Poszukiwania

Wsadzili go w wąską szparę między szczelinowym zewnętrznym kadłubem U-Boota a ciśnieniowym kadłubem wewnętrznym, tak że czarne, lodowate strumienie wody, jak z węża strażackiego, przewalają się po nim z nokautującą siłą i napawają go malarycznymi dreszczami: kości trzeszczą, stawy zamarzają, mięśnie drętwieją. Jest zaklinowany pomiędzy nierównymi płytami twardej, szorstkiej stali, które zginają go tam, gdzie nie powinien się zginać, i karzą za każdą próbę ruchu. Zaczynają obrastać go skorupiaki: coś jak wszy, tylko większe i ryjące głębiej pod skórą. Ale jakoś wciąż udaje mu się nabierać oddechu — tylko tyle, by przeżyć i docenić, jak cholernie nieprzyjemna jest ta sytuacja. Od dłuższego czasu oddycha zimną wodą morską; tchawicę ma jak jedna otwarta rana, podejrzewa też, że plankton czy coś takiego wyżera mu płuca od środka. Wali w kadłub, ale uderzenia nie wydają żadnego odgłosu. Czuje dochodzące stamtąd przyjemne ciepło; chciałby móc się nim porozkoszować. Marzenie znienacka spełnia się, znajduje właz. Prąd wymywa go z okrętu, leci zawieszony w bezmiarze wód; okręt z sykiem odpływa i zostawia go. Shaftoe jest zdezorientowany. Nie wie, gdzie góra, gdzie dół. Coś uderza go w głowę. Z góry nieubłaganie spada kilka czarnych beczek, ciągnąc za sobą łańcuchy bąbelków. Bomby głębinowe.

Potem Shaftoe budzi się i wie, że to wszystko przez jego organizm, który domaga się morfiny. Przez chwilę jest pewien, że znalazł się z powrotem w Oakland, gdzie nachyla się nad nim porucznik Reagan, przygotowujący się do części II wywiadu.

— Dzień dobry, sierżancie Shaftoe — mówi Reagan. Z jakiegoś powodu mówi z silnym niemieckim akcentem. Taki kawał. Ach, ci aktorzy! Shaftoe czuje zapach mięsa i paru innych rzeczy, nie tak przyjemnych. W twarz uderza go coś ciężkiego, ale niezbyt twardego. Potem cofa się. Potem znów uderza.

— Pana towarzysz jest uzależniony od morphium? — mówi Beck.

Enoch Root jest nieco zbity z tropu; w końcu są na okręcie dopiero od ośmiu godzin.

— A co, już rozrabia?

— Jest półprzytomny — wyjaśnia Beck — i ma sporo do powiedzenia na temat olbrzymich jaszczurów. Między innymi.

— Ach, to u niego normalne. — Root czuje ulgę. — Dlaczego myśli pan, że jest uzależniony?

— Bo w kieszeni miał fiolkę z morfiną i strzykawkę — z kamienną teutońską twarzą rzuca tamten. — A na rękach ślady od igły.

Root zauważa, że U-Boot jest jak wyżłobiony w morzu tunel wyłożony żelastwem. Ta kajuta (jeśli to nie za wielkie słowo) jest największą otwartą przestrzenią, co oznacza, że niemal można tu wyciągnąć ręce, przy tym nikogo nie uderzając ani nie przestawiając żadnego zaworu. Ma nawet jakieś drewniane mebelki, a od korytarza odgradza ją skórzana kotara. Kiedy wprowadzono go tu, myślał, że to jakaś pakamera. Teraz już widzi, że to najprzytulniejsze miejsce na całym okręcie — prywatna kabina kapitana. Beck potwierdza to, otwierając szufladę i dobywając butelkę armaniaku.

— Podbicie Francji ma swoje dobre strony.

— Taak — dodaje Root. — Wasi chłopcy są nieźli w szabrowaniu.

Wraca porucznik Reagan i męczy Bobby'ego Shaftoe'a stetoskopem, który był chyba trzymany w ciekłym azocie. „Kaszleć, kaszleć, kaszleć!” — powtarza. Wreszcie zabiera ten instrument.

Coś mu się, kurwa, dzieje z kostkami. Próbuje podnieść się na łokciu, ale uderza twarzą w rozżarzoną rurę. Pozbierawszy się, ostrożnie zerka wzdłuż ciała i widzi cały pieprzony sklep żelazny. Te dranie zakuły go w kajdany!

Kładzie się znów na płask. Wali go w twarz dyndająca szynka. Nad sobą ma nieboskłon z rur i kabli. Gdzie on już to widział? Aha, na Holenderskim Młocie, pewnie. Tylko, że ten U-Boot nie wygląda na tonący, palą się tu światła i ganiają Niemcy. Spokojni i wyluzowani. Żaden nie krwawi ani nie wrzeszczy. Cholera! Łódź przechyla się gwałtownie, a on dostaje w brzuch gigantycznym Blutwurstem.

Próbuje się trochę rozejrzeć. Poza wiszącymi wędlinami niewiele widać. Ta kabina to dwumetrowy plasterek U-Boota, z wąskim przejściem przez środek, cała zapchany kojami. Chyba to koje? Na tej naprzeciwko leży brudny parciany worek.

Niech go szlag. Gdzie jest, kurde, pudełko z fioletowymi buteleczkami?

— Kiedy czytam moją korespondencję z Charlottenburgiem, chce mi się śmiać — mówi Beck, zmieniając temat na zaścielające stół odszyfrowane radiogramy. — Chyba napisał ją ten Żyd Kafka.

— Jak to?

— Oni, zdaje się, niespecjalnie się spodziewają, że wrócimy do domu cało.

— Dlaczego pan tak mówi? — pyta Root. Usiłuje nie delektować się zanadto armaniakiem. Kiedy unosi go do nosa i wącha, aromat niemal zaciera smród moczu, zepsutego jedzenia i diesla, którym jest przesiąknięte wszystko na U-Boocie — aż do poziomu atomów.

— Nalegają na informacje o jeńcach. Bardzo się wami interesują.

— Innymi słowy — ostrożnie mówi Root — chcą, żeby pan nas przepytał.

— Dokładnie.

— I wysłał rezultaty przez radio?

— Tak — potwierdza Beck. — Lecz ja tak naprawdę powinienem się skupić na utrzymaniu okrętu przy życiu, niedługo wzejdzie słońce i znajdziemy się w poważnych tarapatach. Pamięta pan, ten statek, zanim go zatopiłem, nadał swoją pozycję. Szukają nas wszystkie alianckie okręty i samoloty.

— A zatem jeśli będę współpracował, będzie pan mógł się tym szybciej zająć.

Beck próbuje opanować uśmiech. Ta drobna manipulacja była szyta grubymi nićmi i Root przejrzał ją na wylot.

— Załóżmy, że zeznam wszystko, co wiem. Jeśli zechce pan to wszystko nadać do Charlottenburga, trzeba będzie tłuc przez radio godzinami — i cały czas na powierzchni. Namierniki wyłapią was w parę sekund, a potem zaatakują was wszystkie niszczyciele i bombowce w promieniu tysiąca kilometrów.

— Nas. Zaatakują nas — poprawia go Beck.

— No tak. Więc jeśli naprawdę chcę ocalić skórę, to powinienem milczeć — konkluduje Root.

— Tego szukasz? — mówi Niemiec ze stetoskopem, który (jak dowiedział się Shaftoe) nie jest żadnym lekarzem, tylko facetem, który przypadkiem opiekuje się apteczką. W każdym razie unosi to w powietrze. Właśnie to.

— Dawaj! — Shaftoe słabo wyciąga rękę. — To moje!

— Tak naprawdę to moje — mówi lekarz. — Twoja buteleczka jest u kapitana. Jak będziesz współpracował, to może się z tobą podzielę.

— Odpierdol się! — odpowiada Shaftoe.

— No to świetnie. To położę ci ją tutaj. — Kładzie strzykawkę pełną morfiny na koi naprzeciwko, nieco niżej, tak by Shaftoe widział ją pomiędzy połciami kiełbas, ale żeby jej nie sięgnął. A potem wychodzi.

— Dlaczego sierżant Shaftoe miał przy sobie niemiecką fiolkę z morfiną i niemiecką strzykawkę? — z ciekawością pyta Beck, starając się, by zabrzmiało to jak zwykła rozmowa, a nie przesłuchanie. Lecz to zbyt duży wysiłek — na usta znów wypełza mu uśmiech. Uśmiech zbitego psa. Root jest tym trochę zaniepokojony, w końcu to Beck odpowiada za życie ich wszystkich na tym okręcie.

— Pierwsze słyszę — odpowiada.

— Morfina jest ściśle racjonowana. Każda buteleczka ma numer. Już przesłaliśmy ten numer do Charlottenburga, niedługo będą wiedzieć, skąd pochodzi. Ale mogą nam nie powiedzieć.

— Dobry ruch. To powinno na trochę ich zająć. Dlaczego nie wróci pan do dowodzenia okrętem?

— Teraz jest cisza przed burzą — wyjaśnia Beck — i nie mam za wiele do roboty. Próbuję więc zaspokoić swoją ciekawość.

— Robicie z nas wała, co nie? — mówi głos Niemca.

— Że co? — Shaftoe jest zdziwiony.

— Mówię, że robicie z nas wała! Złamaliście Enigmę!

— Co to Enigma?

— Nie udawaj głupiego — mówi Niemiec.

Shaftoe czuje ciarki. Dokładnie coś takiego mógłby powiedzieć Niemiec przed rozpoczęciem tortur.

Przybiera zobojętniały, drętwy wyraz twarzy, który zawsze stosuje, gdy chce wkurzyć oficerów. W miarę możliwości, jeśli wziąć pod uwagę kajdany, obraca się na bok, w stronę głosu. Spodziewa się oficera SS, z orlim nosem, w czarnym mundurze, oficerkach, ze szpicrutą i trupią czaszką, może nawet kręcącego w dłoniach obleczonych w czarne skórzane rękawiczki jakimiś śrubkami.

Jednak nie widzi nikogo. Cholera! Znowu te halucynacje!

Potem porusza się brudny worek na sąsiedniej koi. Shaftoe mruga i wreszcie udaje mu się dostrzec wystającą z niego głowę: słomiane blond włosy z przedwczesną łysiną pośrodku, kontrastująca czarna broda, bladozielone kocie oczy. To parciane ubranie to właściwie nie worek, tylko obszerny płaszcz. Gość ma ręce splecione na piersi.

— No dobrze, dobrze — mruczy Niemiec. — Chciałem tylko nawiązać rozmowę. — Odwraca głowę i drapie się w nos, ocierając go o poduszkę. — Możesz mi zdradzić wszystkie tajemnice, jakie tylko chcesz. Widzisz, już powiedziałem Donitzowi, że ta Enigma jest gówno warta. I nic. Tylko sprawił mi nowy garnitur. — Obraca się, pokazując Shaftoe'owi plecy. Rękawy płaszcza są zaszyte na końcach i związane za jego plecami. — To jest wygodniejsze, niż wygląda, jak się człowiek trochę przyzwyczai.

Marynarz odchyla skórzaną zasłonę, kłania się przepraszająco i wręcza Beckowi świeży radiogram. Beck czyta go, unosi brwi i mruga ze zmęczeniem. Kładzie papier na stole i przez piętnaście sekund wpatruje się w ścianę. Potem podnosi go i jeszcze raz dokładnie czyta.

— Mówią, że mam nie zadawać wam więcej żadnych pytań.

— Co?!

— Bezwzględnie i bezwarunkowo mam zaprzestać wydobywania od was jakichkolwiek informacji.

— Co to, do cholery, ma znaczyć?

— Pewnie tyle, że wiecie coś, czego mnie nie wolno wiedzieć — mówi Beck.

Bobby Shaftoe chyba od dwustu lat nie miał w organizmie ani śladu morfiny. Bez niej nie wie, co to przyjemność, ani nawet luz.

Strzykawka jarzy się zimnym blaskiem na koi pod tym stukniętym Niemcem w kaftanie. Już wolałby, żeby wyrwali mu paznokcie albo coś takiego.

Wie, że się złamie. Kombinuje, jak by tu się złamać, żeby nie podkablować żadnych marines.

— Mógłbym przynieść ci strzykawkę w zębach — podpowiada facet, który przedstawił się jako Bischoff.

Shaftoe duma nad tym.

— W zamian za co?

— Powiesz mi, czy Enigma została złamana.

— Uff. — Shaftoe czuje ulgę. Już się obawiał, że Bischoff zażąda obciągnięcia druta. — Ta niby maszyna do kodowania, co mi mówiłeś? — Mieli mnóstwo czasu na pogaduszki.

— Tak.

Shaftoe jest doprowadzony do ostateczności. Ale jest także wściekły, co w tej chwili służy mu dobrze.

— Mam uwierzyć, że jesteś tylko wariatem, którego akurat ciekawi Enigma, a nie niemieckim oficerem, który przebrał się w kaftan, żeby mnie nabrać?

Bischoff się wścieka.

— Już ci mówiłem, że powiedziałem Donitzowi, że Enigma jest gówno warta! Więc jeśli ty powiesz to samo, to nic nie zmieni!

— No to pan pozwoli, że teraz ja zadam pytanie — mówi Root.

— Tak? — odpowiada Beck, z wyraźnym wysiłkiem podnosząc brwi i udając zainteresowanie.

— Co pan o nas powiedział Charlottenburgowi?

— Nazwiska, stopnie, numery dokumentów, okoliczności wzięcia do niewoli.

— Ale to nadaliście wczoraj.

— Tak.

— A co pan nadał niedawno?

— Nic. Tylko numer seryjny fiolki z morfiną.

— A po ilu godzinach przysłali rozkaz zabraniający panu nas przesłuchiwać?

— Mniej więcej po czterdziestu pięciu minutach — mówi Beck. — Tak, pewnie, że chciałbym zapytać, skąd pochodzi ta buteleczka. Ale to wbrew rozkazom.

— Może i bym odpowiedział na pytanie o Enigmie — mówi Shaftoe — gdybyś powiedział mi, czy ta łajba wiezie jakieś złoto.

Bischoff marszczy brwi. Ma problemy językowe.

— Znaczy pieniądze? Geld?

— Nie. Gold. Drogi, żółty metal.

— Może troszeczkę.

— Nie na drobne wydatki — mówi Shaftoe. — Wiele ton.

— Nie. U-Booty nie wożą ton złota — martwo rzuca Bischoff.

— Przykro mi, Bischoff, że to powiedziałeś. Myślałem, że się zaprzyjaźnimy. A ty mnie okłamałeś. Ty kutasie!

Ku zaskoczeniu i irytacji Shaftoe'a, Bischoff sądzi, że to strasznie śmieszne — zostać nazwanym kutasem.

— Dlaczego, do cholery, miałbym cię okłamać? Shaftoe, na miłość boską! Odkąd wyście, skurczybyki, złamali Enigmę i wsadzili radary na wszystko, co się rusza, zatapiacie dosłownie wszystkie U-Booty! Po co Kriegsmarine miałaby ładować tony złota na okręt, o którym z góry wiadomo, że ma przerąbane?

— Zapytaj gości, którzy załadowali złoto na U-553.

— Ha! Po tym widać, że opowiadasz pierdoły! — mówi Bischoff. — U-553 zatonął rok temu, podczas ataku na konwój.

— Niezupełnie. Byłem na nim parę miesięcy temu, koło Qwghlm. Miał w środku pełno złota.

— Gówno prawda! Co miał namalowane na kiosku?

— Białego niedźwiedzia z kuflem piwa.

Długa cisza.

— Chcesz wiedzieć coś jeszcze? Poszedłem do kabiny kapitana. Miał tam zdjęcie z kolegami i wiesz co, chyba jeden z nich był do ciebie podobny.

— Co robiliśmy?

— Wszyscy byliście w kąpielówkach. Trzymaliście na kolanach dziwki! — krzyczy Shaftoe. — No, chyba że to były żony — w takim razie przykro mi, że twoja żona jest dziwką!

— O ho ho ho ho ho ho ho! — wykrzykuje Bischoff. Wali się na plecy i przez chwilę w zadumie gapi na rury, potem znów woła: — Ho ho ho ho ho ho!

— Co takiego, powiedziałem coś tajnego? Jak tak, to niech cię jasny szlag trafi!

— Beck! — wrzeszczy Bischoff. — Achtung!

— Co robisz?

— Załatwiam ci morfinę.

— Och jej. Dzięki.

Dowódca przychodzi po półgodzinie. Jak na oficera, całkiem punktualnie. Przez chwilę rozmawiają z Bischoffem po niemiecku. Shaftoe kilka razy słyszy słowo morphium. Wreszcie kapitan przywołuje sanitariusza, który wbija Shaftoe'owi strzykawkę w przedramię i wstrzykuje mniej więcej połowę.

— Ma pan coś do powiedzenia? — pyta go kapitan. Wygląda na całkiem sympatycznego faceta. Teraz to wszyscy oni wyglądają całkiem sympatycznie.

Shaftoe najpierw zwraca się do Bischoffa.

— Sir! Przepraszam, że użyłem w stosunku do pana obelżywych słów!

— Nie ma sprawy, to była dziwka, tak jak powiedziałeś.

Kapitan niecierpliwie chrząka.

— Tak tylko się zastanawiam. — Shaftoe zwraca się teraz do kapitana. — Wieziecie na tym U-Boocie jakieś złoto?

— Taki żółty metal?

— Tak. W sztabach.

Kapitan wciąż jest zdezorientowany. Shaftoe zaczyna odczuwać złośliwą satysfakcję. Manipulowanie umysłami oficerów to nie to samo co nasycenie własnego mózgu rafinowanymi opiatami, ale też przyjemne.

— Myślałem, że macie je na wszystkich U-Bootach.

Sanitariusz zostaje odprawiony. Przez chwilę Beck z Bischoffem rozmawiają po niemiecku o Shaftoe. W połowie rozmowy Beck strzela w Bischoffa jakąś bombą. Bischoff jest osłupiały. Przez chwilę nie wierzy, lecz Beck zapewnia go, że to prawda. Potem Bischoff znów zaczyna te swoje „ho ho ho”.

— Nie może ci zadawać pytań — mówi Bischoff. — Takie rozkazy z Berlina. Ho ho! Ale ja mogę.

— Wal.

— Powiedz mi więcej o tym złocie.

— Załatw mi jeszcze morfinę.

Beck znów przywołuje sanitariusza, który podaje Shaftoe'owi resztę strzykawki. Shaftoe nigdy nie czuł się lepiej. Kurwa, co za cudaczny interes! Dostaje od Niemców morfinę w zamian za zdradzanie im niemieckich tajemnic wojskowych.

Bischoff zaczyna dokładnie go indagować, Beck zaś przysłuchuje się. Shaftoe ze trzy razy powtarza całą historię U-553. Bischoff jest zafascynowany, Beck natomiast przygnębiony i zaniepokojony.

Informacja o tym, że sztaby złota nosiły chińskie znaki, obu niemal powala. Rumienią im się twarze, jakby rozświetliło je światło reflektora w bezksiężycową noc. Beck zaczyna siąkać nosem, jakby się przeziębił. Shaftoe ze zdumieniem zauważa, że on płacze. Płacze ze wstydu. Lecz Bischoff jest wciąż zachwycony opowieścią i skupiony.

Wtem wpada marynarz i wręcza Beckowi szyfrogram. Jest wyraźnie wstrząśnięty i śmiertelnie przerażony. Wciąż zerka, nie na Becka, tylko na Bischoffa.

Beck bierze się w garść i zaczyna czytać. Bischoff podrywa się i wtyka mu głowę przez ramię. Razem wyglądają jak dwugłowy cudak z cyrku, który do tego nie kąpał się od czasów Wielkiego Kryzysu. Nie odzywają się przez minutę. Bischoff milczy, bo kółeczka w głowie kręcą mu się z szybkością żyroskopów torpedy, Beck — bo zaraz chyba zemdleje. Shaftoe słyszy, jak nowina, jakakolwiek to nowina, rozchodzi się wzdłuż okrętu z prędkością dźwięku. Niektórzy krzyczą z wściekłości, inni szlochają, jeszcze inni śmieją się histerycznie. Shaftoe domyśla się, że Niemcy przegrali albo wygrali wielką bitwę. Może Hitler zginął w zamachu. A może zdobyto Berlin.

Beck jest teraz wyraźnie przerażony.

Wchodzi sanitariusz. Staje na baczność — Shaftoe pierwszy raz widzi na U-Boocie taką postawę. Krótko odzywa się do Becka. Kapitan energicznie kiwa głową. Potem pomaga felczerowi wydobyć Bischoffa z kaftana bezpieczeństwa.

Bischoff trochę zdrętwiał, trochę się chwieje, ale zbiera się szybko. Jest dość niski, potężnie zbudowany, talię ma szczupłą; kiedy tak zeskakuje z koi na pokład, kojarzy się Shaftoe'owi ze schodzącym z drzewa jaguarem. Serdecznie ściska dłonie sanitariuszowi i nieszczęsnemu Beckowi. Potem otwiera drzwi do sterówki. Okazuje się, że gapi się na nie połowa załogi stłoczona w przejściu. Kiedy widzą Bischoffa, na ich twarzach maluje się ekstaza. Wybucha owacja. Bischoff podaje wszystkim rękę i przechodzi na swe stanowisko pracy jak polityk przeciskający się przez wiwatujący tłum. Beck przekrada się przez drzwi z drugiej strony i znika między łomoczącymi dieslami.

Shaftoe nie ma pojęcia, co tu się, kurwa, dzieje, dopóki nie pojawia się Root. Podnosi komunikat z pulpitu i czyta go. Permanentnie nieobecna mina, zwykle dość denerwująca, w takich chwilach dobrze mu służy.

— Nadali to do wszystkich okrętów na morzu, z kwatery głównej marynarki wojennej w Tirpitzufer w Berlinie. Mówią, że U-691, czyli właśnie ten okręt, Bobby, został zinfiltrowany i opanowany przez angielskich komandosów i już zdążył zatopić na oceanie jedną Milchkuh. Teraz przypuszczalnie kieruje się ku Europie, gdzie prawdopodobnie będzie usiłował przedostać się do niemieckich baz i zatopić kolejne okręty. Wszystkim niemieckim siłom morskim i powietrznym rozkazuje się wypatrywać U-691, a w razie wykrycia — zatopić go.

— Cholera — mówi Shaftoe.

— Jesteśmy na niewłaściwej łodzi w niewłaściwym czasie.

— A co jest z tym Bischoffem?

— Wcześniej pozbawili go dowodzenia. A teraz przywrócili na stanowisko.

— Wariat prowadzi okręt?

— To on jest kapitanem.

— No a dokąd nas zawiezie?

— Nie wiem, czy nawet on sam ma pojęcie.

Bischoff wraca do swojej kajuty i nalewa sobie lufę armaniaku. Potem idzie do kabiny nawigacyjnej, gdzie zawsze najbardziej lubił siedzieć. To jedyne kulturalne miejsce na całym okręcie. Jest tu na przykład piękny sekstans w pudełku z polerowanego drewna. Zbiegają się tu rury głosowe z całej łodzi; choć nikt nie mówi bezpośrednio do nich, Bischoff słyszy strzępy rozmów, odległy łoskot diesli, szelest tasowanych kart i syk świeżych jajek spadających na patelnię. Świeże jajka! Dzięki Bogu, udało im się skorzystać z Milchkuh, zanim ją zatopiono.

Rozwija mapę w małej skali, przedstawiającą cały północny Atlantyk. Jest podzielona na kwadraty opisane literami i liczbami. To do polowania na konwoje. Powinien patrzeć na południową część mapy, przecież tam się teraz znajdują. Lecz jego wzrok wciąż wędruje na północ — na archipelag Qwghlm. Umieśćmy go pośrodku tarczy zegara. Wtedy Wielka Brytania znajdzie się na godzinie piątej i szóstej, Irlandia na siódmej. Norwegia jest na wschodzie, na godzinie trzeciej, a Dania tuż obok, trochę na południe, na czwartej. U podstawy Danii, tam gdzie graniczy z Niemcami, leży Wilhelmshaven. Francja, baza macierzysta tak wielu U-Bootów, jest dużo dalej na południe — nie mieści się w tym obrazie.

U-Boot zmierzający z pełnego morza do jakiegokolwiek bezpiecznej przystani w Europie skierowałby się do Zatoki Biskajskiej i wpłynął do jednego z francuskich portów. Do portów niemieckich nad Morzem Północnym czy Bałtyckim droga jest znacznie dłuższa, bardziej skomplikowana i niebezpieczna. Trzeba jakoś ominąć Wielką Brytanię. Można od południa, przez kanał La Manche, który (pominąwszy fakt, że to wąski przesmyk rojący się od angielskich radarów) brytyjska marynarka zamieniła w prawdziwy labirynt za pomocą zatopionych wraków i pól minowych. Na północy jest znacznie więcej miejsca.

Zakładając, że opowieść Shaftoe'a jest prawdziwa — a musi być w niej trochę prawdy, bo skąd miałby tę buteleczkę z morfiną — U-553 nie powinien mieć specjalnych trudności z opłynięciem Wielkiej Brytanii od północy. Lecz U-Booty zawsze miewały trochę problemów mechanicznych, zwłaszcza po dłuższym pobycie na morzu. Mogłoby to zmusić kapitana do płynięcia przy samym brzegu — gdyby na pełnym morzu całkiem zawiodły silniki, nie mieliby żadnych szans przeżycia. W ciągu ostatnich paru lat uszkodzone U-Booty lądowały już na wybrzeżach Irlandii i Islandii.

Przypuśćmy jednak, że chory, tulący się do wybrzeża U-Boot mijał bazę marynarki na Qwghlm akurat wtedy, kiedy inny U-Boot urządził sobie na nią atak. Wtedy flotylla ścigających napastnika niszczycieli i samolotów mogła dość łatwo schwytać U-553, zwłaszcza jeśli miał już ograniczone możliwości manewrowe.

W historii Shaftoe'a są dwie rzeczy nieprawdopodobne: pierwsza, że U-Boot wiózł złoty skarb. Druga, że kierował się do portów niemieckich, a nie francuskich.

Lecz te dwa fakty razem są znacznie bardziej prawdopodobne niż każdy z nich z osobna. U-Boot wiozący taką ilość złota mógł mieć bardzo dobry powód, by zmierzać prosto do Vaterlandu. Pewne wysoko postawione osoby chciały zachować sprawę ze złotem w tajemnicy. Nie tylko przed aliantami, lecz także przed pozostałymi Niemcami.

Dlaczego Japończycy dają Niemcom złoto? Niemcy muszą dawać im w zamian coś bardzo potrzebnego: surowce strategiczne, plany nowych rodzajów broni, doradców, coś w tym stylu.

Pisze wiadomość:


Donitz!

Tu Bischoff. Znowu dowodzę. Dziękuję za udany urlop, znakomicie odpocząłem. To bardzo niemiło z twojej strony, że kazałeś nas zatopić. To jakieś nieporozumienie. Może porozmawialibyśmy o tym w cztery oczy?

Pijany biały niedźwiedź powiedział mi parę bardzo ciekawych rzeczy. Może za godzinę albo dwie nadam to przez radio? Ponieważ już nie wierzę w Enigmę, nie będzie mi się chciało tego szyfrować.

Z wyrazami szacunku,

Bischoff


Stado białych liter V płynie na północ z Gibraltaru, po zalanym słońcem morzu. U zbiegu każdego V jest przypominające gnidę ziarenko. To statek wiozący megatony wojskowego szajsu i tysiące żołnierzy z Afryki Północnej (gdzie nie są już potrzebni) do Wielkiej Brytanii. Tak to wygląda dla pilota samolotu lecącego nad Zatoką Biskajską. Wszystkie te samoloty i statki są angielskie lub amerykańskie — Zatoka Biskajska należy teraz do aliantów, natomiast dla załóg U-Bootów stanowi śmiertelny tygiel.

Większość tych V płynie prosto na północ, niektóre jednak nieprzerwanie kręcą się i meandrują — to niszczyciele. Okrążają transportowce i cały czas pingują sonarami. Te blaszanki potrafią obronić konwój — samoloty poszukujące U-691 mogą zatem udać się gdzie indziej.

W świetle prażącego słońca każdy ze statków rzuca przed sobą głęboki cień; zmrużone oczy obserwatorów ze źrenicami zwężonymi jak łebki od szpilek nie są w stanie nic w nim zobaczyć. Gdyby mogli, zauważyliby, że jeden z płynących w przednim szyku transportowców ma tam jakieś niezwykłe urządzenie — tuż obok jego dziobu z wody wystaje pionowa rurka.

A właściwie wiązka rur. Jedna z nich zasysa powietrze, inna wypluwa spaliny, jeszcze jedna niesie strumień informacji w postaci światła odbitego przez pryzmaty. Śledząc ów strumień parę metrów w dół, dojdziemy do nerwu wzrokowego Kapitanleutnanta Guntera Bischoffa. Ten z kolei prowadzi do jego mózgu, który pracuje na wysokich obrotach.

W epoce sonaru U-Boot Bischoffa był jak szczur w ciemnej, zagraconej, nieskończonej piwnicy, ukrywający się przed człowiekiem nieposiadającym ani latarni, ani pochodni — tylko dwa kamienie iskrzące przy uderzeniu. W tamtych czasach Bischoff zatopił mnóstwo statków.

Pewnego razu, gdy próbując nadrobić stracony czas, pruli w wynurzeniu przez Morze Karaibskie, znikąd pojawiła się catalina. Leciała na tle czystego błękitnego nieba, Bischoff miał więc dużo czasu na zejście pod powierzchnię. Catalina rzuciła kilka bomb głębinowych i odleciała — musiała być już na granicy zasięgu.

Dwa dni później nadciągnął front atmosferyczny, a niebo się zachmurzyło. Bischoff popełnił błąd, odprężając się. Znalazła ich kolejna catalina: ta podeszła pod osłoną chmur, odczekała, aż U-691 wyjdzie na nasłoneczniony skrawek wody, wtedy zanurkowała, rzucając swój cień na mostek U-Boota. Na szczęście Bischoff miał po słonecznej stronie dwóch na oku. W żargonie oznaczało to, że w każdej chwili na pokładzie stało dwóch cuchnących, nieogolonych, półnagich facetów, ocieniających oczy dłońmi. Jeden z nich rzucił coś zdziwionym tonem, co natychmiast zaalarmowało kapitana. W chwilę później obu obserwatorów rozerwała rakieta. Zanim łódź zdołała się zanurzyć, ogień z działek i rakiety poraniły kolejnych pięciu ludzi.

Następnego dnia niskie szaroniebieskie chmury zasnuły niebo aż po horyzont. U-691 był daleko od lądu. Ale Bischoff i tak polecił Holzowi, głównemu mechanikowi, by najpierw wyszedł na głębokość peryskopową. Starannie przejrzał cały horyzont, dopiero potem kazał się wynurzyć. Odpalili silniki wysokoprężne i wzięli kurs na wschód. Misja zakończona, okręt uszkodzony, pora wracać do domu.

Dwie godziny później z chmur wyskoczyła łódź latająca i zrzuciła na nich podłużne czarne jajeczko. Bischoff właśnie zażywał świeżego powietrza na mostku, był jednak na tyle przytomny, by wrzasnąć do rury głosowej coś o uniku. Metzger, sternik, natychmiast zrobił ster prawo na burt. Bomba walnęła w wodę dokładnie tam, gdzie przed chwilą znajdował się pokład U-691.

I tak cały czas, dopóki nie oddalili się od lądu. Kiedy wreszcie doczłapali do bazy w Lorient, Bischoff opowiedział całą historię swym przełożonym, tonem pełnym zabobonnego lęku, on zaś zdradzili mu nowinę: wróg ma taki nowy wynalazek, nazywa się radar.

Bischoff wczytał się w informacje i przestudiował meldunki wywiadu: alianci montowali to gówno między innymi na samolotach! Mogło wypatrzyć nawet twój peryskop!

Jego U-Boot już nie będzie szczurem w mrocznej piwnicy. Raczej gzem z oberwanymi skrzydłami, pełznącym po nieskazitelnie białym obrusie zalanym popołudniowym słońcem.

Donitz, dzięki Bogu, próbuje konstruować nowe U-Booty, które mogą cały czas pozostawać w zanurzeniu. Musi jednak żebrać o każdą tonę stali i każdego inżyniera. Na razie mają namiastkę — chrapy. To tylko rura wystająca z wody i pozwalająca płynąć tuż pod powierzchnią na dieslach. Nawet chrapy widać na radarze, ale mniej wyraźnie. Zawsze gdy U-Boot wynurzy się dłużej niż na godzinę, Holz włazi na górę i majstruje przy nich, coś odpiłuje, przyspawa coś nowego, owinie je gumą, albo czymś, co według niego może przeciwdziałać radarowi. Faceci, którzy sześć miesięcy temu w Lorient zainstalowali im chrapy, teraz by ich nie poznali. Przeszły ewolucję — jak ryjówka przekształcająca się w tygrysa. Jeżeli Bischoff owi uda się wprowadzić U-691 bezpiecznie do portu, o innowacjach Holza dowiedzą się inni — może skorzystają na tym te nieliczne niezatopione jeszcze U-Booty.

Odpędza tę myśl. Tak właśnie giną oficerowie i zabijają swoje załogi, poświęcając więcej czasu na rozpamiętywanie przeszłości niż na planowanie przyszłości. Takie myśli nie są w niczym lepsze od masturbacji. Bischoff musi się skupić.

Możliwością zatopienia przez Niemców nie musi się tak bardzo kłopotać. Jak tylko nadał radiogram, w którym zagroził, że roześle jawnym tekstem informacje o złocie, Donitz wycofał rozkaz zniszczenia U-691. Możliwe wprawdzie, że któryś okręt odebrał pierwszy rozkaz, a przeoczył drugi, trzeba więc trochę się pilnować.

Wielkie mi co. I tak już niewiele zostało tej niemieckiej floty, żeby go zatopić. Można zatem przejmować się tylko groźbą zatopienia przez aliantów. Kiedy domyśla się, że szedł w cieniu konwoju przez dwa dni, bardzo się zdenerwują. Bischoff też jest zdenerwowany; konwój idzie szybko i zabezpiecza się, zygzakując, a jeśli U-691 nie będzie zygzakował w idealnym zgraniu ze statkiem ponad nim, to albo zostanie staranowany, albo wyjdzie z cienia i zauważą go. To wszystko nieźle wyczerpuje kapitana, załogę i okrętowe zapasy benzedryny. Ale przecież przepłynęli już osiemset kilometrów! Niedługo zostawią za sobą śmiercionośną zatokę, po sterburcie będą mieli Wielką Brytanię, a Bischoff będzie musiał podjąć decyzję: skręcić w prawo w kanał La Manche, co jest równoznaczne z samobójstwem, przepłynąć między Wielką Brytanią a Irlandią, co jest równoznaczne z samobójstwem, albo opłynąć Irlandię od zachodu, co jest równoznaczne z samobójstwem.

Oczywiście pozostaje jeszcze przyjazne terytorium Francji, lecz jego syreniemu śpiewowi należy stawić stanowczy opór. Bischoffowi nie wystarczy osiąść okrętem na jakiejś zagubionej plaży; chce trafić do regularnej bazy morskiej. Lecz niebo nad tymi bazami roi się od catalin rozświetlających morze szatańskim blaskiem radarów. Niech lepiej oni myślą, że zmierza do Francji, a on popłynie do Niemiec. Przynajmniej tak mu się wydawało dwa dni temu. Teraz przytłacza go ogrom trudności tego planu.

Cień statku nad nimi nagle wydaje się dłuższy i głębszy. Oznacza to, że albo Ziemia nagle przyspieszyła swój ruch obrotowy, zmieniając kąt padania promieni słonecznych, albo statek skręcił ku nim.

— Mocno prawo na burt — odzywa się szeptem Bischoff. Jego głos leci przez rurę do faceta, który zawiaduje sterem. — Co tam w radiu?

— Nic — odpowiada Funkmaat. To dziwne; zwykle zygzakujące statki koordynują manewry przez radio. Bischoff kręci peryskopem, próbując przyjrzeć się transportowcowi, który cały czas próbuje ich staranować. Sprawdza kurs; sukinsyn skręcił o całe dziewięćdziesiąt stopni!

— Zauważyli nas — mówi Bischoff. — Przygotować się do zanurzenia. — Póki ma jeszcze okazję, robi pełny obrót peryskopem, by upewnić się, że jego pamięciowa mapa konwoju jest poprawna. Mniej więcej, o, jest sobie niszczyciel, mniej więcej tam, gdzie być powinien. Unieruchamia peryskop, wykrzykuje namiary celu. Torpedomaat wpisuje liczby do komputera celowniczego — najnowszego, w pełni analogowego krzyku techniki. Komputer miele liczby i ustawia żyroskopy w kilku torpedach. Bischoff woła: — Torpeda, torpeda, do zanurzenia! — Wszystko to się dzieje w błyskawicznym tempie. Metaliczny chór diesli, który przez kilka dni powolutku doprowadzał ich do szaleństwa, nagle ustępuje ciszy. Idą teraz na akumulatorach.

Akumulatory są do dupy — tak było zawsze i będzie jeszcze co najmniej przez ćwierć wieku. Kiedy U-Boot zaczyna pełznąć żałośnie wolno, konwój jakby nagle ruszył z kopyta. Teraz niszczyciele mogą poruszać się z pięć razy szybciej niż oni. Bischoff nie cierpi tego kawałka.

— Niszczyciel robi unik — woła operator sonaru.

— Zdążyliśmy odebrać prognozę pogody? — pyta Bischoff.

— Dziś wieczorem nadciąga sztorm. Jutro kiepska pogoda.

— Zobaczmy, czy dożyjemy do tego sztormu — mówi Bischoff. — Potem popłyniemy tą balią pełną gówna prosto przez kanał La Manche, tuż obok wielkiej, tłustej dupy Winstona Churchilla, a kiedy zginiemy, zginiemy jak mężczyźni.

Straszliwy huk rozprzestrzenia się przez wodę i przewierca kadłub. Marynarze cieszą się, zatopili właśnie kolejny okręt. Hura!

— To chyba ten niszczyciel — mówi sonarzysta, jakby nie dowierzał własnemu szczęściu.

— Te naprowadzające się torpedy są niesamowite — stwierdza Bischoff — o ile nie zawrócą i nie naprowadzą się na ciebie.

Jeden niszczyciel z głowy, zostały jeszcze trzy. Jeśli zatopią następny, przed dwoma może uda się umknąć. Ale ucieczka przed trzema niszczycielami jest prawie niemożliwa.

— Takiej okazji już nie będzie! — woła. — Głębokość peryskopowa! Póki na górze jest zamieszanie, zobaczymy, co się tam, kurwa, dzieje.

A dzieją się następujące rzeczy: jeden niszczyciel tonie, drugi płynie mu z pomocą. Inne dwa kierują się w miejsce, gdzie trzydzieści sekund temu znajdował się U-691, ale opóźnia je fakt, że muszą lawirować przez środek konwoju. Prawie natychmiast zaczynają strzelać. Bischoff puszcza wiązkę torped w stronę płynącego na ratunek niszczyciela. Woda wokół nich gotuje się od pocisków. Robi jeszcze jeden pełny obrót peryskopem, utrwalając sobie w pamięci rozłożenie konwoju.

— Do zanurzenia! — woła. Potem wpada na lepszy pomysł.

— Wróć! Do wynurzenia i cała naprzód!

Każda inna załoga U-Boota w tym momencie poderżnęłaby mu gardło i poddała się. Lecz ci ludzie nawet się nie zawahają: albo naprawdę go kochają, albo stwierdzili, że tak czy owak zginą.

Następuje dwadzieścia sekund straszliwych nerwów. U-691 wali ku powierzchni, przechylając się na bok jak messerschmitt, gdy wokół wybuchają pociski. Z luków wysypują się marynarze, w pełnym słońcu wyglądają jak więźniowie obozu pracy. Starając się uniknąć zmycia z kołyszącego pokładu, zatrzaskują karabińczynki na linach bezpieczeństwa, zanim wysadzą ich w powietrze bryzgi wody z eksplodujących pocisków. Obsadzają działa.

Po chwili wielki statek wchodzi między nich a dwa niszczyciele. Przez minutę będą bezpieczni. Bischoff już jest na kiosku. Odwraca się ku rufie i przygląda tamtemu niszczycielowi, który kręci się jak fryga, próbując strząsnąć z siebie naprowadzające się torpedy.

Kiedy wychodzą zza osłony wielkiego frachtowca, Bischoff przekonuje się, że mapa konwoju, którą miał w głowie, jest z grubsza poprawna. Następne rozkazy do steru i maszyn. Zanim dwa atakujące niszczyciele zdołają otworzyć ogień z dział, Bischoff już ustawił się pomiędzy nimi a wiozącym żołnierzy transportowcem — rozpadającym się transatlantykiem pospiesznie wymalowanym farbą maskującą. Teraz nie mogą do niego strzelać, nie ryzykując pozabijania swoich. Ale on do nich może. Gdy załoga Bischoffa widzi nad sobą liniowiec, a z przodu bezradne niszczyciele, intonuje pieśń, a właściwie radosną knajpianą piosenkę.

U-691 jest uzbrojony po zęby, aż ciężki od broni, z obawy przed samolotami. Załoga Bischoffa otwiera ogień ze wszystkich mało- i średniokalibrowych działek, dając czas na wycelowanie obsłudze głównego działa. Przy strzale z tej odległości istnieje zagrożenie, że pocisk przeleci na wylot przez kadłub niszczyciela, nie detonując. Trzeba być cierpliwym, nie spieszyć się, wycelować w maszyny. Załoga Bischoffa wie o tym.

Główne działo grzmi rozsadzającą czaszkę eksplozją; pocisk leci tuż nad wodą i trafia najbliższy niszczyciel prosto w kotły. Okręt nie wybucha, ale się zatrzymuje. Kilka razy strzelają jeszcze do drugiego niszczyciela. Udaje im się zniszczyć jedną wieżę artyleryjską i jedną z wyrzutni bomb głębinowych. Później obserwatorzy zauważają samoloty; czas się zanurzać. Bischoff wykonuje jeszcze jeden pełny obrót peryskopem i ze zdziwieniem zauważa, że niszczyciel, który próbował uniknąć torped, naprawdę ocalał. Musiały skręcić i walnąć w transportowce.

Schodzą od razu na sto sześćdziesiąt metrów. Niszczyciele przez osiem godzin obrzucają ich bombami głębinowymi. Bischoff idzie się zdrzemnąć. Kiedy się budzi, wszędzie wokół łomoczą bomby głębinowe i wszystko jest w najlepszym porządku. Na górze powinno być teraz ciemno i sztormowo — kiepska pogoda dla catalin. Ucieka niszczycielom, robiąc (w skrócie) przebiegłe sztuczki, których nauczył się na własnych błędach. U-Boot jest cienki jak igła do dziergania i kiedy zwróci się go dziobem lub rufą do sonaru, prawie nie daje echa. Potrzebna jest tylko precyzyjna mapa pamięciowa z położeniem wszystkich niszczycieli.

Upływa następna godzina. Niszczyciele rezygnują i odpływają. Bischoff wynurza się na głębokość chrapową i zgodnie z zapowiedzią bierze kurs prosto na kanał La Manche. Przez peryskop upewnia się także, że pogoda jest, jak prognozowano, paskudna.

Ci dranie mają teraz na mapie wielką czerwoną szpilę wbitą w miejsce, gdzie ostatnio widziały U-Boota niszczyciele. Wokół tej szpili będą zataczać coraz większe kręgi, spirale zawierające zbiór wszystkich punktów, w których w danym momencie może znaleźć się U-691, ustalonych na podstawie szacunkowej prędkości łodzi. Długość kręgów będzie rosła proporcjonalnie do kwadratu ich promienia.

Przepłynięcie Kanału w zanurzeniu po prostu nie ma szans się udać — wpadną na jeden z wraków, które zatopili tam Angole, żeby zapobiec właśnie takim manewrom. Jedyny sposób to płynąć na powierzchni, co też jest znacznie szybsze. Ale powstaje problem samolotów. Samoloty nie wypatrują samego okrętu, który jest czarny i maleńki, lecz jego kilwateru, białego, przy spokojnym morzu ciągnącego się przez wiele kilometrów. Dzisiaj w nocy U-691 nie zostawi kilwateru. Albo raczej — zostawi, ale zginie on pośród losowego szumu o dużo większej amplitudzie. Bischoff decyduje, że w tej chwili ważniejsza jest szybkość niż subtelność, wali więc prosto na powierzchnię i rozkazuje wcisnąć gaz do dechy. Spali się olbrzymia ilość ropy, ale U-691 ma w końcu dwadzieścia tysięcy kilometrów zasięgu.

Następnego dnia około południa U-691, przebijając się przez morderczy sztorm, pokonuje Cieśninę Kaletanską i wypływa na Morze Północne. Pewnie widać go na każdym radarze w Europie, ale przy takiej pogodzie samoloty niewiele mogą zrobić.

— Jeniec Shaftoe chce z panem rozmawiać — mówi Beck, który jak gdyby nigdy nic wcielił się z powrotem w rolę pierwszego oficera. Wojna wykształca u ludzi umiejętność zamykania oczu. Bischoff kiwa głową.

Shaftoe wchodzi do sterowni w towarzystwie Roota, mającego chyba pełnić funkcję tłumacza, przewodnika duchowego i/lub sarkastycznego obserwatora.

— Wiem, gdzie możemy popłynąć — mówi Shaftoe.

Bischoff staje osłupiały. Od kilku dni nie zastanawiał się, dokąd właściwie popłyną. Sama idea celu w tej chwili właściwie przekracza jego możliwości pojmowania.

— No, to — jąka się Bischoff — to wzruszające, że starasz mi się pomóc.

Shaftoe wzrusza ramionami.

— Słyszałem, że wpadłeś w niezłe gówno u tego Donitza.

— Nie jest już tak źle — odpowiada Bischoff. — Głębokość jest taka sama, ale teraz siedzę głową w górę, a nie w dół.

Shaftoe chichocze z zadowoleniem. Teraz wszyscy są kumplami.

— Masz jakieś mapy Szwecji?

Dla Bischoffa ten pomysł jest dobry, ale trochę nieprzemyślany. Azyl w neutralnym kraju — nieźle. Ale dużo bardziej prawdopodobne jest, że władują okręt na skały.

— Tutaj, koło tego miasteczka, jest zatoka — mówi Shaftoe. — Znamy głębokość.

— Niby skąd?

— Parę miesięcy temu sami wysondowaliśmy tę pieprzoną zatoczkę kamieniem na sznurku.

— A na tego tajemniczego U-Boota pełnego złota wsiadłeś potem czy wcześniej?

— Zaraz potem.

— A czy będzie wielkim nietaktem, jeśli zapytam, co amerykański marine oraz kapelan z ANZAC robili w Szwecji, kraju neutralnym? Wykonywali pomiary batymetryczne?

Shaftoe wcale nie uważa tego za nietakt. Morfina poprawia mu nastrój. Opowiada kolejną historyjkę. Ta rozpoczyna się na norweskim wybrzeżu (kwestię, jak się tam dostał, zbył półsłówkami) i mówi o tym, jak to Shaftoe prowadził na nartach Enocha Roota i kilkunastu innych ludzi, w tym jednego z nogą poważnie rozrąbaną siekierą (Bischoff unosi brwi), przez całą Norwegię aż do Szwecji, strzelając na prawo i lewo do ścigających ich Niemców. Tutaj opowieść traci rozpęd, ponieważ zabrakło Niemców do zabicia; Shaftoe, wyczuwając, że Bischoff zaraz się znudzi, próbuje zwiększyć napięcie, opisując, jak gangrena szła w górę po nodze oficera, który nie udźwignął topora (o ile Bischoff dobrze rozumie, podejrzewali go także, że jest niemieckim szpiegiem). Shaftoe zachęca Roota, by się wtrącił i opowiedział, jak wykonał kilka kolejnych amputacji nogi, po kawałku aż do biodra. Gdy Bischoff już-już ma zacząć się martwić o nieszczęśnika z gangreną, historia znów wykonuje zwrot: trafiają do rybackiego miasteczka nad Zatoką Botnicką. Oficer bez nogi trafia pod opiekę miejscowego lekarza. Shaftoe ze swymi towarzyszami zaszywa się w lesie i nawiązuje znajomość, dość burzliwą, z fińskim przemytnikiem i jego zgrabną córką. Od razu widać, że dotarł do ulubionego miejsca opowieści — tej Finki. Istotnie, dotychczas jego styl opowiadania był prosty, bez ozdobników i funkcjonalny jak wnętrze U-Boota. Teraz Shaftoe rozluźnia się, uśmiecha i staje się niemal poetycki — tak, że kilku marynarzy znających nieco angielski zaczyna kręcić się w zasięgu głosu. Oczywiście opowieść w tym momencie kompletnie się wykoleja; miło się jej słucha, ale zmierza donikąd. Wreszcie Bischoff przerywa:

— A co z tym facetem z chorą nogą?

Shaftoe marszczy się i zagryza wargi.

— Ach, z nim? Umarł.

— Kamień na sznurku — podpowiada Enoch Root. — Pamiętasz? Z tego powodu zacząłeś opowiadać tę historię.

— A no tak — przyznaje Shaftoe. — Przyjechała po nas taka łódź podwodna. To ona zawiozła nas na Qwghlm, gdzie widzieliśmy tego U-Boota ze złotem. Ale żeby mogła wpłynąć do przystani, musieli mieć mapę głębokości. Porucznik Root i ja popłynęliśmy łodzią wiosłową i kamieniem na sznurku wysondowaliśmy całą pieprzoną zatoczkę.

— I cały czas macie ze sobą kopię tej mapy? — sceptycznie pyta Bischoff.

— Nie — odpowiada Shaftoe z bezczelną nonszalancją, która u mniej charyzmatycznego faceta byłaby denerwująca. — Ale porucznik ją pamięta. Ma naprawdę świetną pamięć do liczb. Nieprawdaż, sir?

Enoch skromnie wzrusza ramionami.

— Tam, gdzie dorastałem, uczenie się na pamięć cyfr liczby Jt było najbliższym odpowiednikiem rozrywki.

Загрузка...