Biznesplan firmy Epiphyte ma ze dwa i pół centymetra grubości — nie gruby, nie chudy, lecz w sam raz.
Wewnętrzne kartki to tekst poskładany, gładko i klarownie, na laptopie Aviego. Okładki to postrzępiony, ręcznie czerpany papier z plew ryżowych, łodyg bambusa, dziko rosnących konopi oraz krystalicznej wody ze stopionego lodowca, wyprodukowany przez pomarszczonych rzemieślników ze spowitej we mgłę, zbudowanej z wulkanicznych skał świątyni, gdzieś na jakiejś wyspie znanej tylko wysportowanym, obleczonym w lycrę maniakalnym podróżnikom. Na owych okładkach znajduje się impresjonistyczna mapa Morza Południowochińskiego, namalowana przez molekularnie zrekonstruowanych kaligrafów z dynastii Ming, używających pędzelków z czesanej grzywy jednorożca, nurzanych w atramencie sporządzonym z węgla drzewnego, który ślepi słupnicy ręcznie wypalili z fragmentów Świętego Krzyża.
Struktura logiczna treści biznesplanu jest jak wzięta wprost z „Principia Mathematica”. Przedsiębiorcy mniejszego kalibru kupują sobie programy do ich pisania: pakiety tekstowych gotowców i arkuszy kalkulacyjnych, sprytnie ze sobą połączonych, tak że wystarczy tylko je przejrzeć i wypełnić kilka luk. Ale Avi i Beryl napisali tyle biznesplanów, że teraz mogą je trzaskać z pamięci. Plany Aviego z reguły wyglądają mniej więcej tak:
CREDO: My, firma [nazwa] jesteśmy głęboko przekonani, że [coś, co chcemy robić] oraz wzbogacanie naszych udziałowców nie są jedynie zadaniami uzupełniającymi się, przeciwnie — są ze sobą nierozerwalnie związane.
CEL: Zwiększenie wartości naszych akcji poprzez [robienie czegoś tam].
NIEZWYKLE POWAŻNE OSTRZEŻENIE: (wydrukowane na oddzielnej kartce, czerwonymi literami na żółtym tle). Jeśli nie jesteś inteligentny jak Karl Friedrich Gauss, przenikliwy jak półślepy pucybut z Kalkuty, twardy jak generał William Tecumseh Sherman, bogaty jak królowa Anglii, odporny emocjonalnie jak kibic drużyny Red Sox i ogólnie zdolny do radzenia sobie jak przeciętny dowódca atomowego okrętu podwodnego, nigdy nie wolno ci zbliżać się do tego dokumentu. Należy pozbyć się go w sposób odpowiedni dla silnie radioaktywnych odpadów, a następnie skontaktować się z kwalifikowanym chirurgiem w celu amputacji rąk na wysokości łokci oraz wyłupienia gałek ocznych. Ostrzeżenie to jest niezbędne, ponieważ pewnego razu, sto lat temu, starsza pani z Kentucky zainwestowała sto dolarów w firmę włókienniczą, która zaraz padła i zwróciła jej zaledwie dziewięćdziesiąt dziewięć. Od tego czasu rząd siedzi nam na dupie. W razie zignorowania tego ostrzeżenia, dalej czytasz na własne ryzyko — z całą pewnością stracisz wszystko, co posiadasz, i przeżyjesz ostatnie dni swego życia, opędzając się od rojów termitów w kolonii dla trędowatych w delcie Missisipi.
Czytasz dalej? Świetnie. Teraz, wystraszywszy cieniasów, możemy przejść do konkretów.
STRESZCZENIE DLA KIEROWNICTWA: Zdobędziemy [ileś tam kapitału] potem [zrobimy coś tam], bogacąc naszych akcjonariuszy. Szczegóły niżej.
WSTĘP: [Ten trend], o którym już wszyscy wiedzą, [tamten trend], tak niezwykle skomplikowany, iż prawdopodobnie do tej pory o nim nie słyszałeś, oraz [taki tam jeszcze jeden trend], na pierwszy rzut oka zupełnie z nimi niezwiązany, skojarzone razem doprowadziły nas do [ściśle tajnej, poufnej, zastrzeżonej, zarejestrowanej i opatentowanej] koncepcji zwiększenia wartości naszych akcji poprzez [zrobienie czegoś tam]. Potrzebujemy do tego celu [duża kwota] i już po [niezbyt długi czas] zwiększymy wartość naszych akcji do [jeszcze większa kwota], chyba że [wszystko kompletnie się rypnie].
SZCZEGÓŁY:
Etap 1: Po złożeniu ślubów czystości i abstynencji oraz pozbyciu się wszelkich dóbr materialnych, z wyjątkiem habitów z samodziału, my (zob. załączone życiorysy) przeprowadzimy się do skromnego zestawu złomowanych lodówek pośrodku pustyni Gobi, gdzie ceny działek są tak niskie, że dopłaca się nam za ich zajmowanie. Tym samym wzbogacamy naszych udziałowców jeszcze przez rozpoczęciem pracy. Żyjąc na dziennych racjach składających się z garści surowego ryżu i chochli wody, zaczniemy [robić jakieś tam rzeczy].
Etap 2, 3, 4,… n — 1: Następnie [zrobimy jeszcze inne rzeczy, cały czas podnosząc wartość naszych akcji], z wyjątkiem sytuacji, gdy [w Ziemię walnie asteroida o średnicy powyżej tysiąca kilometrów, w tym wypadku bowiem należy poczynić pewne dodatkowe założenia: patrz tabele 397-413].
Etap n: Zanim jeszcze wyschnie atrament na naszych Nagrodach Nobla, skonfiskujemy majątek naszych konkurentów, a także głupców, którzy zainwestowali w ich żałosne firmy. Wszystkich ich sprzedamy w niewolę. Powstałe zyski zostaną równo rozdzielone między akcjonariuszy, którzy i tak prawie tego nie odczują, ponieważ w tym momencie (patrz tabela 265) firma nasza będzie większa niż Imperium Brytyjskie u szczytu formy.
TABELE I WYKRESY: [mnóstwo stron zapełnionych drobnym drukiem, wygodnie podsumowanych przez wykresy, wszystkie najwyraźniej przedstawiające szybujące w niebo krzywe wykładnicze, choć z wystarczającą liczbą pseudolosowych zakłóceń, by wyglądały prawdopodobnie].
ŻYCIORYSY: Przypomnij sobie pierwsze kadry filmu „Siedmiu wspaniałych”, a będziesz mógł pominąć ten rozdział; powinieneś przyczołgać się do nas na czworakach i błagać nas o przywilej wypłacania nam pensji.
Dla Randy'ego i reszty biznesplan jest jednocześnie Torą, głównym kalendarzem, tekstem motywacyjnym i traktatem filozoficznym. Jest to żywy, dynamiczny dokument. Jego arkusze kalkulacyjne to palimpsesty połączone z kontami firmy i jej finansowymi danymi, tak że aktualizują się przy każdym wpływie i wypływie pieniędzy. To obsługuje Beryl. Avi natomiast zajmuje się słowami — abstrakcyjnym szkieletem planu oraz konkretnymi szczegółami, które objaśniają owe arkusze, interpretując liczby. Ta część również mutuje z tygodnia na tydzień, gdy Avi otrzymuje nowe dane z artykułów w azjatyckim wydaniu „Wall Street Journal”, rozmów z rządowymi oficjelami w gigantycznych japońskich barach karaoke, danych geograficznych skapujących z satelitów oraz mętnych technicznych pism analizujących najnowsze osiągnięcia technologii światłowodowych. Umysł Aviego przetrawia także pomysły Randy'ego i pozostałych członków grupy, wbudowując je w plan. Co kwartał zapisuje się stałą kopię biznesplanu w jego aktualnym kształcie, która po makijażu wędruje do inwestorów.
Plan numer 5 ma właśnie zostać rozesłany, w pierwszą rocznicę powstania firmy. Wstępny szkic dostali kilka tygodni temu w zaszyfrowanym e-mailu, którego Randy nawet nie przeczytał, gdyż założył, że wie, co tam jest. Ale subtelne aluzje z ostatnich kilku dni podpowiadają mu, żeby lepiej tam zajrzał i przekonał się, co rzeczywiście siedzi w tym cholernym planie.
Odpala swój laptop, wtyka weń kabel telefoniczny, uruchamia pakiet komunikacyjny i wybiera numer w Kalifornii. To ostatnie zadanie okazuje się łatwe, ponieważ jest to nowoczesny hotel, a Kinakuta ma zmodernizowaną sieć telefoniczną. Gdyby nie było łatwe, pewnie byłoby niemożliwe.
W małej, zagraconej, stale ciemnej i pachnącej gorącym plastikiem szafce na kable, w posiekanym na kubiki biurze wynajmowanym przez firmę Novus Ordo Seclorum Systems, wciśniętym pomiędzy firmę depozytorską a zniżkowe biuro podróży, w najbanalniejszym możliwym biurowcu z ery dyskotekowej w Los Altos, budzi się modem i wypluwa na linię trochę szumu. Ten szum podróżuje pod powierzchnią Pacyfiku jako układ błysków w szklanym włóknie, tak przezroczystym, że gdyby zrobić z niego cały ocean, z Kalifornii byłoby widać Hawaje. Informacja dociera wreszcie do komputera Randy'ego, który odpowiada podobnym szumem. Modem w Los Altos to jeden z sześciu podobnych podłączonych do tego samego komputera, całkiem normalnie wyglądającego peceta w wieżowej obudowie, który chodzi non stop od jakichś ośmiu miesięcy. Z siedem miesięcy temu wyłączyli monitor, bo i tak tylko marnował prąd. A potem John Cantrell (członek zarządu Novus Ordo Seclorum Systems Inc., który załatwił wstawienie tam tego serwera) pożyczył go sobie, gdyż jeden z koderów pracujących nad najnowszą wersją Ordo potrzebował drugiego monitora. Później Randy odłączył klawiaturę i mysz — i tak bez monitora nie dałoby się wklepać niczego sensownego. Teraz stoi tam tylko cichutko szumiący szarobiały obelisk, niemający interfejsu użytkownika, poza cyklopową zieloną diodą wpatrującą się w mroczny krajobraz pustych pudełek po pizzy.
Ale z tyłu ma gruby koncentryczny kabel łączący go z Internetem. Komputer Randy'ego gada z nim przez chwilę, negocjując warunki protokołu PPP (służącego do komunikacji po łączu telefonicznym), a potem jego malutki laptop staje się także częścią Internetu; może wysyłać dane do Los Altos, a ów samotny komputer, zwany Nagrobkiem (Tombstone) skieruje je w stronę dziesiątków milionów innych maszyn w sieci.
Nagrobek, znany sieci jako tombstone.epiphyte.com, wiedzie skromny żywot skrzynki pocztowej i podręcznego schowka dla plików. Nie robi nic nadzwyczajnego, mogłoby to robić tysiąc serwisów sieciowych — taniej i łatwiej. Lecz Avi, ze swym geniuszem do przewidywania najgorszych możliwych katastrof, upierał się, że muszą mieć własny serwer, a Randy i pozostali przejrzą kod jądra systemu wiersz po wierszu w poszukiwaniu luk w systemie bezpieczeństwa. W każdej księgarni nad zatoką leżały sterty trzech różnych książek opisujących, jak słynny cracker przejął całkowitą kontrolę nad kilkoma ze znanych serwisów internetowych. Dlatego właśnie Epiphyte nie mogła używać takich serwisów do przechowywania swych tajnych dokumentów, a potem z czystym sumieniem twierdzić, że zachowuje należytą staranność w interesie akcjonariuszy. Stąd wziął się tombstone.epiphyte.com.
Randy loguje się i sprawdza pocztę: czterdzieści siedem wiadomości, w tym jedna sprzed dwóch dni, od Aviego, zatytułowana „epiphyteBizPlan.5.4.ordo”. Biznesplan firmy Epiphyte, 5 wydanie, wersja 4, w formacie, który odczytać może jedynie [Novus] Ordo [Seclorum], program będący własnością firmy o tej samej nazwie; tak się składa, że jego trudniejsze fragmenty napisał sam John Cantrell.
Randy rozkazuje komputerowi ściągnąć ten plik — to chwilę potrwa. Tymczasem przewija nagłówki pozostałych wiadomości, sprawdzając tytuły, nazwiska nadawców i wielkość, próbując przede wszystkim określić, które z nich można wywalić bez czytania.
Dwie odpadają od razu, bo przychodzą spod adresu kończącego się na Error! Hyperlink reference not valid.”, w cyberprzestrzeni jest to okolica zamieszkana przez dzieciaki i ich rodziców — nigdy przez studentów, hakerów czy gości pracujących z zaawansowaną technologią. Obie są od adwokata Randy'ego, usiłującego w możliwie najłagodniejszy sposób oddzielić sprawy finansowe jego i Charlene. Randy czuje, jak podnosi mu się ciśnienie krwi, a miliony naczyń włosowatych w mózgu obrzydliwie bulgoczą. Ale te listy są bardzo krótkie, a tematy wyglądają nieszkodliwie, więc zaraz uspokaja się i postanawia teraz się nimi nie przejmować.
Pięć e-maili pochodzi z komputerów o niezwykle znajomych nazwach — znajdujących się w uczelnianej sieci, którą kiedyś zarządzał. Wysłali je administratorzy systemów, którzy przejęli je po nim i zawsze zadawali mu wszystkie łatwe pytania, w rodzaju: „Gdzie najlepiej zamawiać pizzę?” i „Gdzie schowałeś zszywki?”, a teraz doszli do punktu, w którym wysyłają mu kawały skomplikowanego kodu, napisanego przezeń wiele lat temu, z pytaniami typu: „Czy to jest błąd, czy coś niesamowicie cwanego, i jeszcze tego nie zrozumiałem?”. Randy postanawia chwilowo je zignorować.
Z tuzin wiadomości od przyjaciół, przeważnie zawierających internetowy humor, który czytał już sto razy. Kolejny tuzin — od innych pracowników Epiphyte; na ogół chodzi o uzgadnianie terminów, bo jutro mają się wszyscy spotkać na Kinakucie.
Pozostaje jeszcze około tuzina listów należących do szczególnej kategorii, nieistniejącej tydzień temu, zanim ukazał się nowy „TURING Magazine”, zawierający artykuł o projekcie przechowalni danych na Kinakucie, a na okładce zdjęcie Randy'ego na łodzi, na Filipinach. Avi trochę się nabiegał, żeby wcisnąć im ten artykuł — chciał mieć czym pomachać przed twarzami pozostałych uczestników jutrzejszego spotkania. „TURING” jest pismem do tego stopnia atrakcyjnym wizualnie, że nie da się go oglądać bez okularów spawalniczych, dlatego upierali się przy zdjęciu. Wysłali fotografa do Krypty. Okazała się niefotogeniczna. Nastąpiło zamieszanie. Fotograf poleciał nad Zatokę Manilską, gdzie zrobił zdjęcie Randy'ego stojącego na łodzi obok wielkiej szpuli pomarańczowego kabla na tle wyłaniającego się ze smogu wulkanu. Magazyn wprawdzie nie znajdzie się w kioskach wcześniej niż za miesiąc, ale ów artykuł jest w sieci już od tygodnia i wzbudza wielkie zainteresowanie na liście dyskusyjnej Miłośników Tajemnic — tam gdzie pojawiają się wszyscy ci geniusze w rodzaju Johna Cantrella i dyskutują nad najnowszymi algorytmami mieszającymi i generatorami liczb pseudolosowych. Ponieważ na zdjęciu pojawił się akurat Randy, skupili się na nim, biorąc go za twórcę całej idei. Stąd wzięła się nowa kategoria listów w skrzynce pocztowej Randy'ego — nieproszone rady i krytyka od kryptomaniaków z całego świata. Teraz w skrzynce odbiorczej ma czternaście takich wiadomości, w tym osiem od osoby lub grupy osób, podpisujących się jako admirał Isoroku Yamamoto.
Kusi go, by je zignorować, ale jest mały problem — większość ludzi od Miłośników Tajemnic jest co najmniej z dziesięć razy bystrzejsza od niego. Na tej liście w każdej chwili można zobaczyć, jak rosyjski profesor matematyki wymienia ciosy z profesorem z Indii, kilobajt po kilobajcie, a obiektem dyskusji jest jakiś zadziwiająco drobny niuans teorii liczb pierwszych, co kilka dni natomiast pojawia się cudowne, karmione przez rurkę dziecko z Cambridge, z jeszcze bardziej zadziwiającym uzasadnieniem, dlaczego obaj się mylą.
Toteż kiedy tego pokroju osoby wysyłają mu e-maile, Randy stara się przynajmniej na nie zerknąć. Trochę podejrzliwie odnosi się do tych podpisanych „admirał Isoroku Yamamoto” albo cyfrą 56 (kryptonimem go oznaczającym). Ale to, że ci goście są obłędnie wręcz rozpolitykowani, nie oznacza, że nie znają się na matematyce.
Do: #mailto:randy@tombstone.epiphyte.com
Od: #mailto:56@pralnia.org
Temat: przechowalnia danych
Masz gdzieś na sieci swój klucz publiczny? Chciałbym z Tobą pokorespondować, ale nie chcę, żeby to wszystko czytał Paul Comstock:) Mój klucz publiczny, jeśli tylko masz ochotę odpowiedzieć, jest taki:
— KLUCZ PUBLICZNY ORDO (mnóstwo krzaczków)
— KONIEC KLUCZA PUBLICZNEGO ORDO
Twoja koncepcja przechowalni danych ma pewne istotne ograniczenie. Co będzie, jeśli rząd Filipin odetnie Ci kabel? Albo jeśli dobry Sułtan zmieni zdanie i postanowi znacjonalizować Twoje komputery i przeczytać wszystkie dyski? Potrzebna jest nie JEDNA przechowalnia, ale cała SIEĆ przechowalni — rzecz bardziej niezawodna, podobnie jak Internet jest bardziej niezawodny niż jedna maszyna.
Podpisano, Admirał Isoroku Yamamoto, który pieczętuje się tak:
— PODPIS CYFROWY ORDO (mnóstwo krzaczków)
— KONIEC PODPISU CYFROWEGO ORDO
Randy zamyka ten list, nie odpowiadając. Avi nie życzy sobie, żeby rozmawiali z Miłośnikami Tajemnic, z obawy, że zostaną oskarżeni o kradzież czyichś pomysłów, dlatego odpowiedź na wszystkie takie listy stanowi formularz, za który Avi zapłacił z dziesięć tysięcy dolarów jakiemuś prawnikowi, specjaliście od ochrony własności intelektualnej.
Czyta kolejny list, po prostu z uwagi na adres zwrotny:
Od: #mailto:root@pallas.eruditorum.org
Na komputerze pracującym pod systemem Unix „root” to nazwa Boga wśród użytkowników, tego, który może czytać, usuwać i zmieniać wszystkie pliki, uruchomić każdy program, dodawać nowych użytkowników i usuwać istniejących. Tak więc kiedy otrzyma się e-mail od kogoś takiego, to tak jakby dostało się list, gdzie nadawca tytułuje się w nagłówku prezydentem lub generałem. Randy był swego czasu rootem w wielu różnych systemach, w tym kilku wartych dziesiątki milionów dolarów, zatem kultura zawodowa nakazuje, aby przynajmniej przeczytał ten list.
Przeczytałem o waszym projekcie. Dlaczego to robicie?
a po tym blok podpisu cyfrowego Ordo.
Należy przyjąć, że jest to próba nawiązania filozoficznej dyskusji. Debatowanie przez Internet z anonimowymi nieznajomymi to zabawa dla frajerów — przeważnie okazują się zakłamanymi szesnastolatkami dysponującymi nieograniczoną ilością wolnego czasu. Bądź też są od nich nie do odróżnienia. Niemniej adres „root” oznacza, że ta osoba zarządza dużym komputerem albo (co bardziej prawdopodobne) ma w domu komputer działający pod Finuksem. Jednakże nawet domowy użytkownik Finuksa stoi o kilka szczebli wyżej niż przeciętny surfujący po Internecie amator.
Randy otwiera okienko terminalu i pisze:
whois eruditorum.org a sekundę później otrzymuje blok tekstu z usługi InterNIC:
eruditorum.org (Societas Eruditorum)
oraz zwykły adres: skrzynka pocztowa w Lipsku, w Niemczech.
A potem kilka numerów telefonów. Wszystkie mają kierunkowy do Seattle. Ale trzy następne cyfry wydają się Randy'emu znajome — to numer do firmy zmieniającej kierunek połączeń, popularnej wśród często podróżujących osób — takiej, która przesyła twoje wiadomości głosowe, faksy i tym podobne tam, gdzie się w danej chwili znajdujesz. Cały czas korzysta z tego na przykład Avi.
Przewijając dalej, Randy widzi:
Rekord zaktualizowany: 98-11-18 Rekord utworzony: 90-03-01.
„90” natychmiast rzuca się w oczy. W Internecie to data prehistoryczna. Oznacza to, iż Societas Eruditorum nieźle wyprzedzało resztę peletonu. Zwłaszcza że są z Lipska, który wtedy znajdował się w NRD.
Serwery domeny w następującej kolejności: NS.SF.PRALNIA.ORG
…a potem cztery liczby przedzielone kropkami — adres Error! Hyperlink reference not valid, która jest usługą anonimizującą pakiety sieciowe. Korzysta z niej wielu Miłośników Tajemnic — „pralnia” nie pozwala wytropić, skąd dokładnie łączą się z siecią.
Wszystko to nic nie znaczy, ale Randy nie może ze spokojnym sumieniem założyć, że dostał ów list od znudzonego szesnastolatka. Prawdopodobnie powinien wysłać jakąś zdawkową odpowiedź, ale obawia się, że zachęci go do wysłania propozycji wejścia do interesu; pewnie do jakiejś podejrzanej firmy z branży high-tech, poszukującej kapitału.
W najnowszej wersji biznesplanu przypuszczalnie znalazłoby się wyjaśnienie, dlaczego Epiphyte(2) buduje Kryptę. Randy mógłby je po prostu wyciąć i wkleić do odpowiedzi dla #mailto:root@pallas.eruditorum.org. Byłyby to jakieś okrągłe zdania, miłe dla ucha udziałowców, a więc trochę by gościa odstręczyły. Przy odrobinie szczęścia może przestałby go męczyć. Klika więc na ikonkę Ordo — piramidę z okiem. Otwiera się niewielkie okienko do wpisywania poleceń. Ordo ma również bardzo ładny interfejs graficzny; Randy nim pogardza. Menu i przyciski to nie dla niego. Pisze:
›decrypt epiphyteBizPlan.5.4.ordo
Komputer odpowiada:
Potwierdź swoją tożsamość: wprowadź zdanie-hasto albo wpisz „bio” w celu uruchomienia identyfikacji biometrycznej.
Do odszyfrowania pliku Ordo potrzebuje klucza prywatnego: wszystkich 4096 bitów naraz. Klucz jest zapisany na twardym dysku Randy'ego. Ale czarne charaktery mogą włamać się do pokoju hotelowego i odczytać zawartość dysku, dlatego sam klucz również jest zaszyfrowany. Ordo potrzebuje więc klucza do klucza, którym jest (Cantrell chciał być przyjazny użytkownikowi) hasło-zdanie: ciąg słów, łatwiejszy do zapamiętania niż 4096 cyfr dwójkowych. Ale musi być to długie zdanie: inaczej szyfr będzie zbyt łatwy do złamania.
Kiedy Randy ostatni raz zmieniał hasło, czytał jakieś wspomnienia z II wojny światowej. Pisze:
›Nipy z gardłowymi okrzykami „banzai” wyroili się z okopów, błyskając mieczami i bagnetami w promieniach naszych reflektorów
i naciska klawisz „Enter”. Ordo odpowiada:
nieprawidłowe hasło
spróbuj jeszcze raz albo wpisz „bio” w celu uruchomienia identyfikacji biometrycznej.
Randy klnie i pisze to samo jeszcze kilka razy, nieznacznie zmieniając interpunkcję. Nie pomaga.
Z desperacji i z ciekawości, pisze:
bio
a program odpowiada:
Nie mogę znaleźć pliku z konfiguracją biometryczną. Pogadaj z Cantrellem:-/
Naturalnie nie jest to normalne zachowanie tego programu. Ordo nie ma identyfikacji biometrycznej, a jego komunikaty nie wspominają po nazwisku ani Cantrella, ani nikogo innego. Najwyraźniej Cantrell napisał jakiś dodatkowy modulik i rozesłał go do swych kolegów z firmy Epiphyte(2).
— No dobra — mówi Randy. Podnosi słuchawkę i wykręca numer jego pokoju. Ponieważ hotel jest nowiutki, odzywa się skrzynka głosowa Cantrella. Zadał sobie nawet trud, żeby nagrać na niej powitanie:
— Mówi John Cantrełl z firmy Novus Ordo Seclorum oraz Epiphyte. Informacja dla osób, które dzwoniły na mój uniwersalny numer telefonu i nie mają pojęcia, gdzie jestem: otóż znajduję w hotelu Foote Mansion w Sułtanacie Kinakuty — sprawdźcie w porządnym atlasie. Jest godzina szesnasta, dwudziestego pierwszego maja, czwartek. Prawdopodobnie jestem „Pod Bombą i Kotwicą”.
„Pod Bombą i Kotwicą” to hotelowy bar o pirackiej stylizacji, wcale nie tak fałszywej, jak sugeruje nazwa. Ozdabia go (wśród innych muzealnych eksponatów) kilka autentycznie wyglądających mosiężnych dział. John Cantrell siedzi przy narożnym stoliku. Jak na człowieka w kowbojskim kapeluszu to niezbyt się rzuca w oczy. Na stole trzyma otwarty laptop, tuż obok jakiegoś drinka z rumem, podanego w wazie do zupy, połączonego z ustami Cantrella półmetrową słomką. Pociąga łyka i klepie w klawiaturę. Drużyna wyglądających na twardzieli chińskich biznesmenów przy barze przygląda mu się niedowierzająco; kiedy widzą nadchodzącego Randy'ego z drugim laptopem, coś pomrukują. „Patrzcie no, teraz już jest dwóch takich!”.
Cantrełl unosi wzrok i uśmiecha się. Uśmiechnięty zawsze wygląda diabolicznie. Triumfalnie ściskają sobie dłonie. Choć przelecieli się tylko jumbo jetami, czują się jak Stanley i Livingstone.
— Niezła opalenizna — kpiąco rzuca Cantrell, kręcąc wąsik. Zaskoczony Randy dwa razy zaczyna coś mówić i przerywa, w końcu pokonany kręci głową. Obaj się śmieją.
— Opaliłem się na łodziach, a nie na hotelowym basenie. Przez ostatnich kilka tygodni tylko gasiłem różne pożary.
— Mam nadzieję, że małe. Niczego, co by wpłynęło na wartość naszych udziałów — wypala Cantrell.
— Ty za to jesteś zachęcająco blady — dodaje Randy.
— U mnie wszystko idzie świetnie — mówi Cantrell. — Tak jak sądziłem, mnóstwo Miłośników Tajemnic pali się do pracy nad prawdziwą przechowalnią danych.
Randy zamawia guinnessa.
— Przewidywałeś także, że większość tych gości będzie niezdyscyplinowana i roztrzepana.
— Tych nie zatrudniłem. A skoro wszystkimi osobliwymi rzeczami zajmuje się Eb, to na pewno damy radę przeturlać się przez te kilka progów zwalniających, które napotkaliśmy.
— Widziałeś Kryptę?
Cantrell unosi brew i rzuca mu nieskazitelną imitację paranoicznego spojrzenia.
— Prawie jak ten bunkier NORAD w Colorado Springs.
— No, pewnie! — śmieje się Randy. — W Górach Czejenów.
— Jest za duży — oświadcza Cantrell. Wie, że Randy myśli to samo. Dlatego to Randy wciela się w advocatus diaboli.
— Ale sułtan wszystko robi duże. Na wielkim lotnisku wiszą jego wielkie portrety.
Cantrell kręci głową.
— Ministerstwo Informacji to poważne przedsięwzięcie. Nie wymyślił go sułtan, ale jego technokraci.
— Podobno Avi trochę ich zmiękczył…
— Może i tak. Ale ci wszyscy faceci, na przykład taki Mohammed Pragasu, są po naukach ścisłych na Stanfordzie, Oksfordzie czy Sorbonie. Wszystko aż po zawiasy do drzwi skonstruowali Niemcy. Ta jaskinia nie ma stanowić pomnika ku czci sułtana.
— No pewnie, to nie jest projekt propagandowy — potakuje Randy, myśląc o chłodnej hali komputerowej, którą trzysta metrów pod mglistym lasem buduje Tom Howard.
— Czyli musi istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie tego ogromu.
— Może jest w biznesplanie? — strzela Randy. Cantrell wzrusza ramionami; on też go nie czytał.
— Ostatni, który przeczytałem od deski do deski, to Plan Numer Jeden. Rok temu — wyznaje Randy.
— Ten był dobry — mówi Cantrell{Cantrell robi aluzję do faktu, że Plan Numer Jeden przyniósł im kilka milionów dolarów kapitału początkowego z firmy inwestorskiej Springboard Group w San Mateo (przyp. aut.).}. Randy zmienia temat.
— Zapomniałem swojego hasła. Musisz mi zrobić ten biometryczny wynalazek.
— Tu jest za głośno. On słucha twojego głosu, przepuszcza go przez fouriera i zapamiętuje kilka najważniejszych parametrów. Zrobimy to później, u mnie w pokoju.
Randy czuje, że musi wyjaśnić, dlaczego nie odpisywał na pocztę.
— Całkiem pochłonęły mnie sprawy łączy tego AVCLA w Manili.
— No i jak tam?
— Posłuchaj. Moja praca jest dość prosta — wyjaśnia Randy. — Mamy ten gruby nippoński kabel z Tajwanu na Luzon. Na każdym końcu stoi router. Potem jest sieć krótkich kabelków między wyspami. Kładą je właśnie goście z AVCLA. Jak wiesz, każdy z nich również ma routery na obu końcach. Moim zadaniem było zaprogramowanie ich tak, żeby dane z Tajwanu na Kinakutę zawsze miały zielone światło.
Cantrell odwraca wzrok, boi się, że go to znudzi. Randy praktycznie kładzie się na stole, ponieważ wie, że to nie jest nudne.
— Posłuchaj, John! Jesteś dużą firmą od kart kredytowych!
— No dobra. — Cantrell lekko zdenerwowany patrzy mu w oczy.
— Trzymasz dane w przechowalni na Kinakucie. Musisz ściągnąć stamtąd terabajt bardzo ważnych danych. Zaczynasz — zaszyfrowane bajty z wizgiem lecą przez Filipiny na Tajwan, gigabajt na sekundę, a stamtąd do Stanów. — Randy dramatycznie urywa i pociąga łyk guinnessa. — A wtedy koło Cebu wywraca się prom.
— I co z tego?
— W ciągu dziesięciu minut sto tysięcy Filipińczyków naraz podnosi słuchawki telefonów.
Cantrell rzeczywiście uderza się dłonią w czoło.
— O rany!
— No to już rozumiesz! Konfigurowałem tę sieć tak, żeby niezależnie od wszystkiego te dane nadal płynęły do twojej firmy. Co najwyżej trochę wolniej.
— Widzę, że miałeś z tym sporo pracy.
— Właśnie te routery dały mi do myślenia na temat szybkości. Tak się składa, że to dobre routery. Nie mają jednak wystarczającej przepustowości, by zapełnić Kryptę o tej wielkości ani by uzasadnić ją z ekonomicznego punktu widzenia.
— Sedno wyjaśnień Aviego i Beryl sprowadza się do tego, że Epiphyte nie jest już posiadaczem jedynego łącza prowadzącego do Krypty.
— Ale kładziemy przecież ten kabel na Palawan…
— Pachołki sułtana ściągały tutaj inne firmy — mówi Cantrell. — Avi i Beryl mówią ogólnikami, ale po wymianie zdań z Tomem i wyciągnięciu wniosków wydaje mi się, że w stronę Kinakuty zmierzają dwa kolejne kable.
— Super! — woła Randy. To tylko przychodzi mu do głowy: — Super! — Pochłania pół szklanicy guinnessa. — To ma sens. Skoro już robią to z nami, mogą powtórzyć z innymi dostawcami łączy.
— Naszym przykładem ściągnęli tu innych.
— No to… pytanie brzmi: czy kabel przez Filipiny jest nam nadal potrzebny? Czy my go chcemy?
— Tak — odpowiada Cantrell.
— Jest?
— Nie, miałem na myśli, że: tak, to jest pytanie.
Randy zastanawia się.
— Właściwie to może być dobra wiadomość dla twojej części operacji. Więcej rurociągów do Krypty oznacza na dłuższą metę więcej klientów.
Cantrell unosi brwi, zaniepokojony o odczucia Randy'ego. Randy odchyla się do tyłu ze stołkiem i mówi:
— Już dyskutowaliśmy o tym, czy firma Epiphyte właściwie powinna zajmować się tymi kablami i routerami w całych Filipinach.
— Biznesplan cały czas powtarzał, że przeciągnięcie kabla przez Filipiny miałoby ekonomiczny sens, nawet gdyby na jego końcu nie było Krypty — odpowiada Cantrell.
— Biznesplan po to musi twierdzić, że sieć wewnątrzfilipińska może działać jako niezależna firma i nadal przeżyć, żeby uzasadnić, że ją robimy.
Nie trzeba mówić nic więcej. Bardzo intensywnie skupiali się na sobie nawzajem, osłaniając od reszty baru plecami, a teraz obaj naraz prostują się, przeciągają i zaczynają rozglądać wokół. W samą porę, ponieważ pojawił się Goto Furudenendu z brygadą, jak zgaduje Randy, inżynierów budowlanych — dobrze wyglądających, schludnych Nippończyków około trzydziestki. Randy zaprasza go z uśmiechem, potem przywołuje kelnera i zamawia kilka nippońskich piw, gorzkich, zimnych i podawanych w wielkich butlach.
— A przypomniałem sobie: Miłośnicy Tajemnic strasznie się mną interesują — rzuca Randy.
Cantrell uśmiecha się, zdradzając sentyment dla tych wariatów.
— Bystrzy paranoicy to fundament kryptologii — mówi — ale nie zawsze znają się na biznesie.
— Znają się chyba aż za dobrze — kontruje Randy. Gdzieś głęboko pozostaje w nim irytacja, że zszedł do baru, aby dowiedzieć się, co odpisać do #mailto:root@eruditorum.orgw odpowiedzi na jego pytanie („Dlaczego to robicie?”), a wciąż nie ma pojęcia. Właściwie to wie mniej niż przedtem.
Potem faceci od Gota dołączają do nich. Wpadają także Eberhard Fóhr i Tom Howard. Następuje kombinatoryczna eksplozja wizytówek i przedstawiania się nawzajem. Wygląda to na uzgadnianie protokołów przed jakąś potężną popijawą — Randy, stawiając im piwo, niechcący wyzwał ich na pojedynek w grzeczności, muszą więc wykazać, że w takim konkursie nie dadzą się pokonać. Zsuwają się stoliki, atmosfera staje się wręcz niewiarygodnie luźna. Eb też musi postawić kolejkę piwa. Niebawem impreza obniża loty aż do poziomu karaoke. Randy wstaje i śpiewa „Me and You and a Dog Named Boo”. To łatwe, gdyż piosenka jest relaksowa, łagodna, niewymagająca szafowania emocjami ani umiejętnościami wokalnymi.
W pewnej chwili Tom Howard obejmuje stołek Cantrella, żeby tym wygodniej krzyczeć mu w ucho. Ich identyczne eutropiczne bransoletki, z wygrawerowaną instrukcją: „Hej, doktorku, zamroź mnie tak i tak”, błyszczą się i rzucają w oczy; Randy niepokoi się, że zaraz zauważy je któryś z Nippończyków i zacznie zadawać pytania, na które bardzo trudno odpowiedzieć. Tom przypomina Cantrellowi o czymś (z jakiegoś powodu zawsze mówią o Cantrellu w ten sposób — po prostu niektóre osoby są stworzone do wołania po nazwisku). Cantrell kiwa głową i rzuca Randy'emu porozumiewawcze spojrzenie. Kiedy ten spogląda na niego, Cantrell przepraszająco spuszcza wzrok i zaczyna nerwowo ściskać dłońmi butelkę po piwie. Tom cały czas zainteresowaniem patrzy na Randy'ego. Po wszystkich tych ukradkowych zerknięciach wszyscy trzej lądują w końcu przy przeciwnym końcu baru.
— A więc znasz Loeba — mówi Cantrell. Widać, że chociaż jest tym zdegustowany, to jednak pozostaje pod wrażeniem, jakby dowiedział się, że Randy kiedyś pobił kogoś na śmierć gołymi rękami, a potem nigdy nikomu o tym nie wspomniał.
— To fakt — odpowiada Randy. — Tak dobrze, jak ktokolwiek może poznać takiego faceta.
Cantrell nadmiernie skupia się na zdzieraniu nalepki z butelki piwa, wątek podejmuje zatem Tom.
— Robiliście razem interesy?
— Właściwie nie. Mogę spytać, skąd wy o tym wiecie? To znaczy, skąd w ogóle wiecie, że istnieje jakiś tam Andrew Loeb? Przez tę sprawę z Digibomberem?
— No, nie — to było dużo później. Andy stał się dość znaną postacią w pewnych kręgach, w których obracamy się z Tomem — wyjaśnia Cantrell.
— Jedyne kręgi, z jakimi mi się kojarzy, to grupy przetrwania w warunkach pierwotnych oraz goście uważający, że zostali rytualnie wykorzystani przez satanistów.
Randy rzuca te słowa bez zastanowienia, jak teleks drukujący prognozę pogody. Zdanie zawisa w powietrzu.
— To wyjaśnia kilka rzeczy — odzywa się wreszcie Tom.
— Co sobie pomyślałeś, kiedy FBI zrobiło mu w domku rewizję? — pyta Cantrell. Znów szczerzy zęby.
— Nie wiedziałem, co myśleć. Pamiętam, że oglądałem w wiadomościach nagranie, jak agenci wynoszą z tej jego szopy pudła z dowodami rzeczowymi, i myślałem, że moje nazwisko musi tam gdzieś być.
— A FBI kontaktowało w ogóle się z tobą? — pyta Tom.
— Nie. Chyba jak przeszukali te wszystkie papiery, szybko doszli do wniosku, że to nie Digibomber i skreślili go z listy.
— I zaraz po tym zdarzeniu Andy Loeb pojawił się w sieci — dodaje Cantrell.
— Nie mogę w to uwierzyć.
— My też nie mogliśmy. Wiesz, wszyscy dostawaliśmy egzemplarze jego manifestów, wydrukowane na szarym papierze z surowców wtórnych, podobnym do tych postrzępionych arkuszy, które się wyciąga z filtra w pralce.
— Używał jakiegoś organicznego wodnego atramentu, co łuszczył się jak czarny łupież — mówi Tom.
— Śmialiśmy się kiedyś, że na wszystkich biurkach walają się pozostałości po jego wypocinach — powiada Cantrell. — Więc kiedy Andy Loeb pojawił się na liście mailingowej Miłośników Tajemnic i w grupie Eutropia i zaczął przysyłać kilometrowe tyrady, nikt z nas nie uwierzył, że to on.
— Sądziliśmy, że zwyczajnie ktoś siadł i napisał znakomite parodie jego tekstów.
— Ale kiedy przychodziły codziennie, a potem zaczął się wdawać z ludźmi w namiętne dyskusje, stało się oczywiste, że to on — mruczy Tom.
— Jakżeż on zdołał to pogodzić z faktem, że jest luddystą?
— Powiedział, że zawsze uważał komputery za siłę, która alienuje i atomizuje społeczeństwo — odpowiada Cantrell.
— Ale ponieważ przez jakiś czas był podejrzanym numer jeden w sprawie Digibombera, został siłą zapoznany z Internetem, który zmienił naturę komputerów, łącząc je ze sobą — dodaje Tom.
— O rany! — wykrzykuje Randy.
— Rozmyślał o Internecie przez cały czas, kiedy robił to, co zwykł robić Andrew Loeb — ciągnie Tom.
Randy: — Obozowanie na golasa w lodowatym górskim strumieniu, łapanie i zabijanie gołymi rękoma szczurów piżmowych.
Tom: — I zdał sobie sprawę, że komputery mogą być narzędziem jednoczącym społeczeństwo.
Randy: — Założę się, że uznał siebie za człowieka, który tego właśnie dokona.
Cantrell: — No, właściwie mniej więcej coś takiego mówił.
Randy: — Chyba nie chcecie mi wmówić, że został także Eutropianinem?
Cantrell: — No, nie. Raczej odkrył w tej grupie schizmę, o której nie wiedzieliśmy, i założył własny odłam odłam.
Randy: — Zdawało mi się, że Eutropianie są dwustuprocentowymi indywidualistami, czystymi libertarianami.
— Niby tak! — mówi Cantrell. — Ale podstawowe założenie jest także, że technologia uczyniła nas post-ludźmi. Że Homo sapiens plus technika daje w istocie całkiem nowy gatunek — nieśmiertelny, wszechobecny — z uwagi na sieć — i zmierzający ku wszechmocy. Libertarianie pierwsi tak uważali.
Tom dodaje: — Ale ta idea przyciągała rozmaitych ludzi — w tym Andy'ego Loeba. Zjawił się znienacka i zaczął coś ględzić o instynkcie stadnym.
— Oczywiście wszyscy Eutropianie obrzucili go stosem jobów, bo to pojęcie było wśród nich obłożone anatemą.
Tom: — Ale on walił dalej, po pewnym czasie niektórzy zaczęli się nawet z nim zgadzać. Okazało się, że wśród Eutropian jest całkiem pokaźna frakcja, która ma gdzieś libertarianizm, natomiast fascynuje ją instynkt stadny.
— Czy teraz Andy jest liderem tejże frakcji? — pyta Randy.
— Na to wychodzi — mówi Cantrell. — Oddzielili się i założyli własną grupę dyskusyjną. Przez ostatnie sześć miesięcy z hakiem niewiele o nich słyszeliśmy.
— Więc skąd dowiedzieliście się, że Loeb miał coś wspólnego ze mną?
— Od czasu do czasu wpada na grupę Miłośników Tajemnic — wyjaśnia Tom. — Ostatnio dużo dyskutowało się tam o Krypcie.
Cantrell: — Kiedy dowiedział się że Avi i ty maczacie w tym palce, przysłał ogromniastą przemowę — dwadzieścia czy trzydzieści kilobajtów zdań złożonych. Nie był to list pochwalny.
— Jezus, co on do nas ma? Wygrał proces. Mnie doprowadził do bankructwa. Można by pomyśleć, że ma coś lepszego do roboty niż wywlekanie starych spraw. — Randy wali się w pierś. — Czy on nigdzie nie pracuje?
— Jest kimś w rodzaju adwokata — oznajmia Cantrell.
— Aha! Łatwo zgadnąć!
— Oskarżał nas — mówi Tom. — Psy łańcuchowe kapitalizmu. Atomizacja społeczeństwa. Ułatwianie życia handlarzom narkotyków i kleptokratom z Trzeciego Świata.
— No, przynajmniej jedną rzecz zrozumiał — rzuca Randy. Jest szczęśliwy, wreszcie znalazł odpowiedź na pytanie, dlaczego budują Kryptę.