Foyer hotelu Manila jest mniej więcej wielkości boiska futbolowego. Pachnie zeszłorocznymi perfumami, egzotycznymi orchideami i sprayem na owady. Przy frontowych drzwiach stoi wykrywacz metali; tak się składa, że od kilku dni mieszka tu premier Zimbabwe. Wysocy Afrykanie w porządnych garniturach stoją tu i ówdzie, grupkami po dwóch, trzech. Stadka nippońskich turystów w bermudach, sandałach i białych skarpetkach gnieżdżą się w miękkich, szerokich i głębokich sofach, cicho oczekując na umówiony sygnał. Filipińskie dzieciaki z wyższych sfer dzierżą walcowate pojemniki po chipsach, jak wodzowie plemion swe berła. W bezpiecznej odległości krąży dystyngowany starszy boy z ręcznym rozpylaczem, spryskując podłogę środkiem owadobójczym. Wchodzi Randall Lawrence Waterhouse, ubrany w turkusową koszulkę polo, z wyszytym logo jednej z tych zbankrutowanych firm high-tech, które założyli wraz z Avim, luźne błękitne dżinsy na szelkach i potężne sportowe buty, niegdyś białe.
Zaraz po przejściu wszystkich formalności na lotnisku zauważył, że Filipiny, podobnie jak Meksyk, są jednym z tych krajów, gdzie Liczą Się Buty. Szybko podbiega do recepcji, żeby zachwycająca młoda dziewczyna w morskiej liberii nie widziała jego stóp. Kilku fagasów wdaje się w żałosną, syzyfową przepychankę wokół jego walizy, która ma wymiary i ciężar dwuszufladowej szafki na akta. Avi powiedział mu: „Nie znajdziesz tam żadnych technicznych książek. Zabierz wszystkie, które mogą się przydać”.
Apartament Randy'ego składa się z sypialni i pokoju dziennego, oba mają ze cztery metry wysokości. Jest jeszcze korytarz z kilkoma szafkami i różnymi urządzeniami sanitarnymi. Całość wyłożono jakimś twardym tropikalnym drewnem, zabarwionym na piękny, kasztanowy kolor, co na północy wyglądałoby ponuro, ale tutaj tworzy przytulny, domowy nastrój. Dwa główne pokoje mają olbrzymie okna. Przy klamkach znajdują się maleńkie tabliczki ostrzegające przed tropikalnymi owadami. Każdy pokój odgrodzony jest od okien wielowarstwowym systemem barier: niesamowicie ciężkie drewniane okiennice, jeżdżące z łoskotem po szynach, jak manewrujące na rozjazdach pociągi towarowe; druga warstwa to pięciocentymetrowe kwadraty z macicy perłowej, oprawne w wypolerowaną drewnianą kratkę, wszystko to przesuwa się na kolejnych szynach; potem firanki i na koniec grube kotary, zawieszone na podzwaniających stalowych prętach.
Zamawia wielką filiżankę kawy, która budzi go na krótko — ledwo zdąża się rozpakować. Jest późne popołudnie. Fioletowe chmury wyłaniają się z otaczających miasto gór z niemal namacalnym rozpędem wulkanicznych lawin błotnych, zamieniając połowę nieba w ciemny mur poprzecinany pionowymi piorunami; ściany pokoju błyskają, jakby pod oknem uwijali się paparazzi. Tam jednak po chodnikach pędzą sprzedawcy żywności z Rizal Park, uciekając przed deszczem, który pada, jak padał od pięciuset lat, na pochyłe, czarne ściany Intramuros. Gdyby nie biegły w linii prostej, można by wziąć je za naturalne dziwo geologiczne: nagie, ciemne wulkaniczne grzbiety wynurzające się z trawy niczym zęby z dziąseł. Mury mają klinowate wycięcia, ponad wyschłą fosą zbiegające się ku dawnym strzelnicom, tak by pola ostrzału poszczególnych dział zachodziły na siebie.
Kiedy mieszkasz w Stanach, nigdy nie widzisz niczego starszego niż dwa, dwa i pół wieku, a i po to musisz pojechać na Wschodnie Wybrzeże. Świat służbowych podróży — lotnisk i taksówek — wszędzie wygląda tak samo. Randy nigdy nie może uwierzyć, że znalazł się w innym kraju, dopóki nie ujrzy czegoś takiego jak Intramuros, a wtedy musi dłuższy czas stać tam jak kretyn i medytować.
W tym samym momencie nad Oceanem Spokojnym w małym, sympatycznym wiktoriańskim miasteczku, leżącym w jednej trzeciej drogi z San Francisco do Los Angeles, zacinają się komputery, znikają z nich ważne pliki, poczta dryfuje w przestrzeń międzygalaktyczną, a wszystko to dlatego, że Randy nie ma ich na oku. Owo miasteczko mieści trzy małe college'e: jeden założony przez stan Kalifornia i dwa założone przez protestanckie odłamy, teraz przeklinane przez większość wykładowców. Wszystkie trzy — Trzej Bracia — stanowią do spółki ośrodek akademicki o średnim znaczeniu. Ich systemy komputerowe są połączone. Wymieniają między sobą studentów i profesorów, a od czasu do czasu urządzają konferencje naukowe. W tej części Kalifornii są plaże, góry, lasy sekwojowe, winnice, pola golfowe i rozległe instytucje penitencjarne. Jest tu też mnóstwo trzy- i czterogwiazdkowych hoteli, a Trzej Bracia dysponują w sumie tyloma aulami i salami, że mogą gościć kilka tysięcy uczestników. Avi zadzwonił jakieś osiem godzin temu, w trakcie poważnej interdyscyplinarnej konferencji: „Środkowa faza (1939-45) walki o panowanie nad światem w XX wieku n.e.”. Trochę to przydługie, pojawił się więc zwięzły pseudonim: „Wojna jako Tekst”. Goście przyjeżdżają z Amsterdamu, Mediolanu i tak dalej. Komitet organizacyjny konferencji, w którym zasiada również Charlene, dziewczyna (właściwie wszystkie objawy wskazują, że była dziewczyna) Randy'ego, kazał pewnemu artyście z San Francisco namalować plakat. Artysta zaczął od czarno-białego, półtonowego zdjęcia przedstawiającego wymizerowanego żołnierza piechoty z II wojny światowej, z papierosem zwisającym z kącika ust. Przepuścił je przez ksero, rozlewając kropki rastra w grube plamy, jak przeżute przez psa gumowe piłeczki, potem poddał jeszcze innym zniekształceniom, aż otrzymał postrzępiony, agresywny, wyrazisty obraz: blade oczy żołnierza stały się niesamowicie białe. Następnie dodał kilka kolorowych plam: czerwoną szminkę, błękitny cień do powiek oraz kawałek czerwonego paska od stanika, wyłażący spod rozchełstanej koszuli mundurowej.
Zaraz po ukazaniu się plakat zdobył jakąś nagrodę. Napisano o nim w prasie, po czym został przez media okrzyknięty Oficjalnym Przedmiotem Kontrowersji. Pewien przedsiębiorczy dziennikarz zdołał wytropić żołnierza przedstawionego na oryginalnej fotografii — obwieszonego orderami weterana i starego ślusarza, który, jak się okazało, nie tylko cieszy się znakomitym zdrowiem, ale od czasu gdy rak zabrał mu żonę, objeżdża Południe swą półciężarówka, pomagając przy odbudowie podpalonych przez pijanych świrów murzyńskich kościołów.
Artysta, który zaprojektował plakat, wyznał potem, że po prostu skopiował go z książki i nie starał się nawet o uzyskanie jakiegokolwiek pozwolenia — wszakże sama idea otrzymywania pozwoleń na wykorzystanie pracy innych ludzi jest błędna, ponieważ wszystkie dzieła sztuki są wtórne. Najdrożsi prawnicy, jak bombowce nurkujące, zlecieli się na małe miasteczko, gdzie na dachu murzyńskiego kościoła siedział gniewny weteran z gębą pełną gwoździ, wbijając je w laminowaną sklejkę i pomrukując „bez komentarza” w kierunku hordy reporterów na trawniku na dole. Po wielu naradach w sali miejscowego Holiday Inn weteran wyszedł w towarzystwie jednego z pięciu najsłynniejszych adwokatów na świecie i oznajmił, że wnosi pozew przeciwko Trzem Braciom; jeśli przegrają, zamienią się w dymiącą dziurę w skorupie ziemskiej. Obiecał podzielić odszkodowanie pomiędzy murzyńskie kościoły oraz różne stowarzyszenia inwalidów wojennych i badaczy raka piersi.
Komitet organizacyjny wycofał plakat. Spowodowało to pojawienie się w Internecie, na stronach www, tysiąca nielegalnych kopii, i w ogóle zwróciło nań uwagę milionów ludzi, którzy w innym razie wcale by go nie zauważyli. Podali do sądu artystę; ten miał mniej więcej tysiąc dolarów i długi (przeważnie kredyty studenckie) opiewające na sześćdziesiąt dziewięć tysięcy.
Wszystko to stało się, zanim jeszcze rozpoczęła się konferencja. Randy wiedział o tym tylko dlatego, że Charlene wrobiła go w zapewnienie konferencji obsługi komputerowej, czyli wykonanie witryny internetowej i udostępnienie gościom poczty elektronicznej. Kiedy informacje ukazały się w gazetach, poczta napłynęła szeroką strugą, szybko zapychając linie i zapełniając zainstalowane przez Randy'ego w ciągu ostatniego miesiąca dyski.
Poczęli napływać uczestnicy. Większość zdaje się nocowała w domu, gdzie od siedmiu lat mieszkali Randy i Charlene. Dom był wielki, stary i wiktoriański, miejsca było więc w bród. Zjawiali się goście z Heidelbergu, Paryża, Berkeley, Bostonu, siadali wokół ich kuchennego stołu, popijali kawę i gadali o Spektaklu. Randy wywnioskował, że chodzi o tę aferę z plakatem, ale kiedy mówili dalej i dalej, wyczuł, że nie używają tego słowa w zwykłym znaczeniu, lecz jakimś slangowym, akademickim, i że zawiera ono wiele podtekstów i konotacji, których nigdy nie zrozumie, jeśli nie zostanie jednym z nich.
Dla Charlene i pozostałych uczestników konferencji „Wojna jako Tekst” było oczywiste, że podający ich do sądu weteran jest najgorszym typem człowieka — właśnie takim, jakiego na swych spotkaniach wyszydzali, palili jego kukły i nurzali w popiołach posthistorycznej dyskusji. Randy spędzał wśród nich wiele czasu i trochę się przyzwyczaił, ale głowa pękała mu od zaciskania zębów. Ciągle zrywał się na równe nogi pośrodku posiłków czy rozmów i wychodził na samotne spacery. Robił to po części dlatego, żeby nie chlapnąć czegoś niedyplomatycznego, po części zaś był to dziecinny i bezowocny sposób na przyciągnięcie uwagi Charlene.
Od samego początku wiedział, że historia z plakatem będzie totalną katastrofą. Ciągle ostrzegał Charlene i resztę. Słuchali go z absolutnym spokojem, jakby był badanym pacjentem po przeciwnej stronie weneckiego lustra.
Randy zmusza się do czuwania, dopóki nie zapadnie ciemność. Potem przez kilka godzin leży w łóżku i usiłuje zasnąć. Terminal kontenerowy jest niedaleko, na północ od hotelu, toteż przez całą noc bulwar Rizal, biegnący tuż pod hiszpańskim murem, jest dokładnie zakorkowany ciężarówkami wiozącymi kontenery. Całe miasto zmieniło się w jeden wielki silnik spalinowy. Chyba ma więcej tłoków i rur wydechowych niż reszta świata. Nawet o drugiej w nocy pozornie nieporuszona masa hotelu drży i grzechocze od wylewającej się z silników energii sejsmicznej. Hałas włącza alarm w jednym z samochodów na parkingu. Później odpalają kolejne alarmy i tak dalej. Randy'ego budzi nie tyle samo wycie, ile totalny idiotyzm takiej reakcji łańcuchowej. Jest to lekcja przykładowa: rodzaj koszmarnego, lawinowego popieprzenia się techniki, przez które hakerzy nie śpią, nawet jeśli nie słyszą objawów.
Otwiera schłodzonego heinekena, staje przy oknie i patrzy. Ciężarówki ozdabiają piękne choinki z wielobarwnych żarówek — choć nie tak jaskrawe jak te na jeepneyach — filipińskich mikrobusach — uwijających się i zygzakujących między nimi. Widok tak wielu czuwających i pracujących ludzi sprawia, że odechciewa mu się spać.
Jest zbyt zamulony przesunięciem stref czasowych, żeby zrobić coś, co wymaga myślenia — ale jest pewna bezmyślna czynność, którą może się zająć. Ekran, idealny prostokąt koloru rozcieńczonego mleka o skandynawskim świcie, zdaje się lewitować pośrodku ciemnego pokoju. Światło dobywa się z małych jarzeniówek uwięzionych w poliwęglanowej trumnie wyświetlacza. Może się wydostać tylko przez skierowaną w stronę Randy'ego szybkę, w całości pokrytą małymi tranzystorami ułożonymi w siatkę; mogą one zatrzymywać lub przepuszczać fotony — wszystkie lub tylko te o konkretnej długości fali, rozbijając białe światło na barwy. Włączając je i wyłączając według określonego planu, można przekazać Randy'emu Waterhouse'owi pewną treść. Przejmując na kilka godzin kontrolę nad tymi tranzystorami, dobry filmowiec mógłby opowiedzieć mu całą fabułę.
Niestety, po świecie pałęta się o wiele więcej laptopów niż wartych uwagi reżyserów. Kontrola nad tranzystorami prawie nigdy nie trafia w ręce człowieka. Na ogół steruje nimi oprogramowanie. Kiedyś fascynowało Randy'ego, lecz teraz już nie. Wystarczająco trudno jest znaleźć fascynujących ludzi.
Pojawia się piramida i oko. Randy spędza teraz z Ordo tyle czasu, że kazał swojemu komputerowi uruchamiać go automatycznie.
Dzisiaj Randy ma dla laptopa tylko jedno zadanie: nawiązanie łączności z innymi ludźmi przez e-mail. Kiedy koresponduje z Avim, musi używać Ordo — narzędzia zamieniającego jego pomysły w strumienie bitów niemal nieodróżnialne od białego szumu, które można wysłać do Aviego z zachowaniem poufności. Obecnie jedyne aktywa firmy Epiphyte stanowi informacja — pomysły poparte pewną liczbą faktów i danych. Można ją więc ukraść. Dlatego szyfrowanie ma sens. Pytanie brzmi: ile paranoi to w sam raz?
Avi przysyła mu zaszyfrowaną pocztę:
Kiedy przyjedziesz do Manili, chciałbym, żebyś wygenerował 4096-bitową parę kluczy i zapisał ją na dyskietce. Masz ją cały czas nosić przy sobie. Nie trzymaj klucza na twardym dysku. Pod twoją nieobecność każdy może włamać się do pokoju i ukraść klucz.
Randy rozwija więc menu i wybiera pozycję „Nowy klucz”.
Wyskakuje okienko zawierające kilka możliwych długości klucza: 768, 1024, 2048, 3072 oraz Własną. Wybiera tę ostatnią opcję i ze znużeniem wpisuje 4096.
Nawet złamanie 768-bitowego klucza wymaga potężnych zasobów. Dodaj jeden bit — otrzymasz 769 — a stanie się to dwa razy trudniejsze. Klucz 770-bitowy jest z kolei dwa razy trudniejszy, i tak dalej. Użycie 768-bitowego klucza utajniłoby ich wiadomości przynajmniej na kilka dobrych lat prawie przed wszystkimi instytucjami na świecie, a złamanie klucza 1024-bitowego stanowi już gigantyczną trudność.
Niektórzy używają nawet kluczy 2048- lub 3072-bitowych. Takie powstrzymają najlepszych łamaczy kodów na świecie na czas mierzony jednostkami astronomicznymi, pod warunkiem że nie powstaną technologie rodem z innego świata, na przykład komputery kwantowe. Większość programów szyfrujących, nawet tych napisanych przez mających hopla na punkcie poufności ekspertów od kryptografii, nie obsługuje dłuższych kluczy. Ale Avi upiera się, żeby korzystać z Ordo, uważanego zresztą za najlepszy pakiet do szyfrowania na świecie, ponieważ pozwala on na wybór dowolnej długości klucza — nieograniczonej, jeśli tylko możesz odpowiednio długo poczekać na zmielenie przezeń odpowiedniej liczby cyferek.
Randy zaczyna pisać. Nawet nie patrzy na ekran; gapi się przez okno na światła ciężarówek i jeepneyów. Leniwie klepie w klawiaturę jedną ręką.
Wewnątrz komputera znajduje się dokładny zegar. Gdy Randy uderza w klawisz, Ordo zapamiętuje aktualny czas z dokładnością do mikrosekund. Jeden wciska o 3.05.56.935788, drugi o 3.05.57.290664, czyli o 0,354876 sekundy później. Kolejny — po następnych 0,372307 sekundy. Ordo zapamiętuje wszystkie te odstępy czasowe i odrzuca najbardziej znaczące cyfry (w tym przykładzie 35 i 37), ponieważ one będą wykazywać największą regularność.
Ordo pragnie losowości. Interesują go tylko najmniej znaczące cyfry, powiedzmy — 76 i 07 na końcu tych liczb. Potrzebuje mnóstwa liczb bardzo, bardzo losowych. Bierze te z grubsza losowe wartości, przepuszcza przez funkcje mieszające, które sprawiają, że stają się jeszcze bardziej losowe i poddaje je testom statystycznym, by sprawdzić, czy nie zawierają ukrytych prawidłowości. Ordo ma niebotycznie wysokie normy dotyczące losowości; dopóki zaś nie zostaną spełnione, wciąż każe Randy'emu łomotać w klawiaturę.
Trwa to tym dłużej, im dłuższy klucz chcesz wygenerować. Randy próbuje wygenerować potwornie długi. W zaszyfrowanej wiadomości do Aviego zauważył, że jeśliby wykorzystać do budowy jednego kosmicznego superkomputera wszystkie cząsteczki wszechświata i gdyby tego superkomputera użyć do złamania 4096-bitowego klucza, to i tak potrwałoby to dłużej niż czas istnienia świata.
— Przy dzisiejszym stanie techniki to prawda — broni się Avi. — Jednak jak pojawią się kwantowe komputery… Albo nowe techniki matematyczne, ułatwiające faktoryzację dużych liczb pierwszych…
— Na jak długo chcesz utajnić te wiadomości? — zapytał Randy w ostatnim e-mailu wysłanym z San Francisco. — Na pięć lat? Dziesięć? Dwadzieścia pięć?
Zaraz po wejściu do hotelu odszyfrował i przeczytał odpowiedź Aviego. Wciąż wisi mu przed oczyma jak utrwalony błyskiem powidok:
Pragnę, żeby pozostały tajne tak długo, jak długo ludzie będą zdolni do wyrządzania zła.
Wreszcie komputer wydaje sygnał dźwiękowy. Randy pozwala dłoni odpocząć. Ordo grzecznie uprzedza go, że przez chwilę będzie zajęty i zabiera się do pracy. Przeszukuje kosmos liczb, rozglądając się za dwiema wielkimi liczbami pierwszymi, które pomnożone przez siebie dadzą wynik długości 4096 bitów.
Jeśli chcesz, by twoje sekrety pozostały tajne dłużej, niż będziesz żył, przy wybieraniu długości klucza musisz być futurologiem. Musisz ocenić, ile razy szybsze komputery powstaną w ciągu tego czasu. Musisz także wziąć pod uwagę politykę. Albowiem jeśli cały świat stanie się państwem policyjnym z obsesją na punkcie odkrywania starych tajemnic, może skierować znaczne siły do rozwiązania problemu faktoryzacji — rozkładu na czynniki — dużych liczb pierwszych.
Zatem długość używanego przez ciebie klucza też jest czymś w rodzaju kodu. Gdyby zorientowany w temacie rządowy podsłuchiwacz zauważył, że Randy i Avi używają 4096-bitowego klucza, wyciągnąłby takie wnioski:
1. Avi nie wie, o co chodzi. Ten wniosek można obalić, zbadawszy pokrótce dotychczasowe osiągnięcia Aviego.
2. Avi jest klinicznym paranoikiem. To również można obalić po drobnym wywiadzie.
3. Avi jest nadmiernym optymistą, jeżeli chodzi o przyszły rozwój technologii komputerowych, bądź też pesymistą, jeżeli chodzi o klimat polityczny.
4. Avi planuje posunięcia co najmniej sto lat naprzód.
Kiedy komputer przelatuje przez liczbowy wszechświat, Randy przechadza się po pokoju. Kontenery na tych wszystkich ciężarówkach noszą takie same znaki firmowe jak w południowym Seattle, kiedy rozładowywano tam statek. Randy odczuwa dziwną satysfakcję, jakby wykonując ten wariacki skok przez ocean, wprowadził do swego życia nowy rodzaj symetrii. Przyjechał z kraju, gdzie produkty są konsumowane, do kraju, gdzie są produkowane, z kraju, gdzie onanizm został wyniesiony na ołtarze przez najwyższe warstwy społeczne, do kraju, gdzie samochody mają w oknach nalepki „Stop antykoncepcji!”. I wydaje mu się to dziwnie właściwe. Ostatni raz czuł się tak, kiedy dwanaście lat temu zakładał z Avim pierwszą, skazaną na klęskę firmę.
Randy dojrzewał w college'u na wschodzie stanu Waszyngton, zrobił dyplom na Uniwersytecie Jerzego Waszyngtona w Seattle i wylądował w bibliotece, a dokładnie w wypożyczalni międzybibliotecznej, jako referent. Jego zadaniem było przetwarzanie rewersów nadchodzących z mniejszych bibliotek, i na odwrót — wysyłanie zamówień gdzie indziej. Gdyby dziewięcioletni Waterhouse mógł zerknąć w przyszłość i ujrzeć siebie w tej roli, byłby w siódmym niebie: głównym narzędziem pracy w wypożyczalni międzybibliotecznej był rozszywacz. W czwartej klasie Randy zobaczył takie narzędzie w rękach nauczyciela, oczarowało go swym pomysłowym i złowrogim kształtem, gdyż przypominało szczęki jakiegoś futurystycznego smoka-robota. Zaczął nawet celowo źle zszywać różne rzeczy, żeby potem prosić nauczyciela o usunięcie zszywek i po raz kolejny podziwiać groźne żuchwy w akcji. Posunął się do tego, że rąbnął rozszywacz z niezamkniętego biurka i wmontował go w erektora — morderczego robota, którym sterroryzował wszystkie dzieciaki z sąsiedztwa; jego wężowa paszcza zniszczyła wiele tanich plastikowych zabawek. Wreszcie kradzież wykryto i Randy musiał przykładnie pojednać się z Bogiem. W wypożyczalni międzybibliotecznej miał w szufladzie nie jeden, lecz kilka rozszywaczy, przy tym do jego obowiązków należało używanie ich codziennie przez godzinę czy dwie.
Ponieważ biblioteka uniwersytecka była dobrze zaopatrzona, czytelnicy nie zamawiali książek z innych bibliotek, chyba że chodziło o pozycje, które zostały ukradzione albo były dość szczególne. Wymiębib (jak pieszczotliwie nazywali wypożyczalnię Randy i jego współpracownicy) miał swoich stałych bywalców — gości, którzy wypisywali na rewersach całe tony szczególnych książek. Byli na ogół męczący, przerażający, albo jedno i drugie. U Randy'ego zwykle lądowali przedstawiciele podgrupy „jedno i drugie” — on jeden nie zamierzał pracować tu dożywotnio. Wydawało się oczywiste, że Randy, po astronomii, ze znakomitą znajomością komputerów, pewnego dnia pójdzie dalej, natomiast jego współpracownicy nie żywią takich ambicji. Miał szerszą sferę zainteresowań i szersze granice tego, co uważał za normalne, przydawało się to zwłaszcza przy niektórych czytelnikach.
Dla wielu i on był męczącym, obsesyjnym, przerażającym typem. Jego obsesją były nie tylko nauki ścisłe, lecz także gry role-playing, czyli fabularne, w scenerii fantasy. Jedynie dlatego mógł znosić przez tyle lat tę głupią pracę, że w czasie wolnym całkiem zajmowało go odgrywanie scenariuszy fantasy o złożoności i głębi gimnastykującej wszystkie podzespoły mózgu, tak wyraźnie marnujące się podczas pracy w Wymiębibie. Należał do grupy, która spotykała się w każdy piątek wieczorem i kończyła grę w niedzielę. Innymi filarami tej grupy byli: Chester, studiujący na dwóch fakultetach — muzyce i informatyce, oraz Avi, kończący historię.
Kiedy pewnego dnia w Wymiębibie pojawił się nowy magistrant Andrew Loeb i wyciągnął ze złachmanionego plecaka dziesięciocentymetrowy stos precyzyjnie wypisanych na maszynie rewersów, natychmiast został rozpoznany jako pewien typ klienta i skierowany do Randy'ego Waterhouse'a. Te dwa umysły nawiązały kontakt w jednej chwili, choć Randy w pełni zdał sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy z sali pocztowej zaczęły przyjeżdżać zamówione przez Loeba książki.
Celem pracy Andy'ego Loeba było ustalenie budżetów ekonomicznych miejscowych szczepów Indian. Aby zachować temperaturę ciała i podtrzymywać oddychanie, ludzkie ciało musi zużywać pewną ilość energii. Wartość ta rośnie, kiedy robi się zimno albo rzeczone ciało wykonuje jakąś pracę. Jedynym sposobem uzyskania tej energii jest pobranie go z pokarmu. Niektóre produkty mają większą wartość energetyczną niż inne. Na przykład pstrąg jest bardzo pożywny, ale tak ubogi w tłuszcz i węglowodany, że spożywając go trzy razy dziennie, można umrzeć z głodu. Inne substancje mogą dawać więcej energii, lecz ich zdobycie i przygotowanie może wymagać jej tyle, że z kalorycznego punktu widzenia jest to nieopłacalne. Andy Loeb próbował ustalić, co w przeszłości jadły pewne szczepy północno-zachodnich Indian, ile energii zużywały na zdobycie tego prowiantu i ile dawał on im energii. Chciał przeprowadzić te obliczenia dla Indian nadbrzeżnych, jak Salisze (z łatwym dostępem do owoców morza) i Cayuse (niemający takowego), w ramach jakiegoś niesłychanie zawiłego planu porównania ich względnych standardów życia oraz wpływu owych standardów na kulturę (nadmorskie plemiona tworzyły niezwykle misterne dzieła sztuki, śródlądowe zaś od czasu do czasu maznęły coś na skale).
Dla Andy'ego było to ćwiczenie w ramach stypendium z metahistorii. Dla Randy'ego brzmiało to jak początek niesamowitej gry. Złapiesz szczura piżmowego, dostaniesz 136 Punktów Energii. Nie złapiesz — temperatura rdzenia znowu ci spadnie o jeden stopień.
Andy był piekielnie metodyczny: po prostu wyszukiwał wszystkie książki na dany temat, jakie kiedykolwiek powstały, potem wszystkie wspomniane w bibliografiach tamtych książek, no pewnie, i tak przez cztery czy pięć poziomów; sprawdzał, czy wszystkie są dostępne na miejscu, a pozostałe zamawiał w Wymiębibie. Te przechodziły przez biurko Randy'ego, który kilka przeczytał, a pozostałe przekartkował. Dowiedział się, ile tłuszczu wielorybiego musieli zjeść polarnicy, żeby nie umrzeć z głodu. Przejrzał dokładne specyfikacje wojskowych żelaznych racji. Niebawem zaczął kserować kluczowe informacje.
W realistycznej grze role-playing należało notować ilość jedzenia zdobywaną przez poszczególne postacie — oraz trudność jego zdobycia. Postacie wędrujące po pustyni Gobi w listopadzie roku 5000 p.n.e. musiały bardziej martwić się żywnością niż, dajmy na to, poruszające się po środkowym Illinois w roku 1950.
Randy nie był pierwszym projektantem gier, który to zauważył. Było kilka niebywale głupich gier, pomijających ów problem; Randy i jego koledzy pogardzali nimi. Te, w których brał udział, i te, które sam zaprojektował, zmuszały do poświęcenia na zdobywanie pożywienia realistycznej ilości czasu. Lecz niełatwo było ustalić, co jest „realistyczne”. Randy, jak większość projektantów, przezwyciężył ten problem, klecąc kilka prymitywnych równań, które po prostu wyssał z palca. Lecz w książkach, artykułach i pracach wypożyczanych przez Andy'ego Loeba znalazł właśnie dane potrzebne do opracowania skomplikowanego, naukowego, opartego na faktach systemu reguł.
Symulowanie wszystkich fizycznych procesów zachodzących w ciele każdej postaci było w ogóle nie do zrobienia, zwłaszcza gdy w grze pojawiały się armie liczące setki tysięcy ludzi. Nawet prostacka symulacja, z kilkoma zmiennymi i prostymi równaniami, robiona „na piechotę” wymagałaby koszmarnych obliczeń. Ale rzecz działa się w połowie lat osiemdziesiątych — komputery osobiste taniały i stawały się wszechobecne. Komputer mógłby automatycznie śledzić dużą bazę danych i mówić, czy dany osobnik jest syty, czy też głoduje. Nie było przeciwwskazań, żeby tego nie skomputeryzować.
Chyba że miałeś, jak Randy Waterhouse, gównianą pracę i nie było cię stać na komputer.
Oczywiście każdy problem można obejść. Uczelnia komputerów miała od cholery. Gdyby Randy załatwił sobie konto na jednym z nich, mógłby tam napisać program i uruchamiać go za darmo.
Na nieszczęście konta były dostępne tylko dla studentów i nauczycieli akademickich. Randy nie był ani jednym, ani drugim.
Na szczęście mniej więcej wtedy zaczął umawiać się ze studentką ostatniego roku o imieniu Charlene.
Jak, do cholery, udało się facetowi o posturze beczki od piwa, pracującemu w ślepym zaułku jako bibliotekarz i spędzającemu cały wolny czas w kompletnie pokręconym środowisku gier role-playing, zadzierzgnąć więź ze zgrabną i niebrzydką studentką sztuk wyzwolonych, w wolnym czasie pływającą kajakiem i chodzącą na zagraniczne filmy? Pewnie polegało to na przyciąganiu przeciwieństw — tak zwany związek komplementarny. Spotkali się oczywiście w Wymiębibie: bardzo inteligentny, ale spokojny i łagodny Randy pomógł bardzo inteligentnej, ale roztrzepanej i kapryśnej Charlene uporządkować stertę rewersów. Powinien od razu się z nią umówić, lecz był zbyt nieśmiały. Druga i trzecia okazja nadarzyła się, gdy zamówione przez nią książki zaczęły się przesączać z sali pocztowej. Tym razem uczynił to. Poszli do kina. Oboje okazali się nie tyle chętni, ile wręcz rozpaczliwie spragnieni. Zanim się zorientowali, Randy już dał Charlene klucz do swego mieszkania, a ona mu hasło do swojego konta w sieci komputerowej. I wszystko było pięknie.
Uniwersytecki system komputerowy był lepszy niż żaden. Ale Randy czuł się upokorzony. Podobnie jak inne poważne akademickie sieci komputerowe, ta pracowała pod kontrolą ciężkiego, przemysłowego systemu operacyjnego zwanego Unix, który miał krzywą uczenia stromą jak Matterhorn, natomiast nie dysponował żadnymi bajerami i ułatwieniami rodem z właśnie wchodzących w modę komputerów osobistych. Randy trochę z niego korzystał na wcześniejszych latach i mniej więcej wiedział, o co chodzi. Ale i tak poświęcił sporo czasu, żeby nauczyć się pisać dobry kod. Już pojawienie się Charlene zmieniło jego życie, a teraz zmiany poszły znacznie dalej: całkiem wypadł z towarzystwa gier fabularnych, przestał chodzić na spotkania Stowarzyszenia Twórczego Anachronizmu i cały wolny czas spędzał albo z kobietą, albo przed ekranem terminalu. I była to, per saldo, chyba zmiana na lepsze. Przy Charlene odkrył nowe rozrywki, jak na przykład ćwiczenia fizyczne albo chodzenie na koncerty. Przy komputerze uczył się czegoś nowego, coś tworzył. Może coś zupełnie bezużytecznego, ale tworzył.
Mnóstwo czasu poświęcał na gadki z Andrew Loebem, on naprawdę robił te rzeczy, do których Randy pisał programy: znikał na kilka dni, wracał zmizerniały i drżący, z rybimi łuskami w brodzie albo zaschniętą posoką pod paznokciami. Pożerał kilka big maców, spał przez całą dobę, a potem spotykał się z Randym w barze (Charlene nie czuła się pewnie, przyjmując go w domu) i ze swadą opowiadał o trudnościach codziennego życia człowieka pierwotnego. Spierali się, czy ludzie pierwotni jedli obrzydliwe części ciała zwierząt, czy też wyrzucali je. Andrew głosował za „tak”, Randy nie zgadzał się — fakt, że byli prymitywni, nie oznaczał przecież, że nie mieli smaku. Andy wypominał mu romantyzm. W końcu, żeby zakończyć dyskusję, wybrali się razem w góry, uzbrojeni tylko w noże i kolekcję wykonanych przez Andy'ego misternych pułapek. W trzecią noc Randy zauważył, że poważnie myśli o zjedzeniu paru owadów. „Czego należało dowieść” — powiedział Andrew.
W każdym razie ukończenie programu zabrało Randy'emu pół roku. Ale efekt podobał się Chesterowi i Aviemu. Randy był umiarkowanie zadowolony, że tak skomplikowana rzecz naprawdę działa, ale nie miał złudzeń co do jej użyteczności. Wręcz zawstydził się, że zmarnował na to tyle czasu i energii umysłowej. Wiedział jednak, że gdyby nie pisał kodu, spędziłby tyle samo czasu, grając w gry albo chodząc w średniowiecznym kostiumie na spotkania Stowarzyszenia Twórczego Anachronizmu. Prawdopodobnie siedzenie przed komputerem wyszło mu na dobre — wypolerowało jego umiejętności programowania, już przedtem całkiem niezłe. Z drugiej strony wszystko to zrobił pod systemem Unix, nadającym się dla naukowców i inżynierów — niezbyt roztropny ruch w epoce, w której wszystkie pieniądze ładowano w komputery osobiste.
Chester i Randy przezwali Aviego „Entuzjastą”, ponieważ naprawdę kochał gry fantasy. Avi zawsze twierdził, że gra pozwala mu zrozumieć, jak rzeczywiście żyło się w dawnych czasach; był też maniakalnym stróżem historycznej autentyczności. I w porządku, wszyscy mieli jakieś głupawe wytłumaczenia, a historyczne obycie Aviego też często się przydawało.
Wkrótce Avi obronił dyplom i znikł. Wypłynął kilka miesięcy później w Minneapolis, gdzie dostał pracę u jednego z głównych wydawców gier role-playing. Zaproponował Randy'emu, że kupi jego program za szokująco dużą sumę tysiąca dolarów plus mały udział w przyszłych zyskach. Randy na podstawie ogólnego opisu przyjął ofertę, poprosił Aviego, by przysłał mu umowę, a potem wyszedł poszukać Andy'ego. Znalazł go na dachu bloku — pichcił tam jakieś rybie flaki w naczyniu z kory brzozowej. Pragnął podzielić się z nim tą rewelacją i odpalić mu jakąś dolę. Wyszła z tego jednak bardzo nieprzyjemna rozmowa, na dodatek prowadzona wśród zimnego, zacinającego deszczu.
Albowiem Andrew potraktował całą sprawę o wiele poważniej niż Randy. Dla Randy'ego był to fuks, szczęśliwy traf. Andrew, syn prawnika, traktował to jak fuzję potężnych korporacji, zadał wiele upierdliwych, szczegółowych pytań na temat kontraktu, który jeszcze nie istniał, a pewnie i po napisaniu zmieściłby się na jednej kartce. Nie zdawał sobie sprawy, że Andrew, zadając tak wiele pytań, na które on nie umie odpowiedzieć, w istocie uzurpuje sobie stanowisko dyrektora zarządzającego. Milcząco zakładał, że są z Randym wspólnikami, co oczywiście nie było prawdą.
Ponadto Andrew nie miał zielonego pojęcia, jak wiele czasu i wysiłku włożył Randy w napisanie tego kodu. Albo (jak później zrozumiał Randy) może i miał. W każdym razie momentalnie założył, że podzielą się po połowie — całkiem niewspółmiernie do wkładu pracy. Innymi słowy, postępował tak, jakby wszystkie jego badania na temat zwyczajów dietetycznych ludzi pierwotnych były częścią przedsięwzięcia, co dawało mu prawo do połowy zysków.
Zanim Randy wykręcił się od dalszej rozmowy, czacha mu dymiła. Przyszedł z własnym punktem widzenia, a pogląd jego adwersarza był najoczywiściej absurdalny; ale po godzinie bicia piany przez Andrew sam zaczął mieć wątpliwości. Po dwóch czy trzech bezsennych nocach postanowił, że odwoła całą transakcję. Nędzne kilkaset dolarów nie było warte tych tortur.
Lecz Andrew (teraz już reprezentowany przez jednego prawnika z firmy ojca) stanowczo zaoponował. Według adwokata stworzyli wspólnie coś mającego wartość ekonomiczną, jeśli zatem Randy zaniecha sprzedania tego po cenie rynkowej, to Andrew traci pieniądze. Wszystko wyglądało jak niewiarygodny kafkowski koszmar; Randy mógł jedynie wycofać się do narożnego stolika w ulubionym pubie, popijać ciemne piwo (często w towarzystwie Chestera) i obserwować rozwój tej fantastycznej psychodramy. Teraz już zdawał sobie sprawę, że dotknęła go osobliwość rodziny Andrew. Okazało się, że jego rodzice kiedyś się rozwiedli, a potem zajadle walczyli o opiekę nad jedynakiem. Mamusia zabrała go, stała się hipiską i przystała do jakiejś sekty w Oregonie. Plotki głosiły, że owa sekta wykorzystuje dzieci seksualnie. Tatuś wynajął prywatnych szpicli do odbicia Andrew, a potem udowadniał swoją miłość, zasypując go dobrami materialnymi. Wywiązała się przewlekła bitwa sądowa, w trakcie której tatuś opłacił jakiegoś podejrzanego psychoterapeutę, by Andrew zahipnotyzował i wydusił z niego poddane wyparciu nieopisanie przerażające wspomnienia.
To tylko streszczenie dziwacznego życia, o którym Randy dowiadywał się tego i owego, w miarę jak mijały lata. Później miał stwierdzić, że życie Andy'ego było dziwacznie fraktalne — to znaczy, że można było wziąć dowolnie mały fragment, dokładnie zbadać — a okazałoby się to równie skomplikowane i cudaczne jak całość.
W każdym razie Randy przypadkiem zaplątał się w to życie i jego dziwactwa. Jeden z bardziej gorliwych cwaniaków w firmie prawniczej ojca Andy'ego postanowił w ramach uprzedzającego ciosu uzyskać kopie wszystkich komputerowych plików Randy'ego, wciąż znajdujących się w uczelnianym systemie. Nie trzeba mówić, że zabrał się do tego bez zbędnych ceregieli, a kiedy uczelnia zaczęła otrzymywać jego ponure pisma, zawiadomiła zarówno adwokata Andy'ego, jak i Randy'ego, że ktokolwiek stworzy komercyjny produkt przy użyciu komputerów uczelni, musi się z nią podzielić zyskiem. Randy zaczął więc otrzymywać listy z pogróżkami nie od jednej, lecz od dwóch grup groźnych prawników. A potem Andy zagroził, że pozwie go do sądu za sprowokowanie całej afery, która zmniejszyła o połowę wartość jego udziałów w przedsięwzięciu!
W końcu, żeby zapobiec dalszym stratom i wydostać się z tarapatów, Randy sam musiał wziąć adwokata. W sumie kosztowało go to prawie pięć tysięcy dolarów. Oprogramowania nigdy nikomu nie sprzedał, bo nie dałoby się: było obciążone taką wadą prawną, że łatwiej poszłaby sprzedaż zardzewiałego garbusa, rozkręconego na części, które ukrył w budach psów obrończych na całym świecie.
Wtedy to pierwszy i jedyny raz w życiu pomyślał o samobójstwie. Niezbyt intensywnie ani poważnie, ale pomyślał.
Kiedy to wszystko się skończyło, Avi wysłał mu odręcznie napisany liścik, następującej treści: „Współpraca z Tobą bardzo mi się podobała. Bardzo chciałbym, abyśmy pozostali przyjaciółmi, a także, w razie nadarzającej się okazji — wspólnikami w interesach”.