Skazaniec kąpie się, goli, wkłada prawie cały garnitur, po czym zauważa, że jest za wcześnie. Włącza telewizor, wyciąga z lodówki jednego san miguela — na uspokojenie — i rusza do szafki po składniki swego ostatniego posiłku. W apartamencie jest tylko jedna szafka; po otwarciu drzwi wygląda jak zamurowana na głucho sporymi czerwonymi prostokątami (jak w „Beczce amontillada” Poego). Na każdym z nich widnieje portret sędziwego oficera marynarki, dziwnie pogodnego i jednocześnie przygnębiająco smutnego. Avi przytachał to wszystko parę tygodniu temu, próbując jakoś rozchmurzyć Randy'ego. Wie tylko, że kolejne palety wciąż leżą na manilskim nabrzeżu, strzeżone przez uzbrojonych strażników i naprężające się pułapki na szczury wielkości słowników. W roli przynęty każda z nich ma pojedynczą złotą bryłkę.
Randy tworzy wyłom w murze, wyciągając jedną z cegieł. Z tyłu stoi jednak kolejna, identyczna, całkiem jakby maszerowały wprost na niego dziarską falangą.
— Element kompletnego, zbilansowanego śniadania — mówi. Zatrzaskuje drzwiczki i odmierzonym, wymuszenie spokojnym krokiem odchodzi do salonu. Tam zwykle spożywa posiłki, gapiąc się w trzydziestosześciocalowy telewizor. Ustawia san miguela, pustą miskę i gigantyczną łyżkę — w większości europejskich kultur zaliczałaby się do łyżek wazowych, w azjatyckich zaś — do narzędzi ogrodniczych. Wyciąga stosik papierowych serwetek, nie tych brązowych, z surowców wtórnych, w które nic nie wsiąka nawet po zanurzeniu w wodzie, lecz tych niedbale nieekologicznych, śnieżnobiałych, puszystych i niesamowicie higroskopijnych. Idzie do kuchni, otwiera lodówkę, sięga w głąb i znajduje nienaruszone kartono-torbo-pudełko mleka UHT. Mleko UHT właściwie nie musi stać w lodówce, ale dla następnych kroków jest niezwykle istotne, by miało ono temperaturę zaledwie kilka tysięcznych stopnia powyżej punktu zamarzania. Lodówka w apartamencie ma w tylnej ściance szczeliny, przez które wlatuje zimne powietrze prosto spod rurek z freonem. Randy zawsze stawia mleko na wprost nich. Nie za blisko, bo wtedy blokowałyby przepływ powietrza, ale i nie za daleko. Zimne powietrze zbiera wilgoć i staje się widoczne, można więc siedzieć przed lodówką i obserwować przepływ strumieni, tak jak to robi konstruktor testujący eksperymentalnego minivana w tunelu aerodynamicznym. Idealnie byłoby, gdyby strumień zimnego powietrza opatulał karton szczelnie jak kołdrą, wtedy mleko lepiej oddawałoby ciepło przez wielowarstwową konstrukcję z kartonu i folii. Chciałby, żeby było tak zimne, że kiedy sięgnie po karton ręką i lekko go ściśnie, w środku pojawią się kryształki lodu, wywołane znikąd samą tylko falą spowodowaną przez nieznaczne zgniecenie pudełka.
Dzisiaj mleko jest prawie tak zimne, acz niezupełnie. Randy zabiera je do salonu. Musi brać je przez ręcznik, bo aż parzy w palce mrozem. Puszcza kasetę wideo i siada. Wszystko gotowe.
To jedna z serii kaset nakręconych w pustej hali do koszykówki, z nawoskowanym, klonowym parkietem i nieubłaganie wyjącymi wentylatorami. W filmie występuje dwoje młodych ludzi, zgrabnych, atrakcyjnych i ubranych jak do rewii na lodzie. Przy akompaniamencie przytłumionej muzyki, lecącej z radiomagnetofonu ustawionego na linii rzutów osobistych, demonstrują proste kroki taneczne. Od razu, niestety, widać, że wszystkie odcinki nakręcił trzeci spiskowiec, objuczony amatorską kamerą wideo, zataczający się na skutek jakiejś choroby ucha środkowego, którą pragnąłby obdarzyć wszystkich widzów. Tancerze w autystycznym zapamiętaniu człapią najbardziej podstawowe kroki. Operator za każdym razem zaczyna od planu ogólnego, a potem, jak straszący żółtodzioba rewolwerowiec, celuje w ich stopy i każe im tańczyć, tańczyć i tańczyć. W pewnym momencie przy pasku faceta dzwoni pager. Ujęcie trzeba zakończyć. Nic dziwnego, to jeden z najbardziej rozrywanych instruktorów tańca towarzyskiego w Manili. Jego partnerkę też by to czekało, gdyby tylko mężczyźni w tym mieście trochę chętniej uczyli się tańca. W obecnej sytuacji musi zadowolić się ochłapem; ma może z jedną dziesiątą tego, co wyciąga facet, dając lekcje garstce zmieszanych i zażenowanych niedorajd w rodzaju Randy'ego Waterhouse'a.
Randy unosi czerwone pudełko i mocno trzyma je kolanami, tak by zatyczkę do zamykania mieć skierowaną od siebie. Czubki palców obu rąk ostrożnie, razem, wciska pod klapkę, starając się wywierać równe ciśnienie po obu stronach. Szczególną uwagę zwraca na miejsca, w których maszyna pakująca nałożyła za dużo kleju. Przez kilka pełnych napięcia chwil nic się nie dzieje — niezorientowany lub niecierpliwy obserwator mógłby orzec, że wysiłki Randy'ego są daremne, lecz potem błyskawicznie odskakuje cała klapka. Randy wkurza się, kiedy wierzch pudelka pognie się albo, co gorsza, podrze. Spodnia klapka jest przymocowana tylko kilkoma kropelkami kleju; odciąga ją, ukazując przejrzystą nadmuchaną torbę. Halogeny w podwieszanym suficie przeświecają przez mętną folię, ujawniając złoto — wszędzie blask złota. Randy obraca pudełko o dziewięćdziesiąt stopni, tak by jego dłuższa oś celowała w telewizor, chwyta brzegi torebki i ostrożnie rozdziela zgrzew, który ustępuje z pomrukiem. Znikająca mleczno-plastikowa bariera sprawia, że w świetle halogenów nadnaturalnie wyraźnie i ostro widzi bryłki Cap'n'Crunch: jego podniebienie aż trzęsie się i rozpala z oczekiwania.
Instruktorzy na filmie skończyli demonstrować kroki podstawowe. Oglądanie tych figur obowiązkowych jest niemal bolesne, muszą bowiem świadomie zapomnieć wszystko, co wiedzą o zaawansowanym tańcu i stawiać stopy jak ludzie po wylewie albo urazie mózgu, który skasował wszelkie umiejętności motoryczne, lecz nie oszczędził także modułu odpowiedzialnego za poczucie estetyki. Innymi słowy, muszą tańczyć jak początkujący kursanci, na przykład Randy.
Złote bryłki Cap'n'Crunch sypią się na dno miski z brzękiem łamanych szklanych pałeczek. Z rogów odpryskują maleńkie okruchy i rykoszetują po białej porcelanie. Spożywanie płatków na najwyższym światowym poziomie to sztuka delikatnego kompromisu. Micha z czubem rozmiękłych płatków, zanurzonych w mleku, niechybnie oznacza dyletanta. W idealnej sytuacji należałoby wprowadzić do ust suche jak pieprz płatki i kriogeniczne mleko, tak by cała reakcja odbyła się dopiero w jamie ustnej. Randy opracował nawet w wyobraźni projekt specjalnej łyżki do płatków, z rurką w środku rączki i pompką do mleka. Wybierałoby się nią z miski suche płatki, kciukiem naciskało guzik i spryskiwało je mlekiem w ostatniej chwili przed włożeniem do ust. Inna, nieznacznie gorsza metoda, polega na małych krokach — wrzuca się do miski tylko trochę Cap'n'Crunch i zjada natychmiast, zanim zmienią się w obrzydliwą papkę — w przypadku Cap'n'Crunch trwa to około trzydziestu sekund.
W tym punkcie taśmy zawsze myśli, że może przypadkiem postawił piwo na guziku szybkiego przewijania albo coś podobnego, bo tancerze z paskudnej parodii Randy'ego przechodzą prosto w coś, co podpada pod taniec zaawansowany. Wie, że kroki są takie same jak przedtem, ale kiedy przejdą w ów „tryb kreatywny”, za cholerę nie umie odróżnić, który jest który. Ale nie ma zauważalnego płynnego przejścia — właśnie to wkurza go w lekcjach tańca. Każdy bałwan może sobie wyćwiczyć podstawowe kroki, wystarczy pół godzinki. Ale instruktorzy zawsze spodziewają się, że potem uniesiesz się w powietrze, przejdziesz cudowną metamorfozę jak w broadwayowskim musicalu i zaczniesz wspaniale tańczyć. Randy podejrzewa, że goście, którzy są kiepscy z matematyki, czują się tak samo: nauczyciel pisze na tablicy parę prostych równań, a dziesięć minut później już wyprowadza wzór na prędkość światła w próżni.
Jedną ręką wlewa mleko, drugą zaś wtyka w nie łyżkę, aby nie uronić nic z tej magicznej, złotej chwili, w której Cap'n'Crunch i mleko znalazły się razem, choć nie zdążyły jeszcze zbrukać swej platońskiej czystości: dwie idee oddzielone tylko błonką grubości cząsteczki. W miejscu, gdzie wodospad mleka spada na rączkę łyżki, na lśniącej stali nierdzewnej skrapla się para. Randy oczywiście używa pełnego mleka, bo inaczej czy to wszystko miałoby sens. Wszystkie inne smakują jak woda; sądzi poza tym, że tłuszcz działa jak swego rodzaju bufor, opóźniający rozpuszczenie się wszystkiego na papkę. Olbrzymia łycha ląduje w ustach, zanim mleko zdążyło się ustać. Dołem wydostaje się kilka kropel, wychwyconych przez świeżo umytą kozią bródkę (Randy pozwolił sobie zapuścić coś takiego w próbie znalezienia równowagi pomiędzy zarośnięciem a odsłonięciem). Odstawia karton, chwyta puchatą serwetkę, unosi ją do podbródka i szczypiącym ruchem próbuje wydobyć z brody krople, tak by ich nie rozmazać. Jednocześnie skupia całą uwagę na wnętrzu jamy ustnej; nie widzi go, naturalnie, ale ma w wyobraźni trójwymiarowy model, obracający się jak w rzeczywistości wirtualnej. Amator nie opanowałby się teraz i po prostu spróbował je przeżuć. Kilka bryłek eksplodowałoby mu pomiędzy trzonowcami, potem jednak szczęki zatrzasnęłyby się, wbijając resztę płatków w podniebienie, gdzie pancerz z ostrych jak brzytwy kryształków dekstrozy spowodowałby ciężkie obrażenia, zamieniając posiłek w coś w rodzaju zmąconego bólem marsza żałobnego. Potem trzy dni byłby niemy od nowokainy. Randy jednak z czasem wypracował naprawdę perfidną strategię konsumpcji Cap'n'Crunch, obracającą przeciw nim ich najgroźniejsze cechy. Bryłki mają kształt poduszeczek poznaczonych ledwie widocznymi paskami, by kojarzyły się z pirackimi skrzyniami pełnymi skarbów. W przypadku płatków strategia Randy'ego zupełnie by się nie sprawdziła. Ale Cap'n'Crunch w formie płatków to samobójczy absurd; zanurzone w mleku przetrwałyby mniej więcej tyle, ile płatki śniegu wsypujące się do rozgrzanej frytkownicy. Nic z tego, technolodzy z General Mills musieli znaleźć kształt o możliwie najmniejszej powierzchni, będący jednocześnie kompromisem pomiędzy kulą narzucaną przez euklidesową geometrię i jakimiś skarbopodobnymi bryłami, przy których pewnie upierali się fachowcy od estetyki produktu. Dlatego wymyślili tę nieokreśloną, prążkowaną poduszeczkę. Wynika z tego — co jest dość ważne dla Randy'ego — że bryłki Cap'n'Crunch przypominają nieco zęby trzonowe. Strategia polega więc na rozdrobnieniu ich, jednej o drugą, w środku jamy ustnej — jak kamieni szlachetnych w wirówce u szlifierza. Tak jak z tańcem towarzyskim, wyjaśnienia słowne (albo oglądanie kaset wideo) mówią tylko trochę, potem trzeba samemu wypróbować te ruchy.
Zjadłszy zadowalającą ilość Cap'n'Crunch (mniej więcej połowę półkilowego pudełka) i opróżniwszy butelkę piwa, Randy niemal już przekonał siebie, że cały ten bal to kawał. Przyjedzie do hotelu, a tam będą nań czekać złośliwie uśmiechnięci Amy i Doug Shaftoe. Powiedzą mu, że tylko żartowali i zabiorą do baru, żeby załagodzić sprawę.
Nakłada ostatnie części garnituru. W tym momencie dozwolone są wszelkie chwyty opóźniające, dlatego sprawdza pocztę.
Do: #mailto:randy@epiphyte.com
Od: #mailto:root@eruditorum.org
Temat: Algorytm transformacji Pontifex
Randy.
Oczywiście masz rację. Niemcy nauczyli się tego na własnych błędach — żaden nowy kryptosystem nie jest wiarygodny, dopóki nie zostanie opublikowany, tak by mogli zmierzyć się z nim różni Miłośnicy Tajemnic. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś spróbował tego z Pontifeksem.
Przekształcenie będące sednem Pontifeksa wykazuje różne asymetrie i przypadki szczególne, przez co ciężko zapisać je w kilku klarownych, eleganckich wzorach. Konieczne jest użycie pseudokodu. Ale po co brać się do pseudokodu, kiedy można od razu napisać prawdziwy kod? Poniżej masz algorytm Pontifeksa zapisany w Perlu. Zmienna $D zawiera 54-elementową permutację. Podprogram e generuje następną wartość ciągu kluczowego, jednocześnie modyfikując $D.
#! /usr/bin/perl -s
$f=$d? -1:1; $D=pack('C*',33…86);$p=shift;
$p=~y/a-z/A-Z; $U = '$D=~s/(. *) U$/U$l/;
$D=~s/U(.)/$lU/; '; ($V=$U) =~s/U/V/g;
$p=~s/[A-Z]/$k=ord($ ) -64, e/eg; $k=0;
while(‹›) {y/a-z/A-27; y/A-Z//dc; $o. =$_}$o. ='X';
while length ($o) %5 ! $d;
$o=~s/. /chr(($f* e+ord($ ) -13) %26+65) /eg;
$0=~S/X*$// if $d; $0=~S/. {5}/$ /g;
print"$o\n"; sub v{$v=ord(substr($D, $_[0]))-32;
$v›53?53: $v}
sub w{$D=~s/(. {$_[0].) (. *) U/$2$l$3/}
sub e{eval"$U$V$V"; $D=~s/(. *) ([UV]. *[UV]) (. *) /$3$2$l/;
w( w(53)); $k? ( w($k)© ($c= v( v(0)), $c›52? e: $c)}
Jedna wiadomość jest od jego adwokata rozwodowego z Kalifornii. Drukuje ją, składa i wtyka do kieszeni marynarki. Przeczyta, stojąc w korkach. Zjeżdża windą i łapie taksówkę do hotelu Manila. Jazda taksówką po Manili gwarantuje niezłe wrażenia, ale on robi to milionowy raz i niczego już nie zauważa. Widzi na przykład, choć nie rejestruje, dwa rozwalone samochody tuż pod znakiem ZAKAZ SKRĘTU W LEWO.
Drogi Randy.
Najgorsze już minęło. Charlene oraz (co ważniejsze) jej adwokat chyba wreszcie przyjęli do wiadomości, że Ty tam na Filipinach nie siedzisz na kupie złota! Teraz, gdy rzeczywistości nie zniekształcają już Twoje wyimaginowane miliony, możemy podjąć się likwidacji Twoich aktywów, przede wszystkim udziału w domu. Byłoby to znacznie trudniejsze, gdyby Charlene zechciała w nim zostać, wydaje się jednak, że dostała tę posadę na Yale i pozbędzie się go równie chętnie jak Ty. Pozostaje więc kwestia podziału między Was sumy uzyskanej ze sprzedaży. Oni uważają (i nic dziwnego), że olbrzymi wzrost wartości domu od czasu zakupu był wywołany boomem na rynku nieruchomości — a ćwierć miliona, które wydałeś na naprawę fundamentu, wymianę rur itd., zupełnie się nie liczy.
Sądzę, że zachowałeś wszystkie faktury, rachunki i inne dowody poniesionych przez Ciebie wydatków. To zgadzałoby się z Twoim charakterem. Gdybym mógł pomachać nimi przed nosem adwokata Charlene, znacznie ułatwiłoby to sprawę. Czy mógłbyś mi je okazać? Wiem, że to dla Ciebie trochę kłopotliwe. Skoro jednak większość swych funduszy władowałeś w ten dom, wiesz, że stawka jest wysoka.
Randy wtyka kartkę z powrotem do kieszeni i zaczyna planować podróż do Kalifornii.
Większość balowiczów w tym mieście należy do klasy społecznej, którą stać na limuzynę i szofera. Samochody stoją na całym podjeździe, a nawet na ulicy. Czekają, by móc wysadzić pasażerów, których jaskrawe stroje widać nawet przez przydymione szyby. Parkingowi dmą w gwizdki i wymachują rękami w białych rękawiczkach, ustawiając samochody w gęstą mozaikę. Niektórym szoferom nawet nie chce się wysiadać — rozkładają siedzenia i drzemią. Inni zbierają się pod drzewem na końcu parkingu, palą, żartują i kręcą głowami w osłupiałym rozbawieniu, jak to potrafią tylko twardziele z Trzeciego Świata w szoku przyszłości.
Ponieważ tak się bał, można by spodziewać się, że teraz ucieszy się z opóźnienia. Ale ten czyn lepiej popełnić szybko i znienacka, jak zdarcie bandaża z owłosionej części ciała. Gdy zatrzymują się na końcu kolejki limuzyn, wtyka zaskoczonemu kierowcy pieniądze, otwiera drzwi i idzie do hotelu na piechotę. Na swym szerokim grzbiecie czuje spojrzenia wystrojonych i upachnionych Filipinek, niczym laserowe celowniki snajperów.
Podstarzałe Filipinki w sukniach z balu maturalnego zawsze, odkąd pamięta, szwendały się po holu hotelu Manila. Przez pierwsze miesiące, kiedy tu mieszkał, prawie ich nie zauważał. Pierwszy raz, gdy zwrócił na nie uwagę, sądził, że coś się dzieje w sali balowej: może wesele, a może dawne laureatki konkursów piękności składają pozew zbiorowy przeciwko przemysłowi włókien sztucznych. Mniej więcej tyle wymyślił, zanim przestał przegrzewać swój mózg usiłowaniem zrozumienia wszystkiego. Znaleźć wytłumaczenie dla wszystkich dziwów na Filipinach to jak próbować do ostatniej kropli wylać deszczówkę ze starej opony.
Przy drzwiach nie czekają Shaftoe'owie, żeby powiedzieć mu, iż to tylko żart. Prostuje się więc i rusza z zacięciem przez potężne foyer, sam jeden, jak żołnierz konfederackiej piechoty podczas Szarży Picketta, ostatni ocalały z całego pułku. Fotograf w białym smokingu, zaczesany do góry jak Ronald Reagan, czatuje przed drzwiami do sali balowej i robi zdjęcia wszystkim wchodzącym w nadziei, że zapłacą za odbitki, kiedy będą wychodzić. Randy rzuca mu tak złowrogie spojrzenie, że palec zsuwa mu się ze spustu migawki. Przez wielkie drzwi dostaje się do sali balowej. Pod wirującymi, barwnymi lampami, w rytm przerobionego trochę Carpentera w wykonaniu małej orkiestry w rogu, tańczą setki Filipinek, przeważnie z dużo młodszymi mężczyznami. Wysupłuje kilka pesos na bukiecik sampaguita. Trzyma go w wyciągniętej ręce, by opary nie wtrąciły go w diabetyczną śpiączkę, i zaczyna wielki magellański rejs wokół parkietu otoczonego atolem okrągłych stolików przybranych białymi obrusami, świecami i szklanymi popielniczkami. Przy jednym z nich siedzi samotnie facet z cienkim wąsikiem. Komórka przy uchu oświetla mu bok twarzy fluorescencyjnym, tajemniczym zielonym blaskiem. Z zaciśniętej pięści wystaje papieros.
Babcia Waterhouse nalegała, by siedmioletni Randy zapisał się na lekcje tańca towarzyskiego, ponieważ pewnego dnia miało mu się to przydać. Błagał, by dała spokój. Po dziesięcioleciach spędzonych w Ameryce jej australijski akcent stał się majestatyczny i angielski, a może tylko tak mu się wydawało. Siedziała zawsze sztywno wyprostowana na sofie od Gomera Bolstrooda obitej kwiecistym perkalem, z tyłu za koronkowymi firankami majaczyły przywiędłe wzgórza Palouse, a ona popijała herbatę z białej porcelanowej filiżanki, ozdobionej czym? Lawendowymi różami? Kiedy przechylała filiżankę, siedmioletni Randy z pewnością mógł przeczytać nazwę wzoru porcelany wypisaną pod spodem. Gdzieś w podświadomości musi wciąż trzymać tę informację. Może hipnotyzer umiałby ją wydobyć.
Siedmioletni Randy nie miał do tego głowy; w najostrzejszych możliwych słowach protestował przeciwko twierdzeniu, że umiejętności taneczne mogą mu się kiedykolwiek na coś przydać. Jednocześnie dokonywało się wdrukowanie w mózg pewnych danych. Absurdalne, śmiechu warte idee nasączały jego mózg, bezbarwne i bezwonne jak tlenek węgla: że krajobraz Palouse jest normalny; że niebo wszędzie jest takie błękitne; że dom powinien tak wyglądać, mieć koronkowe firanki, witraże i meble od Gomera Boldstrooda we wszystkich pokojach.
— Twojego dziadka poznałam na tańcach w Brisbane — obwieściła babcia. Próbowała w ten sposób powiedzieć mu, że on, Randall Lawrence Waterhouse, nie pojawiłby się na świecie, gdyby nie nauka tańca towarzyskiego. Lecz Randy jeszcze nie wiedział, skąd się biorą dzieci, a nawet gdyby wiedział, pewnie i tak nie pojąłby aluzji. Randy wyprostował się jak należy i zadał jej pytanie: czy to spotkanie w Brisbane zdarzyło się, kiedy babcia miała siedem lat, czy też może trochę później?
Może gdyby mieszkała w przyczepie kempingowej, dorosły Randy władowalby wszystkie pieniądze do funduszu inwestycyjnego, zamiast płacić dziesięć tysięcy samozwańczemu rzemieślnikowi za witraże wokół drzwi frontowych, takie właśnie jak u babci.
Zapewnia rodzinie Shaftoe'ów świetny i długotrwały ubaw, kiedy mija ich stół, nikogo nie zauważając. Patrzy prosto na partnerkę Douga, zniewalającą Filipinkę około czterdziestki, która właśnie akcentuje jakieś zdanie. Nie odwracając wzroku od Douga i Amy, wyciąga długą, szlachetną rękę i chwyta go za nadgarstek, zawracając go jak psiaka na rzemiennej smyczy. Trzyma go tak, spokojnie kończy, co miała do powiedzenia, i dopiero wtedy, promiennie uśmiechnięta, odwraca się do niego. Randy sumiennie odwzajemnia uśmiech, ale nie obdarza jej należytą uwagą, ponieważ absorbuje go Amy Shaftoe w sukience.
Na szczęście Amy nie zrobiła się na królową balu maturalnego. Nosi obcisłą małą czarną z kryjącymi tatuaże długimi rękawami oraz czarne rajstopy, a nie pończochy. Randy daje jej kwiaty, jak rozgrywający podający piłkę napastnikowi. Przyjmuje je ze skrzywioną miną niczym ranny żołnierz wygryzający z rany kulę. Ale serio, ma w oku błysk, którego nigdy nie widział. A może to tylko światło z lustrzanej kuli, odbijające się we łzach od dymu papierosowego? Ma przeczucie, że dobrze zrobił, zjawiając się na balu. Jak to z przeczuciami bywa, dopiero czas pokaże, czy to nie żałosne złudzenie. Obawiał się trochę, że Amy przejdzie jakąś hollywoodzką metamorfozę, stając się świetlistą boginią. To by go powaliło jak cios obuchem w potylicę. W istocie jednak wygląda świetnie, choć trochę nie na miejscu. Tak samo jak Randy w garniturze.
Ma nadzieję, że zaraz będzie miał tańce z głowy, by czym prędzej uciec z hotelu, jak Kopciuszek w niełasce. Ale każą mu siadać. Orkiestra robi sobie przerwę, tancerze wracają za stoły. Doug Shaftoe rozpiera się w krześle z męską pewnością siebie faceta, który nie tylko zabijał ludzi, ale ponadto jest w towarzystwie najpiękniejszej kobiety na sali. Ona nazywa się Aurora Taal i obrzuca inne Filipinki nieskazitelnie wylancóme'owanym spojrzeniem, pełnym stonowanego rozbawienia — spojrzeniem kogoś, kto mieszkał już w Bostonie, Waszyngtonie i Londynie, po czym i tak wrócił do Manili.
— No i jak, dowiedziałeś się czegoś o tym gościu, tym Rudolfie von Hacklheberze? — pyta Doug po paru minutach luźnej gadki. Wychodzi, że Aurora musi być dopuszczona do tajemnicy. Parę tygodni temu Doug wspomniał, że garstka Filipińczyków wie, o co chodzi i że tym można zaufać.
— Był matematykiem. Pochodził z Lipska, z bogatej rodziny. Przed wojną studiował w Princeton. Właściwie w tym samym czasie co mój dziadek.
— W czym się specjalizował, Randy?
— Przed wojną w teorii liczb. Ale to nic nie mówi, w czasie wojny mógł zająć się czymkolwiek. Nie zdziwiłbym się, gdyby wylądował w machinie kryptologicznej Rzeszy.
— Ale to nie tłumaczy, skąd się wziął tutaj.
Randy wzrusza ramionami.
— Może pracował nad nową generacją okrętów podwodnych. Nie mam pojęcia.
— W każdym razie Niemcy zatrudnili go przy czymś tajnym, co w końcu go zabiło — mówi Doug. — Pewnie sam mógłbym to zgadnąć.
— To dlaczego wspomniałeś o kryptologii? — pyta Amy. Ma wbudowany jakiś emocjonalny wykrywacz, wyjący w pobliżu niejawnych założeń i pospiesznie stłumionych odruchów.
— Pewnie mam głowę nabitą kryptologią. A poza tym, jeśli von Hacklheber i mój dziadek mieli coś wspólnego…
— Twój dziadek, Randy, był specem od kryptologii? — pyta Doug.
— Nigdy nie wspomniał słowem, co robił w czasie wojny.
— Klasyka.
— Ale na strychu miał taką skrzynię. Pamiątkę z wojny. Kojarzy mi się z kufrem pełnym nippońskich materiałów kryptologicznych, który znaleźliśmy w grocie na Kinakucie. — Doug i Amy gapią się na niego. — Ale to pewnie nic nie znaczy — przyznaje Randy.
Orkiestra zaczyna piosenkę Sinatry. Doug i Aurora uśmiechają się do siebie i wstają. Amy przewraca oczami i patrzy w drugą stronę, ale teraz już tylko „walcz albo uciekaj”, a Randy nie ma pomysłu, jak się wycofać. Wstaje i wyciąga rękę do tej, której się boi, ale ma nadzieję, a ona, nie patrząc, podaje mu dłoń.
Randy suwa stopami, co nie wygląda ładnie, ale chroni przed połamaniem partnerce śródstopia. Amy wcale nie jest lepsza w te klocki, ma tylko lepsze nastawienie. Do końca pierwszego tańca Randy osiąga przynajmniej tyle, że twarz mu już nie płonie, od jakichś trzydziestu sekund za nic nie przepraszał, a od minuty nie pytał partnerki, czy na pewno nie będzie potrzebowała lekarza. Wtedy kończy się piosenka. Okoliczności nakazują zatańczyć teraz z Aurorą Taal. To nie wygląda tak groźnie; choć jest piękna i tańczy naprawdę świetnie, ich znajomość nie pozwala na groteskowe preerotyczne obmacywanki. Poza tym cały czas uśmiecha się, a jej uśmiech robi wrażenie. Twarz Amy była spięta i uważna. Wodzirej ogłasza, że teraz „panie proszą panów”; Randy wciąż próbuje wychwycić spojrzenie wzrok Amy, gdy obok Aurory pojawia się drobniutka Filipinka w średnim wieku i pyta ją, czy naprawdę nie ma nic przeciwko. Aurora przekazuje go tej kobiecie jak kontrakt terminowy na żołądki wieprzowe na giełdzie towarowej i nagle Randy tańczy z Filipinką teksańskiego two-stepa, w rytmie piosenki Bee Gees z ery przeddyskotekowej.
— Zdobył już pan fortunę na Filipinach? — pyta dama, której imienia Randy kompletnie nie pamięta. Zachowuje się tak, jakby spodziewała się, że ją zna.
— Hmm, ja i mój wspólnik badamy na razie możliwości robienia interesów — odpowiada Randy. — Może i wyniknie z tego fortuna.
— Rozumiem, że zna się pan na liczbach — mówi dama. Randy jest zaskoczony. Skąd ona wie, że jest ścisłym umysłem?
— Znam się na matematyce — kwituje wreszcie.
— Właśnie o tym mówię.
— Nie. Matematycy w miarę możliwości unikają prawdziwych liczb. Lubimy mówić o liczbach, nie mając naprawdę z nimi kontaktu — od tego są komputery.
Kobieta nie daje się zbić z tropu, ma scenariusz i trzyma się go.
— Mam dla ciebie matematyczną zagadkę.
— Słucham.
— Jaka jest wartość następującej informacji: piętnaście stopni, siedemnaście minut, czterdzieści jeden i trzy dziesiąte sekundy szerokości północnej, sto dwadzieścia stopni, pięćdziesiąt siedem minut, zero kropka pięćdziesiąt pięć setnych sekundy długości wschodniej?
— Hmm… no, nie wiem. Długość i szerokość, tak? Północny Luzon?
Kobieta kiwa głową.
— Chce pani, bym powiedział, ile warte są te liczby?
— Tak.
— To pewnie zależy, co tam jest.
— Pewnie tak — mówi kobieta. I nie odzywa się aż do końca tańca. Komplementuje tylko Randy'ego za umiejętności taneczne. Równie trudno to zinterpretować.