Kiedy Bobby Shaftoe miał osiem lat, pojechał do Tennessee do dziadka i babci. Pewnego nudnego popołudnia zaczął podczytywać list pozostawiony przez babcię na stoliku. Starsza pani udzieliła mu solidnej reprymendy, a potem opowiedziała o wszystkim dziadkowi, który pojął aluzję i wymierzył mu czterdzieści rózeg. To oraz szereg zbliżonych doświadczeń z dzieciństwa, plus kilka lat w piechocie morskiej, sprawiło, że teraz jest kulturalnym człowiekiem.
Dlatego nie czyta cudzych listów. To byłoby wbrew zasadom.
Sprawa wygląda tak. Scenografia: wyłożony boazerią pokoik nad tawerną w Norrsbruck, w Szwecji. Tawerna jest w marynarskim stylu i siedzą w niej głównie rybacy. Jego przyjaciel i kompan do kieliszka bardzo lubi taki styl — jest bowiem Kapitanleutnantem Kriegsmarine w stanie spoczynku. Gunterem Bischoffem.
Bischoff dostaje mnóstwo ciekawych listów i zostawia je rozrzucone po pokoju. Niektóre listy są od jego rodziny w Niemczech i zawierają pieniądze. Dlatego Bischoff, w przeciwieństwie do Shaftoe'a, nie będzie musiał pracować, nawet jeśli wojna się przedłuży — może sobie siedzieć w Szwecji i studzić kotły przez kolejne dziesięć lat.
Niektóre z listów, według Bischoffa, są od załogi U-691. Kiedy doprowadził ich, całych i zdrowych, do Norrsbruck, jego zastępca, Oberleutnant zur See, Karl Beck, dogadał się z Kriegsmarine — załoga mogła wrócić bez żadnych konsekwencji do Trzeciej Rzeszy. Wszyscy oprócz Bischoffa weszli na pokład zrujnowanego U-691 i wzięli kurs na Kilonię. Już po paru dniach zaczęli słać do niego listy. Wszyscy, co do jednego, pisali Bischoffowi, że witano ich jak bohaterów, na kei stał sam Donitz, ściskał ich, całował, wręczał medale i wiele różnych innych prezentów. Wciąż piszą, jak bardzo by chcieli, by drogi Gunter wrócił do domu.
Ale drogi Gunter nie ustępuje, już kilka miesięcy siedzi w tym pokoiku. Jego świat składa się z pióra, atramentu, papieru, świec, filiżanek kawy, flaszek szwedzkiej okowity i uspokajającego szumu fal. Mówi, że każde uderzenie bałwana o brzeg przypomina mu, iż jest powyżej poziomu morza, tam gdzie powinni żyć ludzie. Myśl ciągle wraca mu tam: trzydzieści metrów pod powierzchnię lodowatego Atlantyku, gdzie więźnie jak szczur w rurze kanalizacyjnej, kuląc się przy każdym wybuchu bomb głębinowych. Siedział tam przez sto lat i cały czas, nieprzerwanie, marzył o Powierzchni. Dziesięć tysięcy razy przysiągł sobie, że jeśli kiedykolwiek wydostanie się na świat pełen powietrza i światła, będzie delektować się każdym oddechem, rozkoszować każdą chwilą.
I właśnie tym zajmuje się tutaj, w Norrsbruck. Ma swój dziennik i zapisuje w nim, strona po stronie, wszystkie szczegóły, których dotąd nie miał czasu zapisać. Póki pamięta. Kiedyś, po wojnie, go wyda: będzie to jeden z milionów wojennych memuarów, które zaleją księgarnie od Nowosybirska, przez Gander, Sequim, do Dżakarty.
Po kilku tygodniach liczba listów znacznie spadła. Ale paru członków załogi wciąż wytrwale pisze. Shaftoe przyzwyczaił się, że listy od nich walają się po całym pokoju. Większość to kawałki taniego szarawego papieru.
Rozproszone srebrne światło wpada do pokoju Bischoffa przez okno, oświetlając coś, co wygląda jak prostokątna kałuża gęstej śmietany na blacie stołu. Wygląda, że to urzędowa papeteria Hunów, wieńczy ją ptak drapieżny ze swastyką w szponach. List jest napisany odręcznie, nie na maszynie. Atrament rozpuszcza się w miejscu, gdzie Bischoff postawił wilgotną szklankę.
Kiedy idzie się odlać, Shaftoe nie może oderwać wzroku od listu. Wie, że to niegrzecznie, ale II wojna światowa zmusiła go do wszelkich niekulturalnych zachowań, a w okopach chyba nie czają się już babcie z paskiem w pogotowiu — a więc grzesznicy pozostaną bezkarni. Może zmieni się to za kilka lat, jeśli Niemcy i Nipy przegrają wojnę. Ale wtedy ów Sądny Dzień będzie czymś tak wielkim i strasznym, że jedno zerknięcie na list pewnie ujdzie mu płazem.
List przyszedł w kopercie. Pierwszy wiersz adresu jest bardzo długi: nazwisko „Gunter Bischoff”, przed nim ciąg stopni i tytułów, za nim ciąg liter. Nóż Bischoffa pochłonął adres nadawcy, ale widać, że to gdzieś w Berlinie.
Sam list to niemożliwa gmatwanina niemieckich liter, podpisana jednym, olbrzymim słowem. Shaftoe dłuższą chwilę próbuje odcyfrować to słowo — dojść, czyj to szwabograf. Ten ktoś musi mieć ego mniej więcej takich rozmiarów jak Generał.
Kiedy wreszcie odczytuje, że to Donitz, czuje ekscytujący dreszcz; ten Donitz to gruba ryba — Shaftoe widział go nawet na kronice filmowej, jak gratulował umorusanej załodze U-Boota, która właśnie wróciła z morza.
Ale dlaczego on pisze do Bischoffa listy miłosne? Nie wiadomo; dla Shaftoe'a list równie dobrze mógłby być po nippońsku. Ale widać kilka cyfr. Dónitz pisze o jakichś liczbach. Może to tonaż zatopionych statków albo liczby ofiar na Froncie Wschodnim. A może pieniądze.
— O, jesteś! — mówi Bischoff, bezszelestnie pojawiając się w pokoju. Na zanurzonym U-Boocie, kiedy obowiązuje pełna cisza, człowiek uczy się skradać. — Mam taką hipotezę dotyczącą tego złota.
— Jakiego złota? — pyta Shaftoe. Oczywiście wie, ale przyłapany na gorącym uczynku instynktownie udaje niewinnego.
— Tego, co je widziałeś między akumulatorami U-553. Widzisz, kto inny powiedziałby po prostu, że jesteś świrniętym trapem.
— Mówi się „trepem”.
— Powiedziałby, przede wszystkim, że U-553 zatonął na wiele miesięcy przed terminem, kiedy rzekomo go widziałeś. Po drugie, powiedziałby, że to niemożliwe, by był wyładowany złotem. Lecz ja wierzę, że go widziałeś.
— I co?
Bischoff zerka na list od Donitza. Wygląda jakby miał chorobę morską.
— Muszę ci powiedzieć jedną rzecz o Wehrmachcie. Trochę mi wstyd za to.
— Za co? Że napadli na Polskę i Francję?
— Nie.
— Że napadli na Rosję i Norwegię?
— Nie, nie za to.
— Że zbombardowali Anglię i…
— Nie, nie, nie — zaprzecza Bischoff, wzór cierpliwości. — Coś, o czym nie wiedziałeś.
— Co?
— Wygląda na to, że kiedy ja czaiłem się na Atlantyku i wykonywałem rozkazy, Fuhrer wymyślił taki program motywacyjny.
— To znaczy?
— Wygląda na to, że posłuszeństwo i lojalność to za mało dla pewnych wysokich oficerów. Że nie chcą wykonywać swych rozkazów z pełnym poświęceniem, jeśli nie otrzymają… hm… specjalnych nagród.
— Na przykład czego? Medali?
Bischoff uśmiecha się nerwowo.
— Niektórzy generałowie z Frontu Wschodniego otrzymali ziemie w Rosji. Bardzo, bardzo duże obszary ziemi.
— Ach.
— Lecz nie każdy da się przekupić ziemią. Niektórzy chcą czegoś bardziej płynnego.
— Wódki?
— Nie, „płynnego” w sensie finansowym. Czegoś, co można wozić ze sobą, co przyjmą w każdym burdelu na całej kuli ziemskiej.
— Złota — szepcze Shaftoe.
— Złoto jest w sam raz — zgadza się Bischoff. Od dłuższego czasu unika jego wzroku. Patrzy w okno. Oczy ma jakby trochę wilgotne. Zanim znów się odezwie, bierze głęboki oddech, mruga i próbuje opanować swój sarkazm. — Od Stalingradu na Froncie Wschodnim źle się dzieje. Powiem tyle: grunty na Ukrainie nie są już warte tyle co kiedyś, jeśli ich akt własności jest przypadkiem wypisany w Berlinie, po niemiecku.
— Coraz trudniej przekupić generałów, obiecując im połacie rosyjskiej ziemi — tłumaczy Shaftoe. — Dlatego Hitler potrzebuje złota.
— Tak. A Japończycy mają złota od cholery, pamiętaj, że złupili Chiny. I wiele innych krajów. Brakuje im natomiast paru innych rzeczy. Potrzebują wolframu. Rtęci. Uranu.
— Co to takiego „uran”?
— Cholera wie. Japończycy chcą, my im dajemy. Dajemy im też technologię — nowe projekty turbin. Maszyny Enigma. — W tym momencie Bischoff wybucha śmiechem, długotrwałym, gorzkim i bolesnym. Kiedy udaje mu się wziąć w garść, ciągnie: — No i dowozimy im to wszystko U-Bootami.
— A Nipy płacą wam złotem.
— Tak. Miałeś okazję ujrzeć dowód istnienia czarnego rynku ukrytego w otchłaniach oceanu. Wymiany małych, ale wartościowych rzeczy na duże odległości.
— Wiedziałeś, że to się dzieje, ale nie wiedziałeś o U-553? — zauważa Bobby.
— Oj, Bobby, w Trzeciej Rzeszy dzieje się wiele różnych rzeczy, o których nie wie zwykły kapitan U-Boota. Zresztą sam jesteś żołnierzem, więc dobrze o tym wiesz.
— Pewnie — odpowiada Shaftoe, przypominając sobie osobliwości Jednostki 2702. Zerka znów na list. — Dlaczego Donitz teraz ci to wszystko wyjaśnił?
— Nic nie wyjaśnił — mówi Bischoff z dezaprobatą. — Sam się domyśliłem. — Zagryza wargę. — Donitz zaproponował mi jedną rzecz.
— Myślałem, że jesteś na emeryturze.
Bischoff zastanawia się chwilę.
— Na emeryturze od zabijania ludzi. Ale raz przepłynąłem się żaglówką po zatoczce.
— I co z tego?
— Wygląda, że nie jestem na emeryturze od pływania statkami po morzu. — Wzdycha. — Na nieszczęście wszystkie naprawdę interesujące statki i okręty są państwowe.
Bischoff zaczyna się trochę ekscytować, Shaftoe postanawia zatem zmienić temat.
— Słuchaj, a propos naprawdę interesujących rzeczy… — i opowiada o Niebiańskiej Zjawie, którą zobaczył, gdy do niego szedł.
Bischoff jest zachwycony opowieścią; odżywa w nim pragnienie przygody, które marynował w soli i alkoholu, odkąd wylądował w Norrsbruck.
— Jesteś pewien, że to było coś sztucznego?
— Jak leciała, słychać było wycie. Odpadały z niej odłamki. Ale meteoru nigdy w życiu nie widziałem, więc nie wiem.
— Ile to będzie kilometrów?
— Rozbiła się o siedem od miejsca, gdzie stałem. No to stąd będzie jakieś dziesięć.
— Dziesięć kilometrów? Co to dla Skauta Orlego i młodzika z Hitlerjugend?
— Ale ty nie byłeś w Hitlerjugend.
Bischoff duma przez chwilę.
— Hitler — to dość żenujące. Miałem nadzieję, że jak nie będę zwracał na niego uwagi, to sobie pójdzie. Może gdybym zapisał się do Hitlerjugend, daliby mi okręt nawodny?
— No to byś już dawno nie żył.
— Racja! — Bischoff wyraźnie się rozpogadza. — No, ale co to jest dziesięć kilometrów? Chodźmy!
— Jest już ciemno.
— Pójdziemy na płomienie.
— Już zgasły.
— No to pójdziemy po śladach, jak Jaś i Małgosia.
— Jasiowi i Małgosi się nie udało. Czy ty, kurwa, w ogóle czytałeś tę bajkę?
— Bobby, nie bądź takim defetystą — mówi Bischoff, nurkując w gruby, rybacki sweter. — Przeważnie się tak nie zachowujesz. Coś ci leży na wątrobie?
Glory.
Jest październik, dni są coraz krótsze. Shaftoe i Bischoff, obaj cierpiący na jeszcze nieodkrytą depresję pod nazwą „zespół znużenia zimowego”, są jak dwaj bracia uwięzieni w jednej połaci ruchomych piasków — cały czas nie spuszczają z siebie oka.
— He? Was ist los, przyjacielu?
— No, chyba trochę się tutaj nudzę.
— Potrzebujesz przygody. No chodź!
— Przygoda potrzebna mi jak Hitlerowi ten paskudny, szczotkowaty wąsik — mruczy Bobby Shaftoe. Ale podnosi się z krzesła i idzie za Bischoffem.
Shaftoe i Bischoff przedzierają się przez mroczną szwedzką puszczę jak para zagubionych duszyczek w poszukiwaniu bocznego wejścia do raju. Na zmianę niosą lampę naftową, która sięga światłem mniej więcej na długość ramienia. Czasem milczą przez całą godzinę; każdy z nich sam walczy z własną samobójczą depresją. Potem ktoś (przeważnie Bischoff) odzyskuje humor i mówi coś, na przykład:
— Nie widziałem coś ostatnio Enocha Roota. Nie wiesz, co on porabia, odkąd skończył leczyć cię z uzależnienia?
— Nie mam pojęcia. Wtedy tak mi się dał we znaki, że nie miałem ochoty go oglądać. Zdaje się, że wziął od Ottona ruską radiostację i zabrał do tej sutereny pod kościołem, gdzie mieszka. I tam coś z nią kombinuje.
— Tak, coś sobie przypominam. Przestrajał ją na inne częstotliwości. A udało mu się w ogóle ją uruchomić?
— No, ciekawe — odpowiada Shaftoe. — Ale kiedy z nieba spada coś wielkiego i palącego się, zastanawiam się nad czym innym.
— No tak. Root często odwiedza pocztę. Raz trochę z nim gadałem. Intensywnie koresponduje z ludźmi z całego świata.
— Z jakimi ludźmi?
— Zadaję sobie to samo pytanie.
Wreszcie znajdują wrak, nasłuchując dźwięku piły do metalu, niosącego się echem między sosnami, który brzmi jak krzyk jakiegoś wyjątkowo głupiego i napalonego ptaszyska. To pozwala im mniej więcej ustalić kierunek. Dokładniejsze współrzędne ujawnia im nagły błysk światła, potworny łomot i pachnący żywicą deszcz odciętych gałęzi. Shaftoe i Bischoff robią „padnij” i leżą płasko, nasłuchując, jak grube pistoletowe pociski rykoszetują o pnie. Piła porusza się dalej, nie gubiąc rytmu.
Bischoff zaczyna mówić po szwedzku, ale Shaftoe ucisza go.
— To było suomi — wyjaśnia. — Hej, Julieta! Przestań strzelać. To ja i Gunter.
Bez odpowiedzi. Wtedy Shaftoe przypomina sobie, że niedawno pieprzył Miętę, musi więc zachować właściwe maniery.
— Przepraszam panią, ale z dźwięku broni wnioskuję, że jest pani narodowości fińskiej, którą bardzo podziwiam. Chciałbym powiedzieć, że ja — eks-sierżant Robert Shaftoe, oraz mój przyjaciel, eks-Kapitanleutnant Gunter Bischoff, nie mamy wobec was złych zamiarów.
Julieta, w ciemności celując w stronę, skąd dobiega głos, odpowiada kontrolowaną serią, która świszczę mniej więcej pół metra nad głową Bobby'ego.
— Co, nie pojechałeś do Manili? — woła.
Shaftoe rzęzi i przewraca się na plecy, jakby dostał w brzuch.
— O co jej chodzi? — pyta osłupiały Gunter Bischoff. Widząc, że jego przyjaciel jest (emocjonalnie) obezwładniony, próbuje sam: — Tu jest Szwecja, kraj pokojowy i neutralny! Dlaczego próbuje pani nas zastrzelić?
— Idźcie sobie! — Musi być tam również Otto, ponieważ słychać, jak Julieta rozmawia z nim krótko, potem mówi: — Nie trzeba nam tutaj ani amerykańskich marines, ani Wehrmachtu. Idźcie sobie.
— Słychać, że piłujecie coś, co jest dość ciężkie — wypala wreszcie Shaftoe. — Jak, u licha, wyciągniecie to ze środka lasu?
Następuje ożywiona wymiana zdań między Julieta a Ottonem. Wreszcie Julieta mówi:
— Możecie podejść.
Kivistikowie — Julieta i Otto, stoją na oświetlonej lampą polance, przy odłamanym, osmolonym skrzydle samolotu. Finów na ogół ciężko odróżnić od Szwedów, ale Otto i Julieta mają czarne oczy, czarne włosy i mogliby właściwie uchodzić za Turków. Na czubku skrzydła wymalowany jest czarno-biały krzyż Luftwaffe. Do skrzydła przymocowany jest silnik; jeżeli piła Ottona popracuje jeszcze trochę, już nie będzie. Niedawno zapalił się, a potem został użyty do obalenia sporej liczby sosen. Ale Shaftoe i tak widzi, że to jakiś nietypowy wynalazek. Nie ma śmigła, jedynie mnóstwo małych łopatek.
— Wygląda jak turbina — mówi Bischoff — ale nie na wodę, tylko na powietrze.
Otto prostuje się, teatralnie napina grzbiet i wręcza Shaftoe'owi piłę ramową. Potem, na dobry początek, wręcza mu fiolkę tabletek benzedryny. Shaftoe łyka kilka, zdejmuje koszulę, ukazując wspaniałe mięśnie, wykonuje kilka obowiązujących w piechocie morskiej ćwiczeń rozciągających, chwyta piłę i zabiera się do pracy. Po kilku minutach nonszalancko zerka na Julietę, która stoi za nim, trzyma pistolet maszynowy i obrzuca go spojrzeniem lodowatym i zarazem gorącym jak pieczona Alaska. Bischoff stoi z boku i napawa się tym widokiem.
Kiedy szczątki turbiny oddzielają się od skrzydła, świt już pociera swe zesztywniałe i czerwone paluchy o odmrożone niebo, usiłując przywrócić krążenie. Shaftoe, naładowany benzedryną, pracował piłą przez pełne sześć godzin; Otto tylko kilka razy zmieniał brzeszczoty — zainwestował w nie spory kapitał. Większą część poranka poświęcają na wywleczenie silnika z lasu, a potem korytem strumienia ku morzu, gdzie czeka łódź Ottona. Otto i Julieta uwożą swój łup. Bobby Shaftoe i Gunter Bischoff wloką się z powrotem na miejsce katastrofy. Nie rozmawiali o tym, to nie jest konieczne — obaj zamierzają odnaleźć część samolotu, w której są zwłoki pilota, i zadbać o to, by został przyzwoicie pochowany.
— Bobby, co jest w Manili? — pyta Bischoff.
— Coś, o czym morfina pozwoliła mi zapomnieć — odpowiada Bobby — a ten kutas Root zmusił mnie, bym sobie przypomniał.
W niecały kwadrans dochodzą do przesieki wyżłobionej przez spadający samolot i słyszą szlochający i lamentujący męski głos, zupełnie nieprzytomny z rozpaczy:
— Angelo! Angelo! Angelo! Mein liebchen!
Nie widzą, kto tak lamentuje, ale widzą Enocha Roota. Stoi i duma. Kiedy podchodzą, spogląda czujnie w ich stronę i wyciąga z kieszeni skórzanej kurtki pistolet samopowtarzalny. Rozpoznaje ich i rozluźnia się.
— Co tu się, kurwa, dzieje? — mówi Shaftoe, jak zawsze bez ogródek. — Jesteś tu z pierdolonym Niemcem?
— Tak, jestem z Niemcem — odpowiada Root. — Tak jak ty.
— A dlaczego ten twój Niemiec robi z siebie takie przedstawienie?
— Rudi płacze nad ciałem ukochanej osoby, która zginęła, usiłując przylecieć do niego.
— Tym samolotem leciała kobieta? — pyta zdumiony Shaftoe. Root przewraca oczyma i wzdycha.
— Zapomniałeś wziąć pod uwagę możliwość, że Rudi jest homoseksualistą.
Shaftoe dłuższy czas przełyka ten pomysł, duży, o niewygodnym kształcie. Bischoff, jak to Europejczyk, przyjmuje rzecz spokojnie. Ale wciąż ma parę pytań.
— Enoch, dlaczego się tutaj znalazłeś?
— Dlaczego w ogóle moja dusza wcieliła się w fizyczne ciało tutaj, na Ziemi? Czy w szczególe — dlaczego znalazłem się w Szwecji, w lesie, nad wrakiem tajemniczego niemieckiego samolotu rakietowego, podczas gdy Niemiec, homoseksualista, szlocha nad szczątkami swego włoskiego kochanka?
— Ostatnie namaszczenie — Root odpowiada na własne pytanie. — Angelo był katolikiem. — Potem zauważa, że Bischoff wciąż wpatruje się w niego, zupełnie nieusatysfakcjonowany odpowiedzią. — Aha. W szerszym sensie: jestem tutaj, ponieważ pani Tenney, żona wikarego, rozleniwiła się i zapominała zamykać oczy przy losowaniu kulek z maszynki do bingo.