Słońce, po długim, poślizgowym lądowaniu awaryjnym, rozbiło się na Półwyspie Malajskim, kilkaset kilometrów dalej na zachód, rozlewając swe termojądrowe paliwo na pół widnokręgu i zostawiając za sobą ścianę łososiowych i liliowych chmur, które przebiły się przez warstwy atmosfery i buchnęły w przestrzeń kosmiczną. Na tle tej dekoracji góra mieszcząca Kryptę jest tylko czarną bryłą węgla. Randy denerwuje się, że zachód słońca utrudnia mu przyjrzenie się budowie. Teraz blizna w tropikalnym lesie zdążyła już się zagoić — a przynajmniej coś zielonkawego porosło nagie błoto o barwie szminki. Kilka kontenerów Goto Engineering wciąż lśni w zniekształcającym kolory blasku lamp rtęciowych przy wejściu do groty, ale większość albo wjechała do środka, albo wróciła do Nipponu. Randy dostrzega światła jednej wywrotki Goto, wielkości domu, skręcającej serpentyną w dół. Pewnie wiezie gruz na jedno z wielu miejsc, gdzie sułtan wydziera ziemię morzu.
Randy siedzi w dziobie samolotu, może więc zerknąć przez okno w przód i zauważyć, że lądują na nowym pasie startowym mieszczącym się częściowo na takiej właśnie sztucznej wyspie. Budynki w centrum miasta, pocętkowane błękitnozielonym światłem, przesuwają się po obu stronach samolotu; w oknach migają zatrzymane w ruchu maleńkie, czarne ludzkie sylwetki — facet z telefonem między uchem a ramieniem, kobieta w spódnicy przyciskająca do piersi stos książek, ale myślami będąca gdzieś daleko. Okno pustoszeje i wypełnia się barwą indygo, kiedy samolot zadziera nos przed lądowaniem. Potem Randy widzi morze Sulu podczas zmierzchu — badjaos wracają z dziennego połowu swymi łodziami o żaglach jak latawce, obwieszonymi wypatroszonymi płaszczkami i powiewającymi świeżymi płetwami rekina jak chorągiewkami. Jeszcze niedawno widok ten był dlań niezwykle egzotyczny, teraz czuje się tu bardziej swojsko niż kiedykolwiek w Kalifornii.
Dla pasażerów klasy sułtańskiej wszystko dzieje się szybko, jak na dynamicznie montowanym filmie. Samolot ląduje, piękna kobieta podaje ci marynarkę i wysiadasz. Samoloty azjatyckich linii lotniczych muszą mieć z tyłu specjalne zapadnie, którymi wyrzuca się do stratosfery stewardesy, kiedy skończą dwadzieścia osiem lat.
Na pasażerów klasy sułtańskiej przeważnie ktoś czeka. Tego wieczoru jest to John Cantrell, wciąż z końskim ogonem — ale gładko ogolony: upał w końcu przekonuje wszystkich. Nawet ogolił sobie kark, to dobry sposób na pozbycie się kilku dodatkowych kilodżuli ciepła. Wita go dziwnym manewrem — ściska mu dłoń, a jednocześnie drugim ramieniem go obejmuje.
— Cieszę się, John, że cię widzę — mówi Randy.
— Ja też — odpowiada John. Obaj nieśmiało odwracają oczy.
— Gdzie reszta?
— No, my dwaj jesteśmy na lotnisku. A Avi zamelinował się w jakimś hotelu w centrum San Francisco.
— To dobrze. W domu, sam, nie byłby bezpieczny.
Cantrell ożywia się.
— A właściwie dlaczego? Były jakieś groźby?
— Nic mi nie wiadomo. Ale trudno nie zauważyć, że w całą aferę jest wplątanych sporo groźnych osób.
— Avi nie jest ofiarą. Beryl wraca do Frisco z Amsterdamu. Pewnie nawet już doleciała.
— Słyszałem, że odwiedziła Europę. Po co?
— Tamtejsze rządy robią coś dziwnego. Później ci powiem.
— A gdzie Eb?
— Eb od tygodnia kibluje ze swoimi ludźmi w Krypcie. Zasuwają niesamowicie, żeby przed „Godziną Zero” skończyć system biometrycznej identyfikacji. Lepiej mu nie przeszkadzajmy. A Tom kursuje między domem a Kryptą; torturuje testami wewnętrzne systemy sieciowe Krypty. Sprawdza wewnętrzne granice bezpieczeństwa. Właśnie tam pojedziemy.
— Na wewnętrzne granice bezpieczeństwa?
— Nie! Przepraszam. Do jego domu. — Cantrell kręci głową. — Jest… eee… tego… ja nie chciałbym mieszkać w takim domu.
— No, chciałbym go zobaczyć.
— Trochę już przesadza z tą paranoją.
— O, tak a propos… — Randy urywa. Miał już powiedzieć Cantrellowi o Pontifeksie, ale przechodzą blisko muzułmańskiego Dunkin' Donuts. Ludzie na nich patrzą. Nie wiadomo, kto może podsłuchiwać. — OK, później ci powiem.
Cantrell przez chwilę jest zdziwiony, potem uśmiecha się przebiegle.
— Dobry tekst.
— Mamy jakiś samochód?
— Pożyczyłem od Toma jego łazika. Hunwee. To nie komfortowy model dla cywilów. Prawdziwy wojskowy.
— Super — mówi Randy. — A ma w wyposażeniu wielki karabin maszynowy z tyłu?
— Tom zastanawiał się nad tym — na Kinakucie na pewno bez problemu dostałby na niego pozwolenie — ale żona kategorycznie zabroniła mu trzymania takich rzeczy w domu.
— A ty? Jakie jest twoje zdanie na temat broni palnej?
— Jak wiesz, mam broń i wiem, jak jej używać — odpowiada Cantrell.
Lawirują przez ścieżkę zdrowia sklepów wolnocłowych, właściwie to raczej jest wolnocłowe centrum handlowe. Randy zachodzi w głowę, kto też kupuje te wielkie butle trunków i drogie paski. Jakiż nudnoorgiastyczny styl życia narzuca taki właśnie asortyment zakupów?
Cantrell tymczasem decyduje, że pytanie Randy'ego zasługuje na dokładniejszą odpowiedź.
— Ale im więcej ćwiczyłem, tym bardziej się bałem. Albo coraz bardziej stawałem się przygnębiony.
— Co masz na myśli? — Randy, niespodziewanie dla samego siebie, przełącza się w tryb pudła rezonansowego i psychoterapeutycznie próbuje wyciągnąć z Cantrella jego uczucia. To musiał być dziwny dzień dla Johna i bez wątpienia są pewne uczucia, z którymi musi sobie poradzić.
— Kiedy trzymasz coś takiego w ręku, czyścisz lufę i wtykasz naboje do magazynka, naprawdę jasno uświadamiasz sobie, że to ostatnia, rozpaczliwa deska ratunku. Rozumiesz, jeśli sprawy zajdą tak daleko, że będziemy strzelać do ludzi i vice versa, znaczy to, że wszystko spieprzyliśmy. Sprawiło to, że jeszcze bardziej starałem się zadbać, byśmy mogli się obejść bez broni.
— I stąd Krypta? — pyta Randy.
— Moje zaangażowanie w Kryptę jest zapewne bezpośrednim skutkiem kilku bardzo złych snów na temat broni.
Tego typy rozmowa jest bardzo zdrowa, ale to coś niesamowitego — zwykle rozmawiają o hard-core'owych kwestiach technicznych. A teraz zastanawiają się, czy w ogóle warto być wmieszanym w tę aferę. Na pewno łatwiej jest mieć bezmyślną pewność.
— No a co z tymi wszystkimi Miłośnikami Tajemnic, co wałęsali się przed biurem Ordo? — pyta Randy.
— Jak to co? Pytasz o ich stan umysłu?
— Tak. O tym właśnie rozmawiamy. O stanach umysłu.
Cantrell wzrusza ramionami.
— Nie wiem, kto konkretnie tam był. Myślę sobie, że jeden czy dwóch z nich to śmiertelnie poważni, groźni fanatycy. A poza nimi może jedna trzecia tych gości to młodziaki, kompletnie niedojrzali i zupełnie nie rozumieli, o co chodziło. Dla nich to była taka sobie przygoda. Ale pozostałym dwóm trzecim na pewno nieźle spociły się ręce.
— A wyglądali, jakby bardzo chcieli pokazać, że się nie przejmują.
— Na pewno z miłą chęcią wrócili stamtąd, zasiedli w jakimś ciemnym, chłodnym lokalu i napili się piwa. O, sporo z nich od tego czasu wysyłało do mnie e-maile o Krypcie.
— O Krypcie jako alternatywie dla zbrojnego oporu przeciw rządowi Stanów Zjednoczonych. Zakładam — i mam nadzieję — że to właśnie mam na myśli.
— Dokładnie. Oczywiście. Mam na myśli, że Krypta właśnie czymś takim się staje. Prawda?
Pytanie wydaje się Randy'emu trochę lękliwe.
— Prawda — odpowiada. Zastanawia się, skąd u niego dużo więcej pewności co do Krypty niż Cantrell, a potem przypomina sobie — bo nie ma już nic do stracenia.
Nabiera ostatni haust suchego, schłodzonego powietrza i trzyma je orzeźwiająco w płucach, gdy wychodzą na upał. Nauczył się poddawać klimatowi — nie da się z nim walczyć. Przed wejściem stoi pomrukujący zator czarnych mercedesów, czekających na pasażerów klasy sułtańskiej i wezyrskiej. Na Kinakucie wysiada bardzo niewielu pasażerów klasy Wallah — większość leci do Indii. Ponieważ to jedno z tych miejsc, gdzie wszystko działa niemal idealnie, po dwudziestu sekundach Randy i Cantrell siedzą już w terenowcu, a po kolejnych dwudziestu prują sto dwadzieścia na godzinę autostradą w długim strumieniu trupiego, zielononiebieskiego światła.
— Zakładamy, że ten łazik nie jest zapluskwiony — mówi Cantrell — jeżeli z czymś się wstrzymywałeś, to teraz możesz mówić.
Randy pisze w notesie Nie róbmy już takich założeń i unosi kartkę. Cantrell nieco unosi brwi, ale oczywiście nie jest specjalnie zaskoczony — cały czas siedzi wśród ludzi, próbujących się nawzajem przelicytować w paranoi. Randy: Obserw. nas agent, eks-NSA, teraz prywatny. Potem dodaje: Prawdop. pracuje dla 1 + klientów Krypty.
— Skąd wiesz? — Cantrell porusza ustami.
Randy wzdycha, potem pisze: Odezwał się do mnie czarodziej. A potem, kiedy John skupia się na ominięciu miejsca stłuczki na lewym pasie, dodaje: Taki podziemny kontroler od „należytych starań”. Cantrell odzywa się na głos:
— Tom zabezpieczył się skrupulatnie. W jego domu nie powinno być żadnych pluskiew. Rozumiesz, zbudował go, albo kazał zbudować, od samych fundamentów. — Skręca w zjazd i zanurza się w dżunglę.
— Dobrze. Tam sobie pogadamy — mówi Randy i pisze: Przypomnij sobie nową ambasadę USA w Moskwie — KGB wmieszał pluskwy do betonu — wszystko trzeba było rozebrać.
Cantrell chwyta notes i na ślepo coś bazgrze, jednocześnie manewrując łazikiem po krętej górskiej drodze prowadzącej do spowitej mgłą dżungli. Co masz nam do powiedzenia, co jest aż takie tajne? Aretuza? Poproszę o plan spotkania.
Randy: 1. Proces i czy firma Epiphyte może przetrwać. 2. Istnienie Podsłuchiwacza z NSA i Czarodzieja. 3. Być może Aretuza.
Cantrell uśmiecha się i pisze: Mam dobre wiadomości dot. / Nagrobka.
„/” w tym kontekście oznacza katalog główny uniksowego systemu plików — w przypadku Nagrobka jest to synonim twardego dysku, który Randy usiłował zamazać. Randy sceptycznie unosi brwi, Cantrell zaś szczerzy zęby, kiwa głową i przeciąga kciukiem po gardle.
„U Howarda” to betonowa budowla z płaskim dachem, pod pewnym kątem przypominająca bardzo duży segment rury kanalizacyjnej, osadzony pionowo w kupie zaprawy na szczycie wzgórza. Widzą go na dziesięć minut przed dotarciem na miejsce, ponieważ droga musi zatoczyć kilka serpentyn po szerokim zboczu, wyżłobionym fraktalnie przez nieubłaganą wodę. Nawet kiedy nie pada, wilgoć od morza skrapla się na liściach i bez przerwy kapie z ich końcówek. Przy ciągłym deszczu i takiej florze jak tutaj, erozja musi być potężnym, żarłocznym żywiołem — Randy trochę niespokojnie patrzy na tutejsze góry, wie bowiem, że w takim środowisku góry mogą istnieć tylko wtedy, gdy siły tektoniczne wypiętrzają je, bez przerwy, w takim tempie, że normalnie strzelałoby ci w uszach. Ale w końcu on stracił w trzęsieniu ziemi dom — dlatego ma skłonność do konserwatywnego pojmowania świata.
Cantrell rysuje teraz skomplikowany diagram — zwolnił niemal do zera, żeby lepiej mu się rysowało. Zaczyna od wysokiego prostokąta. W środek wpisuje równoległobok, tej samej wielkości, ale skoszony lekko w dół, z małym kółeczkiem przy jednej krawędzi. Randy orientuje się, że patrzy na perspektywiczny widok futryny z lekko uchylonymi drzwiami. Kółeczko to klamka. STALOWA RAMA — pisze Cantrell — puste metalowe kanały. Szybkie, zygzakowate bazgrały sugerują otaczającą ją ścianę i podłogę pod spodem. Tam gdzie pionowe belki futryny wrastają w podłogę, Cantrell kreśli w starannym skrócie perspektywicznym małe kółeczka. Otwory w podłodze. Potem otacza drzwi ciągłą pętlą, zaczynając od jednego z owych kółeczek, idąc w górę wewnątrz framugi, górą, drugą stroną w dół do podłogi, przez otwór w podłodze, poziomo pod podłogą i znów do góry z drugiej strony, przez ten sam otwór co poprzednio. Powtarza to ze dwa razy starannie, a potem dużo razy byle jak, aż cały szkic wygląda jak pochłonięty przez niewyraźne, wydłużone tornado. Dużo zwojów cienkiego drutu. Wreszcie rysuje dwie krechy odchodzące od tej olbrzymiej cewki i łączy je z przekładańcem krótkich i długich linii poziomych; Randy rozpoznaje w tym symbol baterii. Schemat kończy zamaszyście, prowadząc przez środek drzwi potężną strzałę, jak powietrzny taran, podpisaną B, co oznacza pole magnetyczne. Drzwi do serwerowni w Ordo.
— Och — mówi Randy. Cantrell narysował klasyczny, szkolny elektromagnes, taki, jakie mały Randy robił, nawijając drut na gwóźdź i podłączając go do baterii od latarki. Tylko że ten tutaj jest nawinięty na futrynę drzwi i, jak podejrzewa Randy, ukryty w ścianach i pod podłogą, tak by nie dało się go wykryć, nie rozbierając budynku. Pola magnetyczne to dzisiejsze gęsie pióra — to one zapisują bity na dyskach i wymazują je. Głowice zapisująco-odczytujące twardego dysku w Nagrobku są zrobione dokładnie tak samo, tylko dużo mniejsze. Jeśli wyobrazimy sobie, że są cieniutkimi piórkami kreślarskimi, to konstrukcja naszkicowana przez Cantrella jest strażackim wężem tryskającym strumieniem tuszu. Zapewne nie miałby wpływu na twardy dysk znajdujący się o kilka metrów, ale każde takie urządzenie przeniesione przez drzwi zostałoby wykasowane do czysta. Zatem, wziąwszy pod uwagę ten numer z drzwiami (kasujący wszystkie bity na wszystkich dyskach) i strzał z działa impulsowego z zewnątrz (niszczący wszystkie układy scalone w zasięgu), nalot na Ordo, ktokolwiek go zorganizował — Andrew Loeb czy (podług miłośników tajemnic) wrogie federalne siły Prokuratora Generalnego Paula Comstocka, wysługujące się Andrew Loebem — był li tylko akcją wywożenia złomu. Przez takie drzwi nienaruszona przedostałaby się jedynie informacja zapisana na CD-ROM-ie czy innych nośnikach niemagnetycznych. A Nagrobek nic takiego nie miał.
Wreszcie docierają na szczyt wzgórza. Tom wygolił je do nagiej skały, jak tonsurę na głowie mnicha. Nie żeby nienawidził przyrody, choć pewnie specjalnie za nią nie przepada, ale by powstrzymać erozję i utworzyć otwarty stok; wszystkie ruchy niesamowicie jadowitych węży, owadów wielkości wiewiórek, niższych naczelnych poszukujących żeru i złych przedstawicieli wyższych naczelnych, widoczne na takim tle, zarejestruje szereg kamer, które Tom wbudował w dyskretne otwory i wnęki w ścianach. Z bliska dom już nie wydaje się tak ponury i bunkrowaty. Nie składa się z jednego segmentu walca, lecz z kilku, o różnych średnicach i wysokościach, na kształt wiązki łodyg bambusa. Ma całkiem sporo okien, zwłaszcza z północnej strony, gdzie ponad stokiem, na który właśnie wjechali John i Randy, otwiera się widok na półksiężycowatą plażę. Okna są osadzone głęboko w ścianach, po części, by chronić wnętrze przed niemal pionowymi promieniami słońca, po części zaś dlatego, że przed każdym z nich zainstalowano ukrytą w ścianach stalową roletę. Dom jest zupełnie fajny — Randy zastanawia się, czy Tom byłby skłonny przepisać go na Dentystę, zastawić swoją olbrzymią kolekcję mebli od Gomera Boldstrooda i przeprowadzić się z rodziną do ciasnego mieszkania tylko po to, by zachować kontrolę nad firmą Epiphyte. Ale może to nie będzie konieczne.
John i Randy wysiadają z łazika na odgłos strzałów. Nad elegancką, równiutką szczeliną wyciętą pośród dżungli unosi się łuna sztucznego światła. Wilgoć i chmary owadów sprawiają, że światło jest niemal czymś namacalnym. John Cantrell prowadzi Randy'ego przez idealnie sterylną pochylnię schodzącą z parkingu, a potem przez osłonięty i ogrodzony tunel wywiercony w czarnej roślinności. Pod stopami mają plastikową czarną siatkę, pewnie po to, by błoto nie lepiło się do butów. Idą tunelem, który po kilkudziesięciu krokach otwiera się na bardzo długi, wąski wąwóz czy parów — to stąd dochodziło światło. Na drugim końcu stromo wznosi się wał ziemny, częściowo naturalny, jak podejrzewa Randy, częściowo zaś usypany z ziemi wykopanej pod fundamenty domu. Przed nim, na stojaku, wiszą dwie papierowe tarcze strzeleckie w kształcie ludzkich sylwetek. Bliżej nich dwóch mężczyzn ze słuchawkami ochronnymi na szyjach pochyla się nad karabinkiem. Jeden z nich to Tom Howard. Randy, właściwie bez zdziwienia, rozpoznaje także Douglasa MacArthura Shaftoe'a, który najwyraźniej przybył prosto z Manili. Broń to dokładnie ten model, który wczoraj w Los Altos nosiło pospolite ruszenie w czarnych bandanach i kapeluszach: długa rura z zakrzywionym magazynkiem wystającym z boku i bardzo prostą kolbą z kilku metalowych elementów skręconych śrubami.
Doug właśnie coś mówi, a to nie w jego stylu przerywać sobie tok myśli i wybuchać serdecznościami tylko dlatego, że Randy właśnie przeleciał przez Ocean Spokojny.
— Nigdy nie spotkałem mojego ojca — mówi — ale wujowie z Filipin przekazali mi sporo jego opowieści. Kiedy był na Guadalcanal, marines ciągle używali springfieldów wz.03, sprzętu sprzed czterdziestu lat. Wtedy zaczął pokazywać się karabin M-l. Wzięli więc po jednym, wrzucili do wody, wytarzali w piasku i Bóg jeden wie co jeszcze — ale nie zrobili nic, co nie mogłoby się przytrafić piechocie morskiej w warunkach bojowych — a potem spróbowali z nich strzelać. Okazało się że 03 dalej działał, a M-l nie. Zostali więc przy springfieldach. Powiedziałbym, że jeśli chcecie skonstruować, jak mówicie, broń dla powstańców, należałoby zorganizować jakieś podobne testy. Dobry wieczór, Randy.
— Doug, jak się masz?
— Świetnie, dziękuję! — Doug należy do tych ludzi, którzy interpretują „jak się masz” jako prawdziwe pytanie, a nie pustą formalność, i zawsze wydają się nieco wzruszeni, że kogoś tak naprawdę obchodzi ich stan. — Pan Howard mówi, że kiedy siedziałeś na dachu tego samochodu, to robiłeś coś bardzo chytrego. I niebezpiecznego. Przynajmniej z prawnego punktu widzenia.
— Monitorowałeś to? — Randy pyta Toma.
— Widziałem, że przez Kryptę lecą pakiety, a potem zobaczyłem cię w telewizji i skojarzyłem jedno z drugim. Dobra robota, Randy. — Postępuje naprzód i ściska mu rękę. Jak na Toma Howarda to wyjątkowo wylewne zachowanie.
— Zapewne nic mi się nie udało — mówi Randy. — Jeśli nawet dysk Nagrobka został wyczyszczony, zrobiła to ta cewka w drzwiach, nie ja.
— Ale mimo to zasługujesz na pochwałę, której próbuje ci udzielić Tom — wtrąca Doug, lekko zirytowany niewrażliwością Randy'ego.
— Powinienem zaproponować ci drinka, odpoczynek i inne takie — mówi Tom, zerkając w stronę domu — ale Doug powiada, że leciałeś klasą sułtańską.
— Pogadajmy tutaj — proponuje Randy. — Lecz jedna rzecz by mi się przydała. — Co?
Randy wyciąga z kieszeni maleńki, wymontowany z komputera twardy dysk i unosi go, dynda płaska tasiemka kabla.
— Laptop i śrubokręt.
— Załatwione. — Tom znika w tunelu. Tymczasem Doug zaczyna rozkładać broń, ot tak, żeby mieć co zrobić z rękami. Zdejmuje części jedną po drugiej i ciekawie je ogląda.
— I co myślisz o tym karabinku EPPL? — pyta Cantrell.
— Nie wydaje mi się to już takim wariactwem jak wtedy, kiedy usłyszałem o tym pierwszy raz — odpowiada Doug. — Ale jeśli twój kolega Avi myśli, że ludzie będą w stanie wyprodukować w piwnicy gwintowane lufy, żeby bronić się przed czystkami etnicznymi, to będzie się musiał dobrze zastanowić.
— Gwintowane lufy to ciężka sprawa — przyznaje Cantrell. — Nie ma na nic prostej metody. Trzeba je gdzieś magazynować i przemycać do kraju. Idea jest taka: każdy, kto ściągnął z Sieci EPPL i ma dostęp do podstawowych narzędzi, może sobie zrobić pozostałe elementy.
— Będę musiał kiedyś pogadać sobie z wami i wyjaśnić, jakie jeszcze błędy tkwią w tej koncepcji.
Randy zmienia temat.
— A co tam u Amy?
Doug unosi wzrok i przygląda mu się badawczo.
— Chcesz wiedzieć, co ja myślę? Otóż myślę, że jest samotna i potrzebuje kogoś, kto byłby dla niej wsparciem i towarzyszem.
Na strzelnicy na chwilę zapada cisza — pewnie Dongowi to odpowiada. Pojawia się Tom. W jednej ręce ma laptop, a w drugiej zgrzewkę z sześcioma butelkami wody ociekającymi skroploną parą wodną.
— Mam plan spotkania. — Cantrell pokazuje notatnik.
— Kurczę! Jesteście zorganizowani! — mówi Tom.
— Punkt pierwszy: proces i czy firma Epiphyte może przetrwać.
Randy kładzie laptop na tym samym stole, gdzie Doug pracuje nad karabinkiem, i zaczyna odkręcać śrubki.
— Zakładam, że wiecie o tym procesie i co z niego wynika — mówi. — Jeśli Dentysta zdoła udowodnić, że odkrycie wraku przez Douga było efektem ubocznym pracy, którą wykonywał dla nas, a wartość wraku jest wystarczająco duża w porównaniu z wartością naszej firmy, to Dentysta ma nas na własność — a w praktyce także Kryptę.
— Czekaj! Chwileczkę. Właścicielem Krypty jest sułtan — mówi Tom. — Dentysta, przejmując kontrolę nad Epiphyte, dostaje zaledwie kontrakt na dostarczanie Krypcie pewnych usług technicznych.
Randy czuje, że wszyscy na niego patrzą. Wykręca śrubki, nie chcąc zgodzić się z tym zdaniem.
— Chyba że czegoś nie wiem — dodaje Tom.
— Nie, to raczej ja, w ramach paranoi, zakładam, że Dentysta jakoś współdziała z amerykańskimi rządowymi czynnikami, które są przeciwne prywatności i kryptografii.
— Z konspirą prokuratora generalnego Comstocka, innymi słowy.
— Właśnie. Nie mam na to żadnych dowodów. Ale po tym nalocie na Ordo wszyscy tak właśnie myślą. Jeśli to prawda, a sprawa skończy się tak, że Dentysta będzie dostawcą usług technicznych dla Krypty, to Krypta polegnie. W tym wypadku musimy założyć, że Comstock ma u niego jakieś wtyki.
— To nie tylko Comstock — mówi Cantrell.
— No dobra, rząd USA.
— Nie tylko rząd USA — zaprzecza Cantrell. — Czarny Gabinet.
— Co to ma, u licha, znaczyć? — pyta Doug.
— Parę tygodni temu w Brukseli była bardzo ważna konferencja. Zdaje się, że zorganizowana w pośpiechu. Przewodniczącym był prokurator generalny, Comstock. Uczestnicy ze wszystkich krajów Siódemki i paru innych. Wiemy, że byli tam goście z NSA. Z Urzędu Skarbowego. Z Departamentu Skarbu — Secret Service. Ich odpowiedniki z innych krajów. Dużo matematyków, o których wiadomo, że są skaptowani przez rząd. Wiceprezydent USA nawet. Sądzimy, że chcą utworzyć jakąś międzynarodową instytucję, żeby wziąć za mordę kryptografię, a zwłaszcza waluty cyfrowe.
— Międzynarodowa Organizacja Regulacji Transmisji Danych — dodaje Tom Howard.
— To nazywacie Czarnym Gabinetem? — pyta Doug.
— Tak ich ochrzcili goście na liście dyskusyjnej Miłośników Tajemnic.
— Dlaczego tworzą to akurat teraz? — zastanawia się Randy.
— Bo doskonale wiedzą, że Krypta zaraz narobi zamieszania na rynku.
— Robią w gacie ze strachu, że kiedy wszyscy zaczną używać takich systemów jak Krypta, w ogóle nie dadzą rady ściągnąć żadnych podatków — wyjaśnia Tom Dougowi.
— Na liście Miłośników Tajemnic gadają o tym od tygodnia. Więc nalot na Ordo uderzył ich w czułe miejsce.
— No jasne — mówi Randy. — A ja się zastanawiałem, czemu od razu zjechali tam ludzie z karabinami i innymi dziwnymi rzeczami.
Otworzył już laptop i odłączył jego twardy dysk.
— Odeszliśmy od planu — mówi Doug, przeciągając naoliwioną szmatę przez lufę karabinka EPPL. — Pytanie brzmi: czy Dentysta trzyma was za jajca, czy tylko za włoski? A to pytanie obraca się z grubsza wokół ciebie, nie?
— Racja! — mówi Randy, trochę sztucznie; rozpaczliwie chciałby zmienić temat. Cała ta afera Kepler-Epiphyte-Semper Marine jest aż nadto stresująca, by chcieć jeszcze spędzać czas w towarzystwie ludzi, którzy uważają, że to zaledwie potyczka w wielkiej wojnie, decydującej o losach Wolnego Świata — we wstępnej rundzie Apokalipsy. Obsesja Aviego na punkcie holocaustu w ogóle Randy'emu nie przeszkadzała — dopóki holocausty działy się w zamierzchłej przeszłości albo daleko stąd — ale być samemu zamieszanym w jeden z nich to ostatnia rzecz, której mu potrzeba. Powinien był zostać w Seattle. Ale nie został — skoro tak, powinien skierować rozmowę na proste, praktyczne kwestie — na przykład sztaby złota.
— Żeby mieć podstawy do złożenia skargi, Dentysta musi wykazać, że Semper Marine znalazła wrak, robiąc wasze badania dna. Tak czy nie? — pyta Doug.
— Tak — odpowiada Cantreli, uprzedzając Randy'ego, który zamierzał wtrącić, że sprawa jest trochę bardziej złożona.
— Widzicie, ja pół życia spędziłem w tej części świata i zawsze mogę zeznać, że znalazłem wrak podczas wcześniejszych sondaży. Ten sukinsyn w życiu mi nie udowodni, że kłamię.
— Andrew Loeb, jego adwokat, jest wystarczająco bystry, by o tym wiedzieć. Nie wezwie ciebie do sądu — mówi Randy, przykręcając śrubkami własny twardy dysk.
— Świetnie. No to ma tylko poszlaki. Konkretnie, że wrak leży blisko korytarza, który sondowaliśmy przed położeniem kabla.
— Tak jest. Co sugeruje pewną korelację.
— No, aż tak blisko to nie są — mówi Doug. — Wtedy robiłem bardzo szerokie zakosy.
— Mam złą wiadomość — wtrąca Randy. — Po pierwsze, ten proces jest cywilny, zatem żeby wygrać, spokojnie wystarczają mu dowody pośrednie. Po drugie, dopiero co się dowiedziałem (w samolocie zadzwonił do mnie Avi), że Andrew Loeb składa następny pozew, o złamanie umowy.
— Jakiej, kurwa, umowy? — pyta Doug.
— Andrew przewidział wszystko, co teraz powiedziałeś — odpowiada Randy. — Wciąż nie ma pojęcia, gdzie leży wrak. Ale jeśli okaże się, że leży wiele kilometrów od ścieżki, gdzie kładliśmy kabel, oświadczy, że robiąc aż tak szerokie zakosy, zwyczajnie ryzykowałeś pieniądze Dentysty dla własnych korzyści, a zatem Dentysta powinien otrzymać udział w zyskach.
— A po co Dentysta w ogóle mnie skarży?
— Bo wtedy może cię zmusić, żebyś świadczył przeciwko Epiphyte. Zatrzymujesz sobie całe złoto. Wartość złota jest stratą, którą Dentysta zamierza zamienić na pakiet kontrolny udziałów firmy.
— Pies go dymał! — wykrzykuje Doug. — Może mnie w dupę cmoknąć!
— Wiem — dodaje Randy — ale jeśli zorientuje się, że masz taki stosunek, wymyśli inną taktykę i wytoczy proces o coś jeszcze innego.
— No, dość defetystycznie na to patrzysz… — zaczyna Doug.
— Nie, zmierzam do czego innego. Posłuchaj, na gruncie Dentysty, czyli na sali sądowej, możemy z nim walczyć równie dobrze, jak Wietkong w otwartej bitwie z armią USA. Jest więc parę bardzo dobrych powodów, żeby potajemnie wydobyć złoto z wraku, zanim Dentysta udowodni, że ono tam siedzi.
Doug wygląda na wściekłego.
— Randy, próbowałeś kiedyś pływać ze sztabą złota w rękach?
— Musi być na to jakiś sposób. Miniłodzie podwodne albo coś takiego.
Doug głośno rechocze i miłosiernie zbywa milczeniem temat miniłodzi podwodnych.
— Przypuśćmy, że to jest możliwe. To co zrobię potem z tym złotem? Jeśli wpłacę je na rachunek bankowy albo na coś wydam, ten cały Andrew Loeb od razu przyjmie to jako poszlakę, że znaleźliśmy we wraku kupę forsy. Mówicie mi, że do końca życia będę musiał siedzieć na tej forsie, żeby chronić was przed procesem.
— Doug. To da się zrobić — mówi Randy. — Wydobywasz złoto. Ładujesz je na łódź. Moi koledzy tutaj wyjaśnią ci całą resztę. — Randy zakłada z powrotem plastikową pokrywę laptopa i zaczyna wtykać maleńkie śrubki do dziurek.
Cantrell ciągnie:
— Przypływasz łodzią tutaj.
Tom:
— Na tę plażę, tuż pod wzgórzem. Będę czekał na ciebie z łazikiem.
— Z Tomem jedziecie do centrum miasta i składacie złoto w skarbcach Centralnego Banku Kinakuty — konkluduje Cantrell.
Ktoś wreszcie powiedział coś, co wytrąciło Douga Shaftoe'a z równowagi.
— I co dostanę w zamian? — pyta podejrzliwie.
— Elektroniczne pieniądze z Krypty. Anonimowe. Nie do wyśledzenia. I nie do opodatkowania.
Doug już wrócił do siebie i rechoce.
— I co sobie za to kupię? Zdjęcia gołych bab w Internecie?
— Już niebawem kupisz za to wszystko, co można kupić za pieniądze — mówi Tom.
— Musiałbym trochę więcej się o tym dowiedzieć. Ale znowu odbiegamy od planu. Reasumując: wy chcecie, żebym po cichu, w tajemnicy, rozładował wrak do czysta.
— Nie tylko my chcemy. To może być także w twoim interesie — odpowiada Randy, wymacując wyłącznik sieciowy z tyłu laptopa.
— Punkt dwa: szpieguje nas eks-agent z NSA i coś tam o czarodzieju? — mówi John. — Tak.
Doug spogląda dziwnie na Randy'ego. Ten rozpoczyna krótki wykład o systematyce czarodziejów, elfów, krasnoludów i ludzi — nie mówiąc już o Gollumach. Doug prawie nic nie rozumie, bo nie czytał „Władcy Pierścieni”.
Randy opowiada im teraz o telefonie od Pontifeksa w samolocie. John Cantrell i Tom Howard słuchają z zainteresowaniem, tak jak się spodziewał. Z zaskoczeniem zauważa, że również Doug jest skupiony jak nigdy.
— Randy! — niemal krzyczy Doug. — Zapytałeś może tego faceta, dlaczego stary Comstock tak interesował się radiogramami w Aretuzie?
— Tak się składa, że to trzeci punkt naszego planu — wtrąca Cantrell.
— A dlaczego nie zapytałeś go na wyciągu narciarskim? — kpi Randy.
— Bo udzielałem mu bardzo szczegółowego uzasadnienia, dlaczego zamierzam oddzielić jego potępioną duszę od brzydkiego i uperfumowanego ciała — odpowiada Doug. — Ale poważnie! Te radiogramy wyciągnąłeś z pamiątek po dziadku. Tak czy nie?
— Tak.
— A twój dziadek, Waterhouse, gdzie je zdobył?
— Sądząc po datach, był wtedy w Manili.
— A jak myślicie, co takiego mogło stać się w tym czasie w Manili, żeby interesował się tym Earl Comstock?
— Już ci mówiłem — Comstock myślał, że to komunistyczny szyfr.
— Ale to gówno prawda! — mówi Doug. — Jezus! Czy wy nigdy że nie spotkaliście gościa w typie Comstocka? Nie umiecie rozpoznać gówno prawdy? Nie wydaje się wam, że wasz zasób intelektualnych narzędzi powinien pozwalać na to, żeby powiedzieć coś, kiedy tona parującej, świeżej gówno prawdy wyląduje wam na głowie? „Matko Boska, to chyba jest gówno prawda”. No właśnie. I jak myślicie, dlaczego tak naprawdę Comstock chciał złamać Aretuzę?
— Nie mam pojęcia.
— Z uwagi na złoto — mówi Doug. Randy prycha.
— Tobie tylko złoto w głowie.
— Co, może nie zabrałem cię do dżungli i nie pokazałem czegoś? — pyta Doug.
— Pokazałeś. Przepraszam.
— Złoto to jedyne wytłumaczenie. Bo poza tym, Filipiny w latach pięćdziesiątych po prostu nie były aż tak ważne, by uzasadniać takie wysiłki NSA.
— Było powstanie Huków — dodaje Tom. — Ale masz rację. Naprawdę w tych okolicach obchodził ich Wietnam.
— A wiecie co? — wypala Doug — Podczas wojny w Wietnamie — którą wymyślił właśnie stary Comstock — Amerykanie mieli od cholery wojska na Filipinach. Ten skurwiel kazał piechocie i marines czołgać się po całym Luzonie, niby w ramach misji szkoleniowych. Ale ja myślę, że oni szukali Głównego.
— Głównego Skarbca?
— No, wreszcie załapaliście.
— A w końcu znalazł go Marcos?
— Różnie mówią. Wielu ludzi sądzi, że Główny Skarbiec jeszcze nie został odkryty.
— Ale w tych radiogramach nie ma żadnych informacji o Głównym Skarbcu ani w ogóle o niczym — mówi Randy. Laptop już wystartował, pod systemem Unix, zasypując ekran mnóstwem komunikatów o błędach, ponieważ nie mógł znaleźć wielu urządzeń, które były zainstalowane w komputerze Randy'ego (leżącym w kuble na śmieci u dealera Forda w Los Altos), ale u Toma ich nie było. Lecz jądro systemu działa na tyle, że Randy może zajrzeć do systemu plików i przekonać się, że nic nie zginęło. Na dysku wciąż siedzi katalog Aretuza, z długą listą króciutkich plików, każdy z nich to wynik przepuszczenia innej kupki dziurkowanych kart przez czytnik. Randy otwiera pierwszy plik z brzegu i widzi kilka wierszy przypadkowych liter.
— Skąd wiesz, Randy, że w tych wiadomościach nie ma żadnej informacji o Głównym Skarbcu? — pyta Doug.
— NSA przez dziesięć lat nie dała rady ich odszyfrować. Okazało się, że to wszystko to kawał. Wiadomości są wygenerowane generatorem liczb losowych.
Randy wraca do listy plików i pisze:
grep AADAA *
To polecenie ma znaleźć w komunikatach początkową grupę liter, o której wspominał Pontifex. Komputer odpowiada niemal natychmiast, samym znakiem zachęty. Oznacza to, że nic nie znalazł.
— Kur-wa-mać! — wykrzykuje Randy.
— Co takiego? — pytają wszyscy naraz. Randy bierze długi, głęboki wdech.
— To nie są te same radiogramy, które przez dziesięć lat próbował złamać Earl Comstock.