzeliby normalną krzywą Gaussa w kształcie dzwonu, przedstawiającą większość pracowników, ale z nienormalnym garbem po jednej stronie, oznaczającym wszystkie wysokie dziewczyny pracujące przy łącznicach.
— Rozumiem — mówi Waterhouse. — A ktoś w rodzaju Rudiego, doktora von Hacklhebera, zauważyłby tę anomalię i dałoby mu to do myślenia.
— Właśnie. A potem Jednostka 2702 — grupa Ultra Mega — musiałaby podłożyć fałszywe informacje, które zbiłyby z tropu pana przyjaciela Rudiego. — Chattan odwraca się od okna, podchodzi do biurka i otwiera wielką papierośnicę, świeżo załadowaną amunicją. Podsuwa papierosy Waterhouse'owi; ten przyjmuje jednego tak dla towarzystwa. Kiedy Chattan podaje mu ognia, zerka przez płomień w oczy Waterhouse'a i mówi:
— Teraz spytam pana o to. Jak ukryłby pan przed Rudim, że mamy tutaj za dużo wysokich dziewczyn?
— Zakładając, że już ma te dane personalne?
— Tak.
— Jest zatem za późno, żeby cokolwiek ukryć.
— Jasne. No to załóżmy, że Rudi ma jakiś kanał informacyjny, który przekazuje mu dane osobowe, po kilka za jednym razem. Ten kanał cały czas działa. Nie możemy go odciąć. A może nie chcemy, ponieważ nawet brak tego kanału powiedziałby Rudiemu coś bardzo ważnego.
— No to proszę bardzo. Preparujemy parę fałszywych kart osobowych i podkładamy je w naszym kanale.
Na ścianie gabinetu Chattana wisi mała tablica. Nie jest zbyt dobrze starta i przypomina palimpsest; na pewno sprzątaczki mają absolutny zakaz ścierania jej, gdyż można by stracić przypadkiem coś ważnego. Zbliżając się, widzi ułożone warstwami starsze obliczenia, stopniowo czerniejące, jak rozchodzące się w przestrzeni kosmicznej białe światło.
Wszędzie rozpoznaje pismo Alana. Z dużym wysiłkiem powstrzymuje się od rozpoczęcia rekonstrukcji tych obliczeń z duchów majaczących na łupkowej powierzchni. Z niechęcią je zmazuje.
Waterhouse kreśli na tablicy oś rzędnych i odciętych, po czym zamaszyście rysuje krzywą Gaussa. Na prawo od szczytu dorysowuje mały garbek.
— Oto wysokie dziewczyny. Problemem jest to wycięcie. — Wskazuje na dolinę pomiędzy głównym szczytem a garbem. Potem rysuje kolejny szczyt, na tyle wysoki i szeroki, by objąć jedno i drugie:
— Można to osiągnąć, podrzucając Rudiemu fałszywe karty personalne, gdzie wzrost będzie wyższy niż nasza średnia, ale niższy niż u dziewcząt od maszyn dekryptażowych.
— Ale w ten sposób ładuje się pan w następną pułapkę — mówi Chattan. Odchyla się do tyłu w obrotowym fotelu, a przed twarzą trzyma papierosa, spoglądając na Waterhouse'a przez nieruchomą chmurę dymu.
— Ta nowa krzywa jest trochę lepsza — mówi Waterhouse — ponieważ wypełniłem to zniekształcenie, ale tak naprawdę nie ma kształtu dzwonu. Końce są nie takie jak trzeba. Doktor Hacklheber zauważyłby to i wiedziałby, że ktoś manipulował przy jego kanale informacyjnym. Aby temu zapobiec, należy dodać kolejne fałszywe dane, gdzie wzrost będzie wyjątkowo mały lub wyjątkowo duży.
— Wymyślić kilka niezwykle niskich lub wysokich dziewcząt — dodaje Chattan.
— Tak jest. W ten sposób krzywa będzie się kończyć dokładnie tak, jak powinna.
Chattan wciąż patrzy nań oczekująco. Waterhouse mówi:
— Zatem dodanie niewielkiej liczby tego, co w innym wypadku byłoby dziwacznymi anomaliami, powoduje, że całość wygląda idealnie normalnie.
— Jak powiedziałem, nasz oddział w Afryce Północnej — nawet teraz, gdy rozmawiamy — zajmuje się poszerzaniem krzywej Gaussa. Tak aby nie wzbudzała podejrzeń.