Wielki wezyr Kinakuty wprowadza ich na salony swego szefa, sułtana, i zostawia na kilka minut przy stole konferencyjnym. Żeby go wyprodukować, trzeba było wytępić cały gatunek pewnych tropikalnych drzew. Następuje wyścig: który z pracowników Epiphyte pierwszy strzeli dowcip o wielkości ulgi budowlanej, jaką odliczył sobie sułtan. Znajdują się w Nowym Pałacu, którego trzy skrzydła otaczają egzotyczny ogród wraz ze wspaniałym Starym Pałacem. Sala konferencyjna ma z dziesięć metrów wysokości. Ściany wychodzące na ogród są w całości przeszklone — powstaje wrażenie, jakby patrzyli na terrarium zawierające makietę sułtańskiego pałacu. Randy nigdy nie miał specjalnie pojęcia o architekturze i słowa beznadziejnie go zawodzą. Najlepsze określenie, jakie przychodzi mu do głowy, to „coś jakby krzyżówka Tadź Mahal i Angkor Wat”.
Aby dostać się tam, musieli przejechać długi bulwar wysadzany palmami, wejść do gigantycznego marmurowego holu, poddać się kontroli wykrywaczem metalu oraz obmacywaniu, zasiąść na chwilę w antyszambrze na herbatkę, zdjąć buty, pozwolić, by służący w turbanie polał im dłonie ciepłą, wodą różaną z bogato zdobionego dzbana, a potem przejść kilometr wśród marmuru wyszlifowanego na wysoki połysk i orientalnych dywanów. Gdy tylko drzwi zawierają się miękko za tyłkiem wielkiego wezyra, Avi rzuca:
— Wyczuwam, że ktoś chce nas zbajerować.
— Zbajerować? — parska Randy. — Co, myślisz, że to fototapeta? Że ten stół jest z płyty laminowanej?
— Nie, to autentyk — kwaśno potwierdza Avi. — Ale kiedy ktoś podejmuje cię w ten sposób, to po to, by zrobić na tobie wrażenie.
— No, na mnie to zrobiło wrażenie. Przyznaję.
— „Jestem pod wrażeniem” to eufemizm na „Zaraz popełnię jakieś głupstwo” — mówi Avi.
— Co niby mamy popełnić? To nie jest takie spotkanie, na którym coś się załatwia, prawda?
— Jeśli masz na myśli podpisywanie kontraktów albo że gotówka przechodzi z ręki do ręki, to nie. Nic takiego nie będzie miało miejsca. Ale sporo będzie się działo.
Drzwi znów się otwierają; wielki wezyr wprowadza grupę Nippończyków. Avi zniża głos:
— Pamiętaj tylko, że na koniec wracamy z powrotem do hotelu, sułtan zostaje tutaj, a to wszystko jest dla nas jedynie wspomnieniem. Fakt, że sułtan ma wielki ogród, zupełnie nie jest ważny.
Randy zaczyna się wkurzać; to tak oczywiste, że przypominanie tego w kółko jest dość obrażliwe. Ale wkurza się także dlatego, że Avi jakby czyta mu w myślach. Zawsze powtarza, żeby nie był romantyczny. Ale Randy nie znalazłby się tutaj, nie robiłby tego, gdyby nie jego romantyzm.
Co nasuwa na myśl pytanie: dlaczego Avi w to wchodzi? Może ma jakieś własne, starannie ukryte romantyczne złudzenia. Może właśnie dlatego tak dobrze czyta w myślach Randy'ego. Może na równi z innymi poucza siebie.
Właściwie nowo przybyli to nie Nippończycy, lecz Chińczycy — prawdopodobnie z Tajwanu. Wielki wezyr wskazuje im ich fotele na tyle daleko, by mogli wymieniać sporadyczne strzały z przedstawicielami firmy Epiphyte, ale nie mogli rozmawiać bez pomocy tuby. Mniej więcej przez minutę udają, że interesuje ich ogród i Stary Pałac. Potem krępy facet około pięćdziesiątki odwraca się w stronę Epiphyte Corporation i zmierza ku nim, ciągnąc za sobą ogon pachołków. Kojarzy się Randy'emu z komputerową symulacją, którą kiedyś widział: lecącą przez galaktykę czarną dziurą otoczoną orszakiem gwiazd. Niejasno pamięta jego twarz; widział ją na okładkach pism ekonomicznych, więcej niż raz, ale nie na tyle często, by zapamiętać nazwisko.
Gdyby Randy nie był hakerem, musiałby teraz wystąpić krok naprzód i zająć się sprawami protokolarnymi. Byłby zestresowany i nienawidziłby tego. Ale, dzięki Bogu, całe to gówno automatycznie spada na Aviego, który przedstawia się Tajwańczykowi. Ściskają sobie dłonie i rutynowo wymieniają wizytówki. Lecz Chińczyk patrzy przez Aviego na wskroś, przyglądając się twarzom pozostałych pracowników Epiphyte. Zauważa, że Randy jest nieobecny i przysuwa się do Eberharda Fóhra.
— Który to Cantrell? — pyta.
John wychyla się przez okno; pewnie zastanawia się, jakie równanie parametryczne wygenerowało płatki tego dwumetrowego drapieżnego kwiatu. Odwraca się i przedstawia.
— John Cantrell.
— Harvard Li. Nie dostał pan poczty ode mnie?
Harvard Li! Teraz Randy przypomina go sobie. Założyciel Harvard Computer Company, średniej wielkości producenta pecetów na Tajwanie. John szczerzy zęby.
— Otrzymałem chyba ze dwadzieścia e-mailów od nieznanej osoby, mieniącej się Harvardem Li.
— To ode mnie! Nie rozumiem, co pan ma na myśli, mówiąc, że jestem „nieznany”. — Harvard Li jest bardzo żywiołowy, ale nie zirytowany. Randy zdaje sobie sprawę, że taki gość nie musi przed spotkaniem przypominać sobie, że ma nie być romantyczny.
— Nie cierpię poczty — mówi John.
Harvard Li wpatruje się w jego oczy.
— Co pan ma na myśli?
— Sama idea jest w porządku. Ale wykonanie — kiepskie. Nikt nie przestrzega jakichkolwiek zasad bezpieczeństwa. Gdy przychodzi wiadomość mówiąca, że nadawcą jest Harvard Li, to wierzą, że jest naprawdę od Harvarda Li. Przecież ta wiadomość to tylko układ namagnesowanych domen na wirującym dysku. Każdy może to podrobić.
— Aha. Używa pan podpisów cyfrowych.
John starannie rozważa odpowiedź.
— Nie odpowiadam na żadne e-maile, jeśli nie są podpisane cyfrowo. Algorytm podpisów cyfrowych to tylko jedna z wielu technik. Jest niezła, ale można wymyślić lepszą.
Harvard Li w połowie zdania zaczyna kiwać głową, przyznając rację.
— Czy ma pan na myśli jakiś strukturalny problem? A może niepokoi pana długość klucza — 512 bajtów? Czy klucz 1024-bajtowy zadowoliłby pana?
Mniej więcej trzy zdania później rozmowę Cantrella i Harvarda przysłania wiedza kryptologiczna Randy'ego, a jego umysł się wyłącza. Harvard Li jest kryptomaniakiem! Studiował ten szajs samodzielnie — nie tylko płacił sługusom za czytanie książek i wysyłanie mu streszczeń, ale osobiście robił obliczenia i przekształcał równania.
Tom Howard uśmiecha się od ucha do ucha. Eberhard wygląda na bardziej rozbawionego niż kiedykolwiek, a Beryl powstrzymuje uśmiech. Randy rozpaczliwie próbuje zrozumieć ten żart. Avi zauważa zmieszanie malujące się na jego twarzy, odwraca się plecami do Tajwańczyków i pociera palce dłoni o siebie: forsa.
No jasne. Jak nie wiadomo, o co chodzi, na pewno chodzi o pieniądze.
Harvard Li sklecił we wczesnych latach dziewięćdziesiątych parę milionów pecetów, na których zainstalował Windows, Worda i Excela — ale jakoś zapomniał zapłacić za cokolwiek Microsoftowi. Mniej więcej rok temu Microsoft dokopał mu w sądzie i wygrał ogromne odszkodowanie. Harvard ogłosił upadłość; nie ma grosza przy duszy. Microsoft wciąż usiłuje udowodnić, że zakisił gdzieś miliard czy dwa.
Harvard Li na pewno mocno się zastanawiał, gdzie schować pieniądze, tak by nie dopadli ich goście z Microsoftu. Jest na to wiele uświęconych tradycją sposobów: konto w szwajcarskim banku, firma-krzak, wielka inwestycja w nieruchomości gdzieś w mrocznych zakamarkach Chin albo sztabki złota w skarbcu jakiegoś banku. W przypadku zwykłego urzędu skarbowego takie sztuczki może by i wystarczyły, ale Microsoft jest dziesięć razy bystrzejszy, sto razy agresywniejszy i niezwiązany żadnymi szczególnymi przepisami. Randy wzdryga się, kiedy wczuwa się w położenie Harvarda Li, ściganego po całym świecie przez najbardziej wyrafinowanych cerberów Microsoftu.
Harvard Li potrzebuje elektronicznych pieniędzy. I to nie tych amatorskich zabawek, za które ludzie kupują w Internecie t-shirty i nie muszą zdradzać numerów kart kredytowych. Potrzebuje pełnowymiarowego produktu, opartego na ciężkim szyfrowaniu, zakorzenionego w przechowalni danych w jakimś raju podatkowym. Bardzo potrzebuje. Nic więc dziwnego, że wysyła do Cantrella mnóstwo e-mailów.
Tom Howard przysuwa się do niego.
— Pytanie brzmi: czy to tylko Harvard Li, czy też wydaje mu się, że odkrył nową niszę rynkową?
— Pewnie jedno i drugie — domyśla się Randy. — Zapewne zna kilku gości, którym przydałby się prywatny bank.
— Rakiety — dodaje Tom.
— Ach, tak. — Chiny niedawno ostrzelały Tajwan rakietami, trochę jak bandyta z Dzikiego Zachodu strzelający pod nogi pozytywnemu bohaterowi, żeby zmusić go do tańca. — W Tajpei ludzie panicznie wyciągali forsę z banków.
— W pewnym sensie — mówi Tom — ci ludzie są o wiele bystrzejsi od nas, ponieważ nigdy nie mieli waluty, na której można by polegać. — Obaj zerkają na Johna Cantrella, który skrzyżował ręce na piersi i wyrzuca z siebie wykład na temat funkcji Eulera, podczas gdy Harvard Li z namysłem kiwa głową, a jego nadworny mózgowiec szaleńczo notuje. Avi stoi nieco z boku i ogląda Stary Pałac, a w jego myślach rosną, pną się i wiją wszystkie konsekwencje tego spotkania, jak rośliny w zdziczałym tropikalnym ogrodzie.
Do sali wkraczają następne delegacje i obejmują w posiadanie kolejne fragmenty linii brzegowej stołu. Wchodzi Dentysta ze swymi Nomami, Furiami, Higienistkami, czy kim tam one u diabła są. Grupa białych mężczyzn z australijskim akcentem. Poza nimi są tu prawie sami Azjaci. Niektórzy rozmawiają ze sobą, inni podpierają podbródki i podziwiają dyskusję Cantrella i Harvarda Li. Randy przygląda się im z kolei: Azjaci w Dobrych Garniturach oraz Azjaci w Podłych Garniturach. Ci ostatni mają włosy na jeża, cerę pociemniałą od nikotyny i wyglądają na morderców. Mają podłe garnitury nie dlatego, że nie stać ich na lepsze, ale dlatego że im to zwisa. Są z Chin. Azjaci w Dobrych Garniturach mają pracochłonne fryzury, okulary z Paryża, jasną cerę i uśmiechy. Przeważnie to Nippończycy.
— Chciałbym wymienić teraz klucze, żebyśmy mogli korespondować — mówi Li i kiwa na pomocnika, który spieszy do stołu i rozkłada laptop. — Coś tam coś tam Ordo — rzuca Li po kantońsku. Asystent klika myszą.
Cantrell gapi się bezmyślnie na stół. Kuca i zerka pod spód. Podchodzi i maca dłonią pod blatem.
Randy również kuca. To jeden z tych nowoczesnych stołów konferencyjnych, z wbudowanymi kablami zasilającymi i sieciowymi, tak by goście mogli wtykać doń laptopy, nie otaczając się brzydkimi kablami, i żeby nie musieli walczyć o gniazdka z prądem. Blok drewna musi być nadziany elektroniką. Nie wychodzą zeń żadne widoczne łącza. Kable muszą biec przez otwory w nogach i przez podłogę. John uśmiecha się, odwraca ku Li i kręci głową.
— Zwykle się zgadzam, ale w przypadku klienta o pana wymaganiach co do bezpieczeństwa uważam, że nie jest to odpowiednie miejsce na wymianę kluczy.
— Nie zamierzam korzystać z telefonu — mówi Li. — Możemy wymienić klucze na dyskietkach.
John stuka w drewno.
— Wszystko jedno. Niech ktoś od pana zapozna się z tematem phreakingu Van Ecka. Przez „ph”, nie „f” — dodaje na użytek notującego asystenta. Potem, domyślając się, że Li potrzebuje streszczenia dla kierownictwa, wyjaśnia: — Można odczytać wewnętrzny stan pana komputera, podsłuchując słabe pole elektromagnetyczne emitowane przez układy scalone.
— Ahaaaa — mówi Li i znacząco zerka na swych pomocników, jakby wyjaśniła się zagadka, która męczyła ich od dłuższego czasu.
W drugim końcu sali — po przeciwnej stronie od wejścia — ktoś zaczyna gwałtownie krzyczeć. Facet w stroju podobnym do wielkiego wezyra, choć mniej zdobnym. W pewnej chwili przechodzi na angielski — na dialekt, używany także przez wszystkie stewardesy egzotycznych linii lotniczych, które tyle razy powtarzały pasażerom, by wsunęli metalowy kołeczek w klamrę, że teraz wymawiają to zdanie jednym gardłowym charknięciem. Do pokoju zaczynają wchodzić, jeden po drugim, drobni Kinakutańczycy w eleganckich garniturach. Zasiadają po jednej stronie stołu, szerokiego w sam raz, by zagrać rolę w Ostatniej Wieczerzy. Na miejscu Jezusa stoi ogromny fotel. Takie coś otrzymałbyś, gdybyś udał się do fińskiego projektanta, ogolonego na łyso, w szkłach bez oprawek i z dwoma doktoratami: z semiotyki i inżynierii budowlanej, wypisał mu czek in blanco i kazał zaprojektować tron. Obok stoi oddzielny stół dla pachołków. Wszystko to w tle ma dosłownie tony bezcennej sztuki — przeżarty erozją fryz, amputowany z ruiny gdzieś pośród dżungli.
Goście instynktownie grawitują ku swoim miejscom przy stole, ale nie siadają. Wielki wezyr przygląda się wszystkim po kolei. Do sali wślizguje się drobny człowieczek, wzrok ma wbity w podłogę, wydaje się nieświadom obecności innych ludzi. Włosy przykleił lakierem do czaszki, a korpulentne kształty kryje biegłość krawców z Savile Row. Rozwala się w wielkim fotelu, co wygląda na szokujące pogwałcenie etykiety, dopóki Randy nie zdaje sobie sprawy, że to sułtan we własnej osobie.
Nagle wszyscy siadają. Randy odsuwa swój fotel i zapada się w nim. Skórzane czeluści połykają jego tyłek jak baseballowa rękawica piłkę. Już ma wyciągnąć z torby laptop, ale w tym otoczeniu i plastikowy komputer i nylonowa torba zalatują taniochą z supermarketu. Poza tym musi powstrzymać tę gorliwość neofity, każącą mu cały czas notować. Avi sam powiedział, że na tym spotkaniu nic się nie wydarzy, wszystko co ważne, będzie w podtekstach. No i jeszcze sprawa phreakingu Van Ecka; Cantrell pewnie wspomniał o tym, żeby trochę nastraszyć Harvarda Li, ale i Randy nieco się tym przejmuje. Wybiera zatem blok milimetrowy — odpowiedź inżynierów na blok kancelaryjny — i jednorazowy cienkopis.
Sułtan ma oksfordzki akcent, a między zębami ślady czosnku i czerwonej papryki. Przemawia około kwadransa.
W sali znajduje się teraz kilkadziesiąt żywych ludzkich ciał, a każde z nich jest workiem wypełnionym wnętrznościami i płynami pod tak wysokim ciśnieniem, że po nakłuciu strzyknęłyby na kilka metrów. Każde z nich opiera się na konstrukcji zbudowanej z dwustu sześciu kości połączonych ze sobą znanymi z zawodności stawami, które często trzeszczą, skrzypią i trzaskają, kiedy znajdują się w nie najlepszym stanie technicznym. Ten szkielet obciągnięty jest trzęsącym się mięsiwem, wydęty workami z powietrzem i nadziany gordyjskim węzłem kanalizacyjnym, pełnym bulgocących kwasów i gazów pod ciśnieniem, spryskiwanym enzymami i rozpuszczalnikami produkowanymi przez ułożone wzdłuż niego ciemne, skruszałe bryłki genetycznie przeprogramowanego mięsa. Przez ten lepki labirynt przeciskają się kawały trawionego pokarmu, popychane szeregowymi skurczami, rozkładając się na gaz, płyn i substancje stałe, które należy regularnie wydalać na świat, inaczej bowiem właściciel zatrułby się na śmierć. Kuliste, wypełnione żelem kamery obracają się w smarowanych śluzem gniazdach. Niezliczone armie rzęsek bronią organizmu przed wrogimi cząsteczkami, otorbiają je i pozbywają się ich. W każdym z ciał trzepocze usytuowany centralnie mięsień, przepompowując płyny pod ciśnieniem. A mimo wszystko żaden z organizmów nie wydaje nawet najdrobniejszego szmeru podczas całej przemowy sułtana. Ten cud wytłumaczyć można jedynie potęgą władzy, jaką ma nad ciałem mózg, a nad nim z kolei — kultura.
Gospodarz stara się zachowywać, jak przystało na sułtana: roztoczyć wizję i przedstawić kierunek, unikając wessania w ruchome piaski organizacji i zarządzania. Wizja jest następująca (przynajmniej na początku) — Kinakuta zawsze była miejscem styku wielu kultur: Malajów, jej pierwotnych mieszkańców; Foote i jego dynastii Białych Sułtanów; Filipińczyków oraz ich hiszpańskich, amerykańskich i nippońskich gubernatorów na wschodzie; muzułmanów na zachodzie; Anglosasów na południu; licznych kultur Azji Południowo-Wschodniej od północy; Chińczyków, jak zwykle, wszędzie; Nippończyków, jeśli akurat są w nastroju awanturniczym, oraz (o tyle, o ile) neolitycznych plemion z interioru.
Nic zatem bardziej naturalnego, że dzisiejsi Kinakutańczycy powinni wypuścić we wszystkie strony grube światłowodowe macki, podłączyć się do każdego telekomu w zasięgu ręki i stać się czymś w rodzaju cyfrowego targowiska.
Wszyscy goście trzeźwo kiwają głowami nad wnikliwością sułtana, mistrzowskim połączeniem prastarej historii z nowoczesną technologią.
Ale to wszystko zaledwie powierzchowna analogia, przyznaje sułtan.
Goście potakują nieco chętniej niż przedtem; faktycznie, cała ta gadka jest guzik warta. Kilka osób notuje gorączkowo. Nie chcą stracić wątku.
W końcu, dodaje sułtan, w cyfrowym, usieciowionym świecie, położenie geograficzne nie ma znaczenia. Cyberprzestrzeń nie zna granic.
Wszyscy energicznie potakują, oprócz, z jednej strony — Cantrella, z drugiej zaś — siwowłosych Chińczyków.
Ale zaraz, zaraz, ciągnie sułtan, to wszystko cyberprzestrzenne reklamiarstwo i bzdury! Oczywiście, że geografia i granice mają znaczenie!
Wtem w sali zapada półmrok; przeszklona ściana przyciemnia się. Niewidzialne ciekłokrystaliczne żaluzje, czy coś takiego, są chyba wbudowane w same szyby. Ze sprytnie ukrytych szczelin w suficie wysuwają się ekrany. To wydarzenie ratuje kręgi szyjne części gości, którzy potakują tak gorliwie kolejnej zmianie zdania sułtana, że o mało ich sobie nie wywichną. Do cholery, położenie ma w końcu znaczenie w cyberprzestrzeni czy nie? Co z tego wynika? To nie jest jakiś oksfordzki klub dyskusyjny. Do rzeczy!
Sułtan atakuje ich jakąś grafiką: mapą świata w jednym z tych politycznie poprawnych odwzorowań, w którym i Ameryka, i Europa wyglądają jak skute lodem skały na dalekiej północy. Na mapę nakłada się wzór z prostych linii. Każda z nich łączy dwa duże miasta. W trakcie przemowy sułtana sieć linii gęstnieje, w końcu niemal przesłania masywy kontynentów i oceany.
To jest, wyjaśnia sułtan, konwencjonalne pojmowanie Internetu — jako zdecentralizowanej sieci łączącej każde miejsce ze wszystkimi innymi, bez żadnych wąskich gardeł.
Ale i to jest kompletną bzdurą! Pojawia się nowa grafika — ta sama mapa, pokreślona innymi liniami. Teraz sieci obejmują poszczególne kraje, czasem kontynenty. Lecz pomiędzy krajami, zwłaszcza pomiędzy kontynentami, biegną nieliczne kreski. W ogóle nie przypomina to globalnej sieci.
Randy zerka na Cantrella, który przebiegle kiwa głową.
— Wielu orędowników Internetu jest przekonanych, że sieć jest niezawodna, ponieważ jej łącza są rozsiane równomiernie po całej Ziemi. Faktycznie jednak, jak widzicie państwo na tej mapie, niemal cały międzykontynentalny ruch w sieci przechodzi przez kilka wąskich gardeł lub cieśnin. Przeważnie są one kontrolowane i monitorowane przez miejscowe władze. Oczywiste jest więc, że jeśli pragniemy, aby nasze zastosowania Internetu były wolne od ingerencji władz, napotykamy fundamentalny problem. Zaraz na początku.
— …wolne od ingerencji władzy… — Randy nie wierzy własnym uszom. Gdyby sułtan był niechlujnym hakerem przemawiającym do sali pełnej kryptoanarchistów, wszystko byłoby na miejscu. Ale na miłość boską, sułtan przecież jest władzą, a salę wypełniają noszący wizytówki przedstawiciele establishmentu.
No, na przykład ci Chińczycy o rekruckich fryzurach. Kim oni są, do cholery? Randy nie da sobie wmówić, że ci goście nie reprezentują, w pewnym sensie, chińskich władz.
— Owe wąskie gardła są tylko jedną z wielu strukturalnych barier na drodze do powstania wolnej, suwerennej, niezależnej od geografii cyberprzestrzeni — beztrosko ciągnie sułtan.
Suwerennej?
— Inną jest różnorodna partanina w sferze prawodawstwa, systemów prawnych rządzących prywatnością, wolnością słowa i polityką telekomunikacyjną.
Pojawia się kolejna mapa. Państwa pokolorowane, wycieniowane i wypełnione wzorkami według jakiegoś niesłychanie złożonego schematu. Skomplikowana legenda poniżej nieudolnie usiłuje coś wyjaśnić. Aż głowa boli. I o to właśnie chodzi.
— Regulacje dotyczące prywatności w każdym systemie prawnym są na ogół produktem wielu stopniowych zmian wprowadzanych w ciągu stuleci przez sądy i ciała ustawodawcze — mówi sułtan. — Z całym należnym szacunkiem, niewiele z nich przystaje do współczesnych problemów.
Zapalają się światła, słońce wlewa się przez szyby, ekrany bezszelestnie znikają w suficie, a wszyscy z łagodnym zdziwieniem zauważają, że sułtan wstał. Podchodzi teraz do wielkiej, zdobnej (oczywiście) i z wyglądu kosztownej planszy do gry w go, pokrytej zawiłym układem czarnych i białych kamieni.
— Być może trafna okaże się porównanie do go, chociaż szachy nadawałyby się równie dobrze. My, Kinakutańczycy, z uwagi na naszą historię, znamy się równie dobrze na obu tych grach. Na początku gry układ kamieni jest prosty i zrozumiały. Lecz gra ewoluuje. Gracze na zmianę podejmują drobne decyzje, każda z nich jest sama w sobie dość prosta, a jej uzasadnienie — zrozumiałe nawet dla nowicjusza. Lecz po wielu takich ruchach układ tak się komplikuje, że mogą go ogarnąć jedynie najtęższe umysły i najlepsze komputery. — Mówiąc to, sułtan z namysłem spogląda na planszę. Unosi wzrok i nawiązuje kontakt wzrokowy ze słuchaczami. — Analogia jest jasna: przepisy regulujące wolność wypowiedzi, telekomunikację i kryptografię powstały z wielu prostych, racjonalnych decyzji. Dziś jednak są tak zawiłe, że nikt ich nie rozumie, nawet w każdym kraju z osobna, a co dopiero we wszystkich naraz.
Sułtan milknie i w zadumie obchodzi planszę. Goście przestali służalczo kiwać głowami i pilnie notować. Nie grają już ról, słuchają z prawdziwym zainteresowaniem, ciekawi, co powie teraz.
Ale on nic nie mówi, kładzie dłoń na planszy i gwałtownym ruchem zmiata wszystkie kamienie. Nurkują w dywanie, turlają się po gładkiej terakocie, klekoczą po stole.
Co najmniej na piętnaście sekund zapada całkowita cisza. Sułtan zamiera w bezruchu. Nagle ożywia się.
— Czas zacząć od nowa. To trudna sprawa w dużym kraju, gdzie przepisy stanowią ciała ustawodawcze, a interpretują je sędziowie będący pod władzą pradawnych precedensów. Lecz my jesteśmy w Sułtanacie Kinakuty, a ja jestem sułtanem. Powiadam więc, że prawo to ma być bardzo proste: całkowita wolność informacji. Niniejszym zrzekam się wszelkiej władzy nad przepływem danych i informacji poprzez granice mojego państwa. Żadna z moich instytucji państwowych bez względu na okoliczności nie będzie wtrącać się do niego ani w żaden sposób go ograniczać. Oto nowe prawo obowiązujące na Kinakucie. Zapraszam państwa, byście wykorzystali je najlepiej, jak umiecie.
Sułtan opuszcza salę żegnany dostojną owacją. Chłopcy, takie są podstawowe reguły. A teraz — do gry!
Z fotela (naturalnie po prawicy sułtana) unosi się doktor Mohammed Pragasu, kinakutański minister informacji, i podejmuje wątek. Jego akcent jest równie amerykański jak sułtana — angielski; studiował w Berkeley, a doktorat robił na Stanfordzie. Randy zna kilka osób, które studiowały i pracowały wraz z nim. Według nich Pragasu rzadko pokazywał się w pracy ubrany w coś innego niż t-shirt i dżinsy, a apetyt na pizzę z kiełbasą i piwo miał nie mniejszy niż przeciętny niemahometanin. Nikt nie miał pojęcia, że jest kuzynem sułtana i sam posiada kilkaset milionów dolarów.
Lecz to się działo dziesięć lat temu. Niedawno, kiedy spotykał się z firmą Epiphyte, ubierał się lepiej, lepiej zachowywał, ale wciąż lubił nieformalny sposób bycia: proszę, mówcie mi po imieniu. Doktor Pragasu lubi, by nazywać go Prag. Wszystkie ich narady zaczynały się od niepohamowanej lawiny najnowszych dowcipów. Potem Prag pytał o starych kumpli z uczelni — większość pracuje teraz w Dolinie Krzemowej. Wyciągał od nich typy dotyczące najnowszych i najlepszych akcji firm z branży informatycznej, parę minut wspominał kalifornijskie imprezy, a potem zabierał się do interesów.
Ale dotychczas nikt z nich nie widział Praga w swoim żywiole. Trochę trudno zachować powagę — tak jakby stary kumpel ze szkoły wypożyczył garnitur, sfałszował dowody tożsamości, a teraz wygłupiał się na jakimś poważnym, nadętym spotkaniu. Jednak dziś w jego zachowaniu widoczna jest uroczysta powaga, tak znaczna, że niemal przygniatająca.
Chińczycy po drugiej stronie stołu wyglądają jak maoistowski Mount Rushmore{Mount Rushmore, góra (1842 m) w Dakocie Południowej; na jej zboczu Gutzon Borglum wyrzeźbił olbrzymie twarze Waszyngtona, Jeffersona, Lincolna i Roosevelta (przyp. tłum.)}; trudno wyobrazić sobie, by którykolwiek z nich choć raz w życiu się uśmiechnął. Słuchają symultanicznego przekładu wszystkich kwestii przez słuchawki połączone poprzez tajemniczy stół z jakąś kotłownią pełną tłumaczy.
Uwaga Randy'ego dryfuje. Prag przynudza: omawia sprawy techniczne, które Randy zna już do bólu, objaśniając je za pomocą prostych porównań, by miały choć trochę sensu po przetłumaczeniu na mandaryński, kantoński, nippoński itd. Zaczyna rozglądać się wokół.
Tam siedzi delegacja filipińska. Jeden z nich, grubas po pięćdziesiątce, wygląda strasznie znajomo. Randy, jak zwykle, nie pamięta nazwiska. I jeszcze jeden facet — spóźnia się sporo, jest sam i siedzi w oddzielnym fotelu na przeciwnym końcu stołu; niewykluczone, że to Filipińczyk z dużą domieszką krwi hiszpańskiej, choć bardziej prawdopodobne jest, że pochodzi z Ameryki Południowej lub południa Europy — a może po prostu jest Amerykaninem, którego przodkowie stamtąd pochodzą. W każdym razie jeszcze nie usiadł na dobre, a już wyciągnął komórkę, wbił do niej potwornie długi numer i zaczął ściszoną, zwięzłą rozmowę. Ciągle zerka po sali, obserwując po kolei każdą delegację i opisując ją w telegraficznym skrócie przez telefon. Wydaje się zdumiony, że znalazł się w takim miejscu. Każdy, kto go widzi, musi zauważyć te ukradkowe zachowania. Każdy zastanawia się, skąd można się czegoś takiego nabawić. Ale gość ma też ponury, gniewny wyraz twarzy — Randy nie spostrzega tego, dopóki tamten nie zaczyna wpatrywać się weń — czarne oczy wbijają się w niego jak lufy derringera. Randy odwzajemnia spojrzenie, zbyt ogłupiały, by odwrócić wzrok. Od faceta z komórką przepływa ku niemu dziwna fala informacji — tymi dwoma stożkami czarnego światła z jego źrenic. Randy zdaje sobie sprawę, że wraz z całą firmą znalazł się w towarzystwie złodziei.