Ktoś, kto projektował korytarze powietrzne dla nowego lotniska sułtana, musiał mieć konszachty z Izbą Handlową Kinakuty. Jeżeli szczęśliwie dostanie się fotel po lewej stronie, tak jak Randy Waterhouse, widok z okna podczas podejścia do lądowania przypomina film reklamowy.
Matowozielone stoki wyrastają ze spokojnego, błękitnego morza i pną się tak wysoko, że na szczytach oprósza je śnieg, mimo iż wyspa leży tylko siedem stopni na północ od równika. Randy od razu widzi, co miał na myśli Avi, mówiąc, że jest po brzegach muzułmańska, a w środku animistyczna. Jedyne miejsce, gdzie można ewentualnie zbudować coś przypominającego nowoczesne miasto to wybrzeże, tam wyspę otacza rąbek płaskiego gruntu — beżowa skorupka wokół olbrzymiego szmaragdu. Największa nizina znajduje się na północno-wschodnim krańcu, gdzie na poldery wylewa się główna rzeka, rozszerzając się w deltowate ujście, wychodzące na kilka mil w głąb morza Sulu.
Na dziesięć minut przed pojawieniem się w zasięgu wzroku miasta Kinakuta Randy'emu nudzi się liczenie szybów naftowych. Z wysoka wyglądają jak rozsiane po płyciznach płonące zapory przeciwczołgowe, mające powstrzymać atak piechoty morskiej. Gdy samolot wytraca wysokość, zaczynają przypominać fabryki na szczudłach, zwieńczone wysokimi pochodniami spalającymi kłopotliwy naturalny gaz. W miarę zbliżania się do wody wygląda to coraz groźniej, jakby pilot lawirował pomiędzy słupami ognia mogącymi usmażyć 777 w locie jak gołębia.
Miasto Kinakuta wygląda nowocześniej niż wszystkie miasta amerykańskie. Próbował coś o nim przeczytać, ale znalazł niewiele: kilka hasełek w encyklopediach, trochę drobnych wzmianek w historii II wojny światowej, parę kąśliwych, choć ciepłych artykułów w „Economist”. Odświeżając swe dawne umiejętności z wypożyczalni międzybibliotecznej, zapłacił Bibliotece Kongresu za wykonanie kopii jedynej książki poświęconej wyłącznie Kinakucie — jednego z miliona dawno niewznawianych pamiętników z II wojny światowej, które pisali szeregowcy w latach pięćdziesiątych i późnych czterdziestych. Na razie nie miał czasu tego przeczytać, więc pięciocentymetrowy stos kartek robi za balast w walizce.
W każdym razie żadna z map nie pokazuje dzisiejszego Kinakuta City. Wszystkie budowle z czasów wojny zrównano z ziemią i zastąpiono nowymi. Rzekę skierowano nowym korytem. Przeszkadzającą Górę Elizy wysadzono w powietrze, a powstały gruz wsypano do morza, tworząc kilka kilometrów kwadratowych nowych działek, w większości pochłoniętych przez lotnisko. Wybuchy były tak głośne, że rządy Filipin i Borneo oddalonych o setki mil złożyły protesty. Ściągnęły także na wyspę gniew Greenpeace, który obawiał się, że sułtan wystraszy wieloryby ze środkowego Pacyfiku. Dlatego Randy spodziewał się, że pół miasta zajmuje dymiący krater, co oczywiście jest nieprawdą. Kikut Góry Elizy został elegancko wybetonowany i posłużył za fundament dla nowego Miasta Technologii. Wszystkie stojące tam, a także gdzie indziej drapacze chmur mają spiczaste wierzchołki przywołujące tradycyjną architekturę, dawno już zwaloną buldożerami i wypełniającą gruzem port. Wiekowy pałac sułtana jest jedynym budynkiem w zasięgu wzroku wyglądającym na więcej niż dziesięć lat. Otoczony kilometrami wieżowców z błękitnego szkła przypomina zamrożony w tafli lodu czerwonawo-beżowy paproch.
Kiedy Randy skupia na nim wzrok, wszystko odpowiednio się ustawia. Nachyla się i ryzykując reprymendę stewardesy, wyciąga spod siedzenia torbę, a z niej — fotokopię pamiętników żołnierza. Na jednej z pierwszych stron jest mapa Kinakuty z roku 1945, z pałacem sułtana dokładnie pośrodku. Randy obraca ją przed twarzą jak spanikowany szofer kierownicę i próbuje ustawić ją zgodnie z tym, co widzi. Tu rzeka. Tu Góra Elizy, gdzie Nippończycy mieli kiedyś jednostkę wywiadu radiowego i stację radiową, wszystko to wzniesione siłami niewolników. Tutaj dawne lotnisko japońskiego lotnictwa morskiego; dopóki nie zbudowano nowego, służyło także samolotom cywilnym. Teraz stoi tam stado żółtych dźwigów, górujących nad błękitną mgławicą stali zbrojeniowej, oświetlanej konstelacją migocących białych gwiazd — pracujących spawaczy.
Obok leży coś, co wydaje się nie pasować: szmaragdowozielone poletko, wielkości może kilku kwartałów, otoczone kamiennym murem. Wewnątrz ma spokojny stawik na jednym końcu — 777 leci teraz tak nisko, że Randy może policzyć liście lilii wodnych — maleńką sintoistyczną świątynię wyciosaną z czarnego kamienia oraz niewielką bambusową herbaciarnię. Randy przyciska nos do szyby i gapi się w to miejsce, dopóki nie przesłania mu go wyrastający tuż za końcem skrzydła mieszkalny wysokościowiec. Przez otwarte okno kuchni dostrzega w mikrosekundowej migawce zgrabną kobietę zamierzającą się tasakiem na orzech kokosowy.
Ten ogród wyglądał jakby przeniesiony o półtora tysiąca kilometrów z północy — z Nipponu. Gdy Randy domyśla się wreszcie, co to takiego, włosy na karku stają mu dęba.
Randy wsiadł do tego samolotu kilka godzin temu na lotnisku Ninoy Aquino w Manili. Lot miał opóźnienie, było więc dużo czasu, żeby przyjrzeć się innym pasażerom: trzech białych, w tym on sam, kilkudziesięciu Malajczyków (Kinakutańczycy albo Filipińczycy), a reszta — Nippończycy. Kilku z nich wyglądało na biznesmenów, podróżujących indywidualnie bądź w grupkach po dwóch lub trzech, pozostali zaś należeli do jakiejś zorganizowanej wycieczki — wmaszerowali do hali odlotów dokładnie czterdzieści pięć minut przed czasem i ustawili się w kolejce przed młodą kobietą w granatowej spódniczce, unoszącą na drążku eleganckie małe logo. Emeryci.
Celem ich podróży nie jest Miasto Technologii ani żaden z cudacznych spiczastych drapaczy chmur w dzielnicy bankowej. Jadą do tego ogrodzonego murem ogrodu, zbudowanego nad masowym grobem kryjącym ciała trzech i pół tysiąca nippońskich żołnierzy. Wszyscy zginęli 23 sierpnia 1945 roku.