Avi, idąc przez dom, rzuca parę biblijnie brzmiących hebrajskich słów, na które dzieci wybuchają płaczem, a opiekunki zrywają się z podłogi i zaczynają pakować rzeczy do toreb. Z pokoiku, gdzie odsypiała poranną niedyspozycję, wyłania się Devorah. Obejmują się czule z Avim — Randy zaczyna czuć się jak paproch w czyimś oku. Idzie więc prosto do drzwi, wsiada do samochodu i odjeżdża. Lawiruje między wzgórzami nad uskokiem San Andreas, a potem bierze kurs na południe. Dziesięć minut później lewym pasem z rykiem mija go samochód Aviego. Grzeje chyba ze sto pięćdziesiąt. Randy ledwo zdążył przeczytać nalepkę na zderzaku: PODLI SĄ PODLI.
Zastanawia się nad jakąś stuprocentowo anonimową lokalizacją, skąd mógłby wpiąć się do Internetu. Hotel się nie nadaje — hotel prowadzi dokładną ewidencję wychodzących połączeń telefonicznych. Właściwie to powinien skorzystać z interfejsu radia pakietowego, który ma w laptopie, jednak nawet do tego potrzebne jest miejsce, gdzie można usiąść i popracować w spokoju. Myśli więc o jakimś fast-foodzie, ale na tej jałowej ziemi półwyspu czegoś takiego nie znajdzie. Dojeżdżając na północny kraniec doliny — Menlo Park i Palo Alto — postanawia: szlag by to trafił, co tam, pojadę bezpośrednio na miejsce akcji. Może na coś się przydam. Zjeżdża więc z autostrady przy El Monte i skręca w dzielnicę biznesową Los Altos, typowe centrum miejskie z połowy XX wieku, powoli pożerane przez marki franchisingowe.
Główna ulica przecina się z mniejszą handlową uliczką pod kątem innym niż 90 stopni, wyznaczając dwa (mniejsze) narożniki o kącie ostrym i dwa (większe) o kącie rozwartym. Po jednej stronie kąt rozwarty zajmuje nieduży piętrowy biurowiec, siedziba firmy Ordo i Nagrobka. Kąt ostry to McDonald. Pod drugiej stronie kąt ostry mieści, co dość dziwne, sklep 24 Jam, jedyny, jaki Randy widział na półkuli zachodniej. Z kolei kąt rozwarty zajmuje parking strzeżony Park'n'Lock, gdzie można zostawić samochód, by w staroświecki sposób połazić po sklepach.
Przed McDonaldem nie ma wolnych miejsc do parkowania, Randy podjeżdża więc pod okienko, wybiera n, gdzie n to losowa liczba między 1 a 6, i zamawia zestaw promocyjny n z dużymi frytkami. Później wciska gaz i przejeżdża na drugą stronę ulicy, na strzeżony parking, w samą porę, by ujrzeć, jak ostatnie wolne miejsce zajmuje minivan oblepiony logo stacji telewizyjnej z San Jose. Randy nie zamierza nigdzie się oddalać, blokuje więc po prostu inny samochód. Kiedy zaciąga hamulec ręczny, zauważa w nim jakiś ruch. Po chwili zdaje sobie sprawę, że patrzy na długowłosego, brodatego faceta, metodycznie wciskającego naboje do repetowanej od dołu strzelby. Gość zerka nań w lusterku wstecznym i obraca się z bardzo grzeczną miną znaczącą „Przepraszam bardzo, ale chyba mnie pan zastawił”. Randy poznaje go: to Mike czy Mark, guru od kart graficznych, który hoduje strusie w Gilroy (w świecie high-tech dziwaczne hobby są de rigueur). Odjeżdża kawałek, zastawiając coś, co wygląda na porzuconą furgonetkę z epoki „Starsky'ego i Hutcha”.
Włazi na dach samochodu z laptopem i zestawem promocyjnym n. Do niedawna za nic nie siadłby na dachu acury, bo swym znacznym ciężarem wgiąłby blachy. Ale odkąd Amy staranowała go ciężarówką, Randy mniej się przejmuje swoim tyłkiem i uważa teraz auto za narzędzie, które należy eksploatować, aż zmieni się w morenę pordzewiałych odłamków. Przypadkiem ma przy sobie dwunastowoltowy kabel zasilający. Spuszcza go na dół, do gniazdka zapalniczki. Wreszcie sadowi się wygodnie i może się rozejrzeć.
Parking przed Novus Ordo Seclorum jest zastawiony policyjnymi sukami oraz bmw i mercedesami — te według Randy'ego należą do prawników. Range-rover Aviego stoi sobie beztrosko pośrodku jakiegoś klombu, na posterunku znajduje się też kilka ekip telewizyjnych. Przed głównym wejściem, na najmniejszym możliwym obszarze, tłoczy się kupa ludzi. Wrzeszczą na siebie nawzajem. Otaczają ich koncentryczne pierścienie gliniarzy, ludzi z mediów i pachołków z firm prawniczych — istot, które Tolkien nazwałby, zbiorczo, ludźmi. Oraz parę nieludzkich lub postludzkich stworów o dziwnych fizjonomiach, umiejących posługiwać się magią: krasnoludów (trzeźwych, pracowitych i gburowatych) i elfów (obdarzonych nieco bardziej eterycznymi uzdolnieniami). Randy, krasnolud, zaczyna zdawać sobie sprawę, że jego dziadek być może był elfem. Avi jest człowiekiem, ale emanuje silną elfią aurą.
A gdzieś w centrum tego wszystkiego jest prawdopodobnie Gollum.
Na ekranie laptopa widać okienko przedstawiające obciachową, w stylu lat czterdziestych, animację masztu nadawczego, z rozchodzącymi się od niej na całą Ziemię zygzakowatymi falami radiowymi — Ziemia jest kompletnie nieproporcjonalna, jej średnica jest mniej więcej taka jak wysokość masztu. Te Zeusowe infobiyskawice są widoczne i poruszają się — znaczy to, że interfejs radia pakietowego zdołał podłączyć się do sieci. Randy otwiera okienko terminalu i pisze:
telnet pralnia.org
po kilku sekundach bum! — pojawia się ekran logowania. Znów zerka w animowane okienko i widzi, że promienie zmieniły się w kleksy znaków zapytania. Znaczy to, że jego komputer rozpoznał, iż pralnia.org jest maszyną obsługującą protokół S/WAN — Bezpieczny Protokół Sieci Rozległej — a zatem każdy pakiet płynący między laptopem a Pralnią i z powrotem jest szyfrowany. To niegłupia sprawa, jeśli zamierza się zrobić przez radio coś nielegalnego.
Mike czy Mark wysiada z samochodu, wyglądając dość dramatycznie w długim, westernowym czarnym płaszczu. Widok psuje trochę koszulka pod spodem: czarna z grubym, czerwonym znakiem zapytania pośrodku. Zarzuca pasek od strzelby na ramię, sięga przez tylne drzwi auta i wyciąga wielki, czarny kowbojski kapelusz. Kładzie go na dachu. Porusza barkami, gapi się w niebo, zgarnia długie włosy za uszy i nasadza kapelusz na głowę. Wokół szyi zamotaną ma czarną bandanę zadrukowaną znakami zapytania; teraz naciąga ją na twarz aż po oczy. Randy przeraziłby się nie na żarty, gdyby nie fakt, że paru jego przyjaciół, na przykład John Cantrell, też zwykło ubierać się czasami w ten sposób. Mike-lub-Mark idzie przez parking, ostrożnie śledzony przez kamerzystę i przebiega przez ulicę, prosto do 24 Jam.
Randy loguje się do pralni.org przez ssh (secure shell, czyli bezpieczną powłokę), co sprawia, że komunikacja między komputerami jest jeszcze bardziej zaszyfrowana. Pralnia.org to serwis anonimizujący: wszystkie pakiety przepływające przez nią w kierunku innych komputerów są najpierw pozbawiane informacji identyfikujących, a więc ktokolwiek je przechwyci, nie będzie mógł ustalić, skąd pochodzą. Zalogowawszy się, pisze:
telnet krypta.kk
wciska „Return”, a potem, dosłownie, modli się. Krypta wciąż jest w fazie testów i może się sypać (właśnie dlatego jeszcze nie przenieśli do niej całej zawartości Nagrobka).
Na parkingu przed sklepem Mike lub Mark dołącza do trzech następnych elfopodobnych osobników w czarnych kapeluszach i bandanach — Randy rozpoznaje ich na podstawie długości i koloru bród. Stoi tam Stu, dyplomant z Berkeley, jakoś wplątany w projekt EPPL Aviego, Phil, który parę lat temu wymyślił znany język programowania, a w wolnym czasie uprawia hell-skiing, oraz Craig, który wie absolutnie wszystko o szyfrowanych transakcjach w Internecie prowadzonych za pomocą karty kredytowej i poświęca się tradycyjnemu nippońskiemu łucznictwu. Niektórzy z tych gości noszą długie płaszcze, inni nie. Widać też mnóstwo ikonografii Miłośników Tajemnic: koszulki z liczbą 56 — kodem oznaczającym Yamamota, ze zdjęciem samego Yamamota albo wielkimi, grubymi znakami zapytania. Prowadzą ożywioną i radosną rozmowę — chociaż wygląda na nieco wymuszoną, bo wszyscy, co do jednego, nie kryją się ze swą długą bronią. Jeden ma sztucer, a pozostali dość prymitywnie wyglądające karabinki z wystającym z boku bananowatym magazynkiem. Randy sądzi, choć nie jest pewien, że są to karabinki EPPL.
Scena ta zwróciła uwagę policji — i nic dziwnego. Otoczyli tę czwórkę kilkoma radiowozami i trzymają strzelby w pogotowiu. Dziwna sprawa, że w wielu stanach noszenie w ukryciu (powiedzmy) jednostrzałowego derringera kalibru 5,6 mm wymaga pozwolenia, a jawne obnoszenie się na przykład z wielkim sztucerem myśliwskim jest stuprocentowo zgodne z prawem. Ukryta broń jest zabroniona albo przynajmniej regulowana restrykcyjnymi przepisami, jawna natomiast nie. Dlatego wielu Miłośników Tajemnic — którzy często mają świra na punkcie broni palnej — ostentacyjnie chodzi uzbrojonych po zęby, aby wykazać, że prawo jest absurdalne. Uzasadniają to tak: ukryta broń jest guzik warta, nadaje się tylko do obrony przed drobnymi złodziejaszkami, co zdarza się raczej rzadko. Tak naprawdę prawo do noszenia broni umieszczono w Konstytucji po to, by obywatele mogli bronić się przed uciążliwą władzą; a kiedy już przyjdzie do tego, krótka broń na nic się nie zda. A zatem (według nich) jeśli chcesz powoływać się na konstytucyjną wolność noszenia broni, powinieneś czynić to otwarcie i taszczyć ze sobą solidny karabin.
Przez ekran Randy'ego przesuwa się kupa śmiecia. Zaczyna się od „Witamy w Krypcie”, a potem następuje akapit informujący o tym, jaką to świetną rzeczą jest Krypta i że każdy, kto troszczy się o własną prywatność, powinien założyć w niej konto. Randy ucina tę reklamę łupnięciem w klawisz i loguje się jako Randy. Potem wpisuje polecenie:
telnet tombstone.epiphyte.com
i otrzymuje w nagrodę dwa komunikaty: jeden, że nawiązano połączenie z Nagrobkiem, drugi, że wynegocjowano połączenie typu S/WAN. Wreszcie pojawia się:
tombstone login:
co oznacza, że w końcu może się zalogować na maszynę, która stoi po drugiej stronie ulicy. No i teraz pan Randy musi podjąć decyzję.
Na razie jest czysty. Bity wychodzące z laptopa są zaszyfrowane; nawet jeśli ktoś monitoruje lokalną sieć radiową, wie tylko, że latają po niej jakieś zaszyfrowane pakiety. Nie można dojść, że pochodzą z jego komputera, chyba że sprowadzi się skomplikowany samochód z pelengatorem i ostentacyjnie go namierzy. Te zaszyfrowane bity trafiają w końcu do pralni.org w Oakland, a to jest potężny serwer internetowy, wysyłający i odbierający grube tysiące pakietów w każdej sekundzie. Gdyby nawet ktoś monitorował łącze T3 tego serwera, co wymagałoby olbrzymich inwestycji w komputery i osprzęt komunikacyjny, wykryłby zaledwie, że parę zaszyfrowanych pakietów poszło pod adres krypta.kk na Kinakucie. Lecz pakiety te byłyby już pozbawione jakichkolwiek informacji identyfikujących, a zatem nie można by dowiedzieć się, skąd pochodzą. Ponadto krypta.kk jest również serwisem anonimizującym, zatem ktoś monitorujący jej gigantyczne łącze T5 (zadanie rzędu podsłuchiwania całej sieci telefonicznej małego państwa) mógłby teoretycznie wykryć co najwyżej, że parę pakietów wędrowało między nią a Nagrobkiem. Byłyby one jednak pozbawione danych o pochodzeniu — nie dałoby się wyśledzić, że pochodzą z Pralni, nie mówiąc już o laptopie Randy'ego.
Ale żeby wejść do Nagrobka i zacząć faktycznie mieszać w dowodach rzeczowych, musi się teraz zalogować. Gdyby był to jeden z legionu kiepsko zabezpieczonych serwerów w Internecie, mógłby po prostu wykorzystać jedną z licznych luk w zabezpieczeniach i włamać się do niego, tak iż nawet gdyby go odkryto, mógłby twierdzić, że to nie on — ot, po prostu jakiś cracker przypadkiem zakradł się na tę maszynę, akurat wtedy gdy przejmowali ją gliniarze. Lecz Randy ostatnie kilka lat spędził, zabezpieczając takie maszyny przed atakami crackerów, i dobrze wie, że to niemożliwe.
Co więcej, nie ma sensu logować się na jakiegokolwiek dawnego użytkownika, na przykład na konto guest — gość. Gość nie ma prawa grzebać w plikach systemowych. Aby przeprowadzić jakąkolwiek sensowną manipulację dowodami sądowymi, Randy musi zalogować się jako administrator. Konto administratora nazywa się, dość nieprzyjemnie, „randy” i nie można się na nie zalogować, jeśli nie wpisze się hasła, które mógłby znać tylko Randy. Zatem, zakamuflowawszy swoją tożsamość przy użyciu najnowocześniejszej technologii kryptograficznej oraz transoceanicznych sieci pakietowych, Randy musi teraz podać pieprzonej maszynie swoje imię.
Do głowy przychodzi mu mały pomysł: rozesłać do wszystkich użytkowników pralni, org anonimowy komunikat, zawiadamiający ich, że konto „randy” na serwerze „tombstone.epiphyte.com” ma takie i takie hasło. Gdyby wpadł na to godzinę temu, nie byłby to taki zły pomysł. Teraz jest za późno, każdy przytomny prokurator wykazałby, że to zasłona dymna, po prostu analizując daty i godziny wysłania komunikatów. Poza tym czas się kończy. Kłótnia po drugiej stronie ulicy — tutaj słychać tylko piskliwy zgiełk — zaczyna jakby osiągać punkt kulminacyjny.
Tymczasem Randy odpala przeglądarkę i wchodzi na stronę webową ordo.net. Zwykle jest to typowa, nieciekawa strona firmowa, dzisiaj jednak wszystkie te slogany i nowinki dla prasy zastąpiło okienko transmitujące na żywo, w kolorze, co dzieje się przed siedzibą firmy (albo raczej, co działo się parę sekund temu — wideo pełznące przez nędzne łącze radiowe odświeża się co jakieś trzy sekundy). Widok jest prosto z ich biurowca — najwyraźniej ktoś wycelował kamerę przez okno i puszcza obraz prosto przez firmową linię dzierżawioną T3.
Randy unosi wzrok, w samą porę, by zauważyć, że po parkingu spaceruje facet, który wymyślił termin „wirtualna rzeczywistość”, zatopiony w rozmowie z redaktorem naczelnym „Magazynu TURING”. Tuż za nimi idzie Bruce, projektant systemów operacyjnych, który w wolnym czasie nagrywa muzykę ludową z Ziemi Ognistej i udostępnia ją za darmo przez Internet.
— Bruce! — woła Randy.
Bruce myli krok i odwraca głowę.
— O, Randy — mówi.
— Co ty tutaj robisz?
— Ludzie mówią, że federalni robią najazd na Ordo — odpowiada Bruce.
— Ciekawe… któryś federalny konkretnie?
— Comstock. — Ma na myśli Paula Comstocka, który jako prokurator generalny szefuje FBI. Randy nie wierzy w tę pogłoskę, lecz, trochę wbrew sobie, rozgląda się po okolicy za ludźmi wyglądającymi na agentów FBI. FBI nienawidzi i panicznie obawia się mocnych szyfrów. Tymczasem jakiś inny Miłośnik Tajemnic woła:
— A ja słyszałem, że to Secret Service!
To brzmi jeszcze bardziej złowrogo, bo Secret Service jest częścią Departamentu Skarbu, a do jej zadań należy walka z sieciowymi fałszerstwami i ochrona waluty.
— A co byś powiedział na taką ewentualność, że to wszystko internetowa plotka? Że tak naprawdę ktoś chce w ramach małej sądowej potyczki przejąć jakiś stojący u nich komputer? — mówi Randy.
— To po co zjechało tutaj tylu gliniarzy?
— Może przez zamaskowanych ludzi z karabinami.
— No tak, ale jeśli to nie jest rządowy najazd, to skąd w ogóle wzięli się tutaj Miłośnicy Tajemnic?
— Nie wiem. Może to jakieś spontaniczne zjawisko samoorganizacji, no wiesz, jak pojawienie się życia w bulionie pierwotnym.
— A może ta sądowa potyczka to tylko pretekst? — mówi Bruce.
— Innymi słowy, że to koń trojański zmontowany przez Comstocka?
— No właśnie.
— Wiem, kto jest w to zamieszany. Dlatego wydaje mi się to mało prawdopodobne — odpowiada Randy. — Ale wypada się zastanowić.
Kłótnia na parkingu przed Ordo przybiera na sile. Randy zerka w okienko wideo — niestety, nie ma ścieżki dźwiękowej. Przejścia między ramkami docierają do niego jako oddzielne prostokąty pikseli, nakładające się na poprzedni obraz, jak rozklejany po kawałku wielki billboard. No, nie jest to cyfrowa telewizja wysokiej rozdzielczości. Ale łatwo daje się zidentyfikować Aviego, stoi tak, wysoki, blady i spokojny, z Dave'em, prezesem Ordo, i jeszcze jednym facetem, wyglądającym na prawnika. Dosłownie i w przenośni blokują wejście do budynku, stojąc twarzą w twarz z dwoma gliniarzami i Andrew Loebem we własnej osobie. Loeb porusza się gwałtownie, stwarzając nierozwiązywalny problem systemowi transmisji wideo. Internetowe oprogramowanie wizyjne jest na tyle inteligentne, by nie zajmować się partiami obrazu, które niespecjalnie się zmieniają, a zatem policjanci są odświeżani może parę razy na minutę, kilkoma prostokątnymi machnięciami. Natomiast Andrew Loeb wymachuje rękami, skacze, od czasu do czasu rzuca się ku Aviemu, cofa, gada przez komórkę i wymachuje papierami. Komputery zidentyfikowały go jako grupę pikseli wymagającą szczególnej uwagi i potrzebującą dużo pasma, a zatem gdzieś jakiś kiepski algorytm przegryza się przez obraz Andrew Loeba — burzliwą zawiesinę skompresowanych pikseli i robi wszystko, co potrafi, żeby podzielić najszybciej poruszające się części ciała na dyskretne ramki, a następnie posiekać je w ułożone w szachownicę kwadraciki, które można puścić jako pakiety w Sieć. Te pakiety docierają na komputer Randy'ego, kiedy przekaże je sieć radiowa, to znaczy sporadycznie i w złej kolejności. Dlatego Andrew Loeb wygląda jak kubistyczna instalacja wideo, nakreślona prostymi liniami ameba, złożona głównie z beżowych pikseli w kolorze jego płaszcza. Od czasu do czasu pośrodku prostokąta obrazu niespodziewanie pojawiają się wyrwane z kontekstu usta albo oczy i wiszą tak przez kilka sekund zamrożone w ślepej furii.
Jest to dziwnie hipnotyzujące; Randy'ego wyrywa z transu dopiero metaliczny szczęk. Unosi wzrok. Furgonetka, którą zastawił, wcale nie była opuszczona, siedziało w niej pełno krasnoludów. Właśnie otworzyli tylne drzwi, ukazując plątaninę kabli i drutów. Kilku krasnoludów dźwiga ciężki, pudełkowaty przyrząd na dach furgonetki. Kable łączą go z podobnym urządzeniem w środku samochodu. Przyrząd jest elektrycznej natury i nie wygląda na miotacz jakichkolwiek pocisków, Randy postanawia więc na razie nie zwracać na nie uwagi.
Fala głosów wzbiera. Randy widzi, jak z policyjnego furgonu wysiada pluton gliniarzy z taranem.
Pisze:
randy
i wciska „Enter”.
Nagrobek odpowiada:
hasło:
Randy wpisuje. Nagrobek informuje go, że jest zalogowany i że otrzymał nową pocztę.
System odnotował zalogowanie się Randy'ego w kilku miejscach na twardym dysku. Innymi słowy, właśnie zostawił wielkie, tłuste odciski palców na karabinie, który za kilka chwil wpadnie w ręce policji. Jeśli policja zdąży wyłączyć Nagrobek i zabrać go, zanim Randy wymaże te ślady, dowiedzą się, że zalogował się na komputer tuż przed jego skonfiskowaniem, i wsadzą go do więzienia za niszczenie dowodów. Bardzo żałuje, że nie może jakoś powiedzieć Douglasowi MacArthurowi Shaftoe'owi, jakich zuchwałości się tutaj dopuszcza. Ale w końcu Doug pewnie popełnił w życiu tyle zuchwałości, o których Randy nigdy się nie dowie, a i tak szanuje go z uwagi na jego sposób bycia. Może takiego sposobu bycia nabywa się właśnie, robiąc różne zuchwałe rzeczy potajemnie — a potem to jakoś wpływa na twoją osobowość.
Randy mógłby zwyczajnie, jednym poleceniem, sformatować twardy dysk, ale to (1) potrwałoby parę minut; (2) nie zamazałoby dokładnie obciążających bitów — technik z odrobiną samozaparcia mógłby nadal je odczytać. Wie jednak, w jakich plikach odnotowano fakt jego zalogowania, wpisuje więc polecenie, które odnajduje je na twardym dysku. Potem wpisuje inne, każące zamazać je siedem razy z rzędu losowymi liczbami.
Kiedy mały palec prawej dłoni Randy'ego wciska „Enter” i wykonuje to polecenie, gliniarze już walą taranem w boczne drzwi biurowca. Teraz jest niemal na pewno wolny od zarzutu manipulowania dowodami. Ale w istocie jeszcze nie wykonał żadnej manipulacji, a to wszakże sedno całej operacji. Musi znaleźć wszystkie egzemplarze listu, w którym podał pozycję wraku, i potraktować je tymże wielokrotnym zamazywaniem. Gdyby to cholerstwo nie było zaszyfrowane, mógłby poszukać na dysku owego krytycznego ciągu cyfr. A tak musi wyszukać pliki utworzone w pewnym przedziale czasowym — wtedy kiedy znajdował się na „Glory”, kotwiczącej nad wrakiem. Randy pamięta mniej więcej datę, ustawia więc warunki wyszukiwania tak, by dało mu wszystkie pliki utworzone w przedziale plus minus pięć dni od tej daty, na wszelki wypadek, i ogranicza zakres poszukiwań do katalogów, w których trzyma się pocztę.
Wyszukiwanie trwa całe wieki, a przynajmniej tak się wydaje, bo policja wyważyła już drzwi z zawiasów i rozbiegła się po budynku. Wzrok Randy'ego przyciąga okienko wideo — coś się w nim diametralnie zmieniło: widać skokowo zmontowane, ziarniste obrazy pokoju, drzwi, korytarz, recepcję i wreszcie barykadę. Ludzie z Ordo zdjęli kamerę z okna i ustawili ją na biurku recepcjonistki, tak by przekazywała obraz barykady zbudowanej z tanich, modułowych biurowych mebli, ułożonych w stos pod przeszklonym wejściem. Kamera na chwilę unosi się, by pokazać, że jedna z czterech szklanych brył już popękała pod (należy sądzić) uderzeniami tarana.
Polecenie „find” Randy'ego zwraca mu w końcu listę mniej więcej stu plików. Gdzieś na tej liście jest tych kilka krytycznych — ale Randy nie ma czasu przeglądać ich i sprawdzać. Każe systemowi wygenerować listę bloków dyskowych zajmowanych przez te pliki, aby móc później wrócić do nich i skasować je porządnie. Zapisawszy tę informację, poleceniem „rm” kasuje pliki. To kiepski, amatorski sposób usuwania informacji z twardego dysku, zaczyna jednak obawiać się, że nie starczy czasu na nic lepszego. Procedura „rm” trwa tylko chwilę, Randy każe teraz systemowi siedem razy zamazać te bloki dysku losowymi liczbami, tak jak przedtem. Barykada właśnie się poddała, gliniarze wleźli do środka budynku. Ganiają z wycelowaną w sufit bronią i nie wyglądają na zadowolonych.
Została do zrobienia jedna rzecz. Całkiem poważna. Ludzie z Epiphyte używają Nagrobka do różnych celów, toteż trudno powiedzieć, czy gdzieś nie zostały jakieś inne kopie tej długości i szerokości geograficznej. Większość firmy to komputerowi weterani — tacy goście piszą sobie skrypciki, które na przykład co tydzień kopiują wszystkie e-maile do archiwum. Randy kleci więc własny skrypt, który zamaże danymi losowymi każdy sektor twardego dysku, potem wróci i zrobi to jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze — w kółko, dopóki gliniarze nie wyciągną wtyczki z gniazdka. Tuż po wciśnięciu klawisza Enter, wysyłającego to polecenie do Nagrobka, z furgonetki dobiega go elektryczne brzęczenie; na chwilę jeżą mu się włosy na głowie. W okienku wideo widzi gliniarza na stopklatce. Potem ekran laptopa gaśnie.
Zerka na starą furgonetkę. Krasnoludy przybijają sobie piątki.
Pisk opon i brzęk stłuczki. Kilkanaście samochodów zatrzymało się po cichu, na niektóre najechały od tyłu inne, nadal działające. McDonald zgasł. Z wozów transmisyjnych telewizji dobiegają przekleństwa. Policjanci i adwokaci walą pięściami w radia i komórki.
— Przepraszam — odzywa się do krasnoludów — moglibyście trochę mnie oświecić?
— Załatwiliśmy cały budynek — odpowiada jeden.
— Załatwiliście — w jakim sensie?
— Walnęliśmy w niego solidnym impulsem elektromagnetycznym. Spaliliśmy wszystkie scalaki w okolicy.
— Coo, strategia spalonej ziemi? No dalej, pieprzone FBI, konfiskujcie sobie, co tylko chcecie, to wszystko i tak nadaje się na śmietnik?
— Tak.
— No, na pewno zadziałało na te samochody i z pewnością na ten kawał złomu, który kiedyś był moim komputerem.
— Nie przejmuj się — to nie ma wpływu na twarde dyski — mówi krasnolud. — Wszystkie pliki masz nienaruszone.
— I spodziewacie się pewnie, że to dobra wiadomość — mówi Randy.