Dom

Randy budzi się z koszmaru, w którym zjeżdżał. Siedział w samochodzie, jechał autostradą wzdłuż oceanu i nagle coś się stało z kierownicą. Samochód zaczął myszkować, najpierw w stronę pionowej skały po lewej, potem na prawo, ku przepaści i potężnym, ostrym skałom wystającym spomiędzy fal. Przez drogę nonszalancko turlały się wielkie głazy. Nie mógł kierować — jedynym wyjściem było obudzenie się.

Leży na śpiworze, na lakierowanej klonowej podłodze, która jest nachylona. Dlatego śniło mu się zjeżdżanie. Konflikt między okiem a uchem wewnętrznym targa ciałem. Randy przetacza się i zapiera obiema rękami o płaszczyznę podłogi.

America Shaftoe, w dżinsach i boso, siedzi w błękitnym blasku pod oknem. Ze spierzchniętych ust wystają spinki do włosów; patrzy na swe odbicie w równoramiennym trójkącie lustra, którego ostre jak brzytwy krawędzie zagłębiają się w opuszki jej palców, ale ich nie przecinają. W pustej ramie okiennej wisi splot ołowianych taśm, wciąż więżąc kilka skośnych kawałków szkła. Randy unosi nieznacznie głowę i patrzy w dół — w kąt pokoju. Widzi wielką kupę zmiecionych odłamków. Odwraca się na bok, wygląda przez drzwi na korytarz i dalej — tam gdzie kiedyś był gabinet Charlene. Na podwójnym materacu chrapią Robin i Marcus Aurelius Shaftoe'owie. Obok leżą starannie ułożone: strzelba, sztucer, dwie potężne policyjne latarki, Biblia i podręcznik analizy matematycznej.

Czuje, jak ulatuje z niego senny lęk, potrzeba ucieczki i działania, jakiegokolwiek działania. To jeden z najspokojniejszych momentów w jego życiu; leży we własnym zrujnowanym domu i słucha, jak Amy szczotkuje włosy, strzelając elektrostatycznymi wyładowaniami.

— Co, już gotowy do drogi? — pyta Amy.

Naprzeciwko jeden z Shaftoe'ów bezszelestnie się podnosi. Drugi otwiera oczy, unosi głowę, zerka na broń, latarki i Pismo Święte, po czym znów się rozluźnia.

— Rozpaliłam ogień na podwórku — mówi Amy — już gotuje się woda. Kominek nie wyglądał mi na bezpieczny.

Wszyscy spali w ubraniach. Muszą tylko włożyć buty i wysikać się przez okno. Shaftoe'owie poruszają się po domu sprawniej niż Randy, nie dlatego że lepiej trzymają równowagę, lecz dlatego że nigdy nie widzieli tego domu w dobrym stanie. Natomiast Randy mieszkał w nim przez wiele lat — jego umysłowi wydaje się, że zna go na pamięć. Kiedy kładł się spać, najbardziej bał się, że zaspany wstanie w środku nocy i spróbuje zejść po schodach na parter. Niegdyś prowadziły tam piękne, kręte schody, które teraz teleskopowo złożyły się do piwnicy. Ostatniej nocy wjechali furgonem na trawnik przed domem i wycelowali jego reflektory wprost w okna (odłamki, odpryski i fragmenty szyb niesamowicie odbijały światło); dzięki temu zdołali wgramolić się do piwnicy, znaleźć trzymetrową, wysuwaną aluminiową drabinę i wspiąć się po niej na piętro. Potem wciągnęli ją na górę jak most zwodzony — nawet gdyby na parter wkradli się szabrownicy, chłopcy mogliby zasiąść nad otworem po schodach i z łatwością ich powystrzelać (w nocy ów scenariusz wydawał się całkiem prawdopodobny; teraz wygląda Randy'emu na sen wieśniaka).

Amy rozpaliła przed domem eleganckie ognisko z poręczy werandy. Paroma celnymi kopniakami naprostowała pogięty garnek, teraz zaś gotuje w nim owsiankę. Chłopaki wrzucają do furgonu wszystko, co może się przydać, i sprawdzają olej w swym odpicowanym wozie.

Wszystkie rzeczy Charlene są w New Haven. Konkretnie, w domu doktora G. E. B. Kivistika. Był uprzejmy zaproponować jej gościnę, dopóki nie znajdzie sobie nowego lokum; Randy przewiduje, że nigdy się stamtąd nie wyprowadzi. Rzeczy Randy'ego są albo w Manili, albo w piwnicy Aviego, a wszystkie przedmioty sporne — w magazynie na peryferiach miasta.

Większość wczorajszego popołudnia spędził, jeżdżąc po mieście i odwiedzając starych przyjaciół — sprawdzał, czy nic im się nie stało. Towarzyszyła mu Amy, z voyeurystycznym zainteresowaniem przyglądając się jego przeszłemu życiu i, z obyczajowego punktu widzenia, nieopisanie wszystko komplikując. W każdym razie do domu dotarli po zmroku, dlatego Randy dopiero teraz widzi wszystkie szkody w świetle dziennym. Obchodzi dom raz za razem, w rozbawieniu podziwiając, jak dokładnie jest zniszczony, i robiąc zdjęcia pożyczonym od Marcusa Aureliusa jednorazowym aparatem. Próbuje też dociec, czy ocalało coś, co ma jakąkolwiek wartość.

Kamienny fundament domu wystaje metr nad ziemię. Na tym postawiono drewniane ściany domu, w ogóle ich nie mocując (kiedyś tak się właśnie budowało; Randy, wyjeżdżając, obiecywał sobie, że coś z tym zrobi przed następnym trzęsieniem ziemi). Lecz wczoraj, o 14.16, kiedy ziemia zaczęła poprzecznie drgać, fundament poruszał się wraz z nią, dom natomiast chciał pozostać tam, gdzie stoi. W końcu fundament wysunął się spod ścian i jeden róg zwalił się z wysokości metra na ziemię. Randy potrafiłby zapewne oszacować ilość energii kinetycznej zakumulowanej przez dom podczas tego upadku i przeliczyć ją na równoważną liczbę kilogramów dynamitu albo uderzeń żelaznej baby, byłaby to jednak jajogłowa sztuka dla sztuki, ponieważ sam dobrze widzi skutki. Wystarczy powiedzieć, że kiedy walnął o ziemię, całą konstrukcję przeszedł straszliwy wstrząs. Legary w podłogach przewróciły się na bok jak kostki domina. Ramy okien i drzwi nagle stały się równoległobokami, potłukły się więc wszystkie szyby, a w szczególności rozpadły wszystkie witraże. Schody zwaliły się do piwnicy. Wymagający przeczyszczenia komin rozsypał się po całym podwórzu. Popękały rury, co znaczy, że dom nie ma już ogrzewania — grzany był bowiem kaloryferami. Z drewnianych ścian i sufitów posypał się tynk: tony starego tynku z włosiem końskim zmieszały się z wodą z popękanych rur, tworząc szarą maź, która spłynęła i zestaliła się w kątach pokojów. W łazienkach potłukło się siedemdziesiąt pięć procent dobieranych przez Charlene ręcznie malowanych włoskich kafelków. Granitowe blaty w kuchni wyglądają jak spękane płyty tektoniczne. Kilka urządzeń chyba nadaje się do naprawy, ale i tak nie bardzo wiadomo, do kogo należą.

— Szefie, to kompletna ruina — mówi Robin Shaftoe. Całe życie mieszkał gdzieś w górach Tennessee, w przyczepach i leśnych chatach, lecz nawet on w wystarczającym stopniu zna się na nieruchomościach.

— Czy ma pan coś w piwnicy, co trzeba zabrać? — mówi Marcus Aurelius Shaftoe. Randy śmieje się.

— Jest tam szafka z papierami… czekaj! — Łapie za ramię Marcusa, który już miał skoczyć do domu i zanurkować jak Tarzan w otchłań eks-klatki schodowej. — Potrzebna mi była, bo są w niej rachunki na wszystko, co włożyłem w ten dom, co do grosza. Widzisz, kiedy go kupiłem, też był w ruinie. Z grubsza tak jak teraz. No, może trochę mniej.

— Potrzebuje ich pan do rozwodu?

Randy staje i odchrząkuje w poczuciu bezsilności. Pięć razy im tłumaczył, że nigdy nie brał ślubu z Charlene, a więc to nie rozwód. Ale sama idea mieszkania z kobietą bez ślubu jest tak konsternująca dla Shaftoe'ów z Tennessee, że w ogóle tego nie słyszą — dlatego wciąż mówią o „byłej żonie” i „rozwodzie”.

Widząc wahanie Randy'ego, Robin dodaje:

— Czy do ubezpieczalni?

Randy śmieje się serdecznie. Sam jest tym zdziwiony.

— Miał pan ubezpieczenie, prawda?

— Tutaj, w tym rejonie, ubezpieczenie od trzęsień ziemi jest w zasadzie nie do kupienia — odpowiada Randy.

Shaftoe'owie po raz pierwszy uświadamiają sobie, że wczoraj, o 14.16, zasoby finansowe Randy'ego nagle spadły o jakieś trzysta tysięcy dolarów. Ukradkiem odchodzą, zostawiając go na chwilę samego. Zaczynają robić zdjęcia szkód.

Podchodzi Amy.

— Owsianka gotowa — informuje.

— Świetnie.

Amy podchodzi do niego ze złożonymi rękami. Wokół jest niesamowicie cicho, nie ma prądu, a na ulicach wciąż mały ruch.

— Przepraszam, że zepchnęłam cię z drogi.

Randy patrzy na swoją acurę, wgniecenie na tylnym zderzaku, wysoko po lewej, gdzie zaatakował go zderzak furgonu Amy, i sprasowany przedni, którym walnął w stojącego forda fiestę.

— Nie przejmuj się tym.

— Jezu, gdybym tylko wiedziała… Ostatnia rzecz, jakiej potrzebujesz, to jeszcze do tego wszystkiego rachunek od blacharza. Ja za niego zapłacę.

— Ale serio, nie przejmuj się.

— No…

— Amy, wiem dobrze, że gówno cię obchodzi mój cholerny samochód i denerwuje mnie, kiedy udajesz, że jest inaczej.

— Masz rację. Ale przepraszam, że nie zrozumiałam całej sytuacji.

— To przeze mnie — mówi Randy. — Powinienem był wytłumaczyć, po co tutaj jadę. Ale po cholerę wynajęliście ten furgon do przeprowadzek?

— Na lotnisku skończyły im się normalne samochody. Bo w Moscone Center jest jakiś zjazd, czy coś. No więc wykazałam elastyczność{To zdanie parodiuje Douglasa MacArthura Shaftoe'a (przyp. tłum.).}.

— Jak, kurde, tak szybko tam dotarłaś? Myślałem, że wyleciałaś z Manili ostatnim samolotem.

— Randy, na lotnisku znalazłam się ledwo parę minut po tobie. W twoim samolocie już nie było miejsc. Poleciałam do Tokio. Pewnie mój samolot nawet wystartował przed twoim.

— Mój się opóźnił.

— A na Narita złapałam lot do San Francisco. Wylądowałam parę godzin po tobie. Dlatego zdziwiłam się, że oboje dojechaliśmy tutaj jednocześnie.

— Wpadłem jeszcze do kolegi. No i pojechałem trasą widokową. — Randy na moment zamyka oczy, wspominając skały toczące się po autostradzie nad oceanem i drogę trzęsącą się pod kołami acury.

— Wiesz, kiedy zobaczyłam twój samochód, to poczułam, że Bóg ma mnie w swojej opiece czy coś takiego — mówi Amy. — Albo ciebie.

— Bóg ma mnie w swojej opiece? Bo co?

— No, po pierwsze muszę ci powiedzieć, że wyjechałam z Manili nie z obawy o ciebie, lecz z furii i pragnienia, by urwać ci łeb i nasikać do szyi.

— Domyślam się.

— Nie jest dla mnie do końca oczywiste, czy w ogóle jesteśmy parą. Ale zacząłeś podchody, sugerujące takie zainteresowanie, masz więc pewne zobowiązania. — Amy zaczyna się wkurzać i chodzić wokół podwórka. Chłopaki Shaftoe obserwują ją uważnie znad mich z owsianką, gotowi wkroczyć do akcji i powalić ją na ziemię, gdyby ją poniosło. — To po prostu… no, w ogóle… nie wolno ci tak ze mną postępować, a potem lecieć sobie do Kalifornii w objęcia ukochanej, jeśli najpierw nie przyjdziesz do mnie i nie dopełnisz pewnych formalności. Byłyby trochę nieprzyjemne, ale chyba jesteś mężczyzną na tyle, by to przetrzymać. Prawda czy nie?

— Prawda najprawdziwsza. Nigdy nie myślałem inaczej.

— Więc widzisz teraz, jak to wyglądało.

— Mogę się domyślać. Zakładając, że nie ufasz mi nic a nic.

— No cóż, przepraszam, że to mówię, ale powiem: w samolocie zaczęłam myśleć, że może to nie twoja wina, może Charlene jakoś cię przekupiła czy otumaniła…

— Przekupiła? Co masz na myśli?

Amy wbija wzrok w ziemię.

— Nie wiem, no, musi mieć nad tobą jakąś tam władzę.

— Chyba nie. — Randy wzdycha.

— Nieważne. Pomyślałam, że właśnie popełniasz wielki, głupi błąd. Kiedy wsiadałam do samolotu w Tokio byłam już przygotowana, by cię wytropić i… — Bierze głęboki wdech i liczy w myślach do dziesięciu. — A gdy wysiadałam, na dodatek obsesyjnie wyobrażałam sobie tę niesmaczną sytuację, kiedy wracasz do kobiety, która kompletnie się dla ciebie nie nadaje. Sądziłam, że nie wyjdzie ci to na dobre. Więc kiedy dojechałam do miasta, skręciłam w prawo i zobaczyłam twoją acurę tuż przed nosem, a ty jeszcze gadałeś przez komórkę…

— Nagrywałem się na twoją sekretarkę w Manili. Tłumaczyłem, że pojechałem tylko po pewne dokumenty, a dopiero co było trzęsienie ziemi, więc może będę musiał jeszcze trochę zostać.

— Widzisz, ja nie miałam czasu, żeby odsłuchać wiadomości nagrane zbyt późno, by się na coś przydały. Dlatego musiały mi wystarczyć domysły, bo nikt nie zechciał nic mi wytłumaczyć.

— Więc…

— No i pomyślałam, że zdrowy rozsądek powinien przeważyć.

— I dlatego zepchnęłaś mnie z drogi?

Amy wygląda na nieco rozczarowaną. Przybiera cierpliwy ton głosu jak opiekunka w przedszkolu Montessori.

— Randy, zastanów się przez minutkę, co jest ważne, a co nie. Widziałam, w jaki sposób jechałeś.

— Spieszno mi było wiedzieć, czy jestem kompletnym nędzarzem, czy tylko bankrutem.

— A ponieważ byłam zdana jedynie na domysły, doszłam do wniosku, że może spieszysz się w ramiona kochanej, słodkiej Charlene. Inaczej mówiąc, że wstrząs emocjonalny związany z trzęsieniem ziemi skłonił cię do — cholera wie do czego — do niej.

Randy zaciska usta i bierze głęboki oddech przez nos.

— W porównaniu z tym jakiś kawał blachy w ogóle mnie nie obchodził. Wiem, naturalnie, że wielu facetów stałoby z boku i pozwoliłoby osobie, którą się interesują, uczynić coś niesamowicie głupiego i szkodliwego jedynie po to, by wszyscy zainteresowani mogli pojechać w nędzną, uczuciowo przesraną przyszłość idealnymi, lśniącymi autami.

Randy może tylko przewrócić oczyma.

— Więc… przepraszam, że nawrzeszczałem na ciebie, jak wysiadłem.

— Przepraszasz? Niby dlaczego? Powinieneś być wkurzony, kiedy kierowca ciężarówki walnie cię z tyłu.

— Nie wiedziałem, kim jesteś. Zupełnie cię nie poznałem. W życiu bym nie pomyślał, że zrobisz ten manewr z samolotami.

Amy śmieje się głupkowato i złośliwie, co kompletnie nie przystaje do sytuacji. Randy, zaskoczony, trochę się denerwuje. Amy patrzy nań znacząco.

— Założę się, że na Charlene nigdy nie nawrzeszczałeś.

— Pewnie że nie — odpowiada Randy.

— Ani razu? Przez tyle lat?

— Jak mieliśmy problemy, rozmawialiśmy o nich.

Amy wypala:

— No to musiałeś mieć strasznie nudne…

— Nudne co?

— Nieważne.

— Słuchaj, mnie się wydaje, że w dobrym związku musisz mieć metodę na rozwiązanie wszystkich problemów, jakie mogą się pojawić — rozsądnie mówi Randy.

— I pewnie nie uważasz rozwalania samochodu za dobrą metodę.

— No, widzę parę wad.

— Z Charlene mieliście bardzo wyrafinowane metody rozwiązywania problemów. Nigdy nie podnosiliście głosu. Nie rzucaliście kurwami.

— Nie rozbijaliśmy samochodów.

— I to oczywiście świetnie się sprawdzało, nie?

Randy wzdycha.

— A ten tekst Charlene o brodach? — pyta Amy.

— Skąd ty o tym wiesz?

— Znalazłam sobie w Internecie. Czy to jest dobry przykład, jak przedyskutowujecie wasze problemy? Publikując prace naukowe w aluzyjny sposób obrażające drugą osobę?

— Zjadłbym owsianki.

— Więc nie przepraszaj, że mnie objechałeś.

— Nieźle byłoby zjeść trochę owsianki.

— Że miałeś i okazałeś jakieś uczucia.

— Jeść!

— Bo o to właśnie chodzi. Na tym to wszystko polega, Randusiu — mówi Amy, zachodząc go z boku i klepiąc po plecach gestem odziedziczonym po tatusiu. — Mmm, nieźle pachnie ta owsianka.

Karawana wyrusza z miasta trochę po dwunastej: na czele Randy w poobijanej acurze, obok siedzi Amy, z nogami na desce rozdzielczej, niepomna na (dyskretnie zasugerowaną przez Randy'ego) groźbę, że eksplodująca poduszka powietrzna połamie jej kości. Bose opalone stopy znaczą białe linie od pasków plastikowych sandałów. Podrasowaną impalę prowadzi jej prawny właściciel i główny konstruktor Marcus Aurelius Shaftoe. Szyk zamyka prawie pusty furgon do przeprowadzek z Robinem za kierownicą. Randy czuje się jak mucha w smole — ma to zawsze, kiedy dokonuje jakiejś poważnej zmiany w swoim życiu. Nastawia Adagio na smyczki Samuela Barbera i jedzie wolno po głównej ulicy, rozglądając się po ruinach kawiarń, barów, pizzerii i tajskich restauracji, w których przez wiele lat prowadził życie towarzyskie. Powinien odprawić tę ceremonię półtora roku temu, zanim po raz pierwszy poleciał do Manili. Lecz wtedy uciekł jak przestępca, albo przynajmniej ogromnie zakłopotany osobnik. Do odlotu został dzień albo dwa, a on spędził je w większości w piwnicy domu Aviego, nagrywając na dyktafon całe rozdziały biznesplanu. Nie mógł stukać w klawiaturę, ponieważ nadwerężył sobie nadgarstki.

Z większością znajomych nawet się nie pożegnał jak należy. Nie odezwał się do nich i prawie o nich nie myślał aż do wczorajszego wieczoru, kiedy przejeżdżał przed ich krzywymi, a czasem dymiącymi domami swą acurą, pogiętą i poznaczoną oranżowym lakierem furgonu, z dziwną, chudą, żylastą i opaloną kobietą, która pomimo swych ewentualnych wad i zalet wcale nie była Charlene. Biorąc zatem to wszystko pod uwagę, podręczniki savoir-vivre'u nie polecałyby takiego aranżowania spotkania z dawno niewidzianymi przyjaciółmi. Wczorajszy objazd miasta wciąż wspomina jako wir emocjonalnie naładowanych obrazów, choć już zaczyna je trochę porządkować i oceniać bardziej obiektywnie; teraz widzi, że ludzie, których wczoraj spotykał — kiedyś wymieniał z nimi zaproszenia na kolację, pożyczał im narzędzia, konfigurował ich komputery w zamian za sześciopak dobrego piwa, oglądał z nimi ważne filmy — otóż, trzy czwarte tych ludzi w ogóle nie jest zainteresowane oglądaniem gęby Randy'ego i dziwnie się poczuło, kiedy niespodziewanie pojawił się w ich ogródku, gdzie trwało właśnie zaimprowizowane przyjęcie zakrapiane ocalonym z kataklizmu winem i piwem. Większość kobiet w ogóle nie chciała z nim gadać albo podchodziła bliżej tylko po to, by zmrozić go lodowatym spojrzeniem i otaksować jego hipotetyczną nową dziewczynę. To zrozumiałe, Charlene, zanim wyjechała na Yale, miała prawie rok na spopularyzowanie swojej wersji wydarzeń. Mogła wyreżyserować sytuację, według własnego widzimisię, tak jak robili to dawniej biali samcy. Bez wątpienia Randy został sklasyfikowany jako „porzucacz” — nie lepszy od faceta, który wychodzi po papierosy, zostawiając żonę i dzieci — mniejsza, że w ich związku to on chciał się pobrać i mieć dzieci. Lecz kiedy myśli o tym, w mózgu zaczyna mu wyć alarm — wycofuje się więc i próbuje innego podejścia.

Uświadamia sobie, że dla wielu kobiet uosabiał najgorszy z koszmarów, jaki może się wydarzyć w ich życiu. Natomiast mężczyźni przeważnie byli na tyle na niego wkurzeni, że zachowywali się tak samo jak ich żony. Niektórzy (sądząc na oko) mieli także podobne do nich odczucia. Inni zerkali nań z oczywistą ciekawością. Niektórzy zachowywali się wręcz przyjaźnie. Dziwna sprawa, najbardziej srogi i surowy, starotestamentowy ton przybierali właśnie sztandarowi postmoderniści, którzy wierzą, że wszystko jest względne, a poligamia, na przykład, jest równie dobra jak monogamia.

Najbardziej serdecznie i szczerze przywitali go Scott, profesor chemii, i Laura, pediatra, którzy po wielu latach przyjaźni z Randym i Charlene pewnego dnia wyznali mu w ścisłym sekrecie, że niepomni przykazań społeczności akademickiej co niedzielę rano prowadzą całą trójkę dzieciaków do kościoła, a nawet je wszystkie ochrzcili.

Randy raz przyszedł do nich, żeby pomóc Scottowi wtaszczyć na górę nareperowaną wannę i naprawdę widział słowo „BÓG” wypisane na karteczkach poprzyklejanych tu i ówdzie — na przykład na lodówce albo na ścianach pokojów dziecinnych, gdzie zwykle wiesza się dziecięce malunki. Małe, bezsensowne dziełka, wykonane przez dzieci w szkółce niedzielnej — kartki z zeszytów do kolorowania przedstawiające Jezusa, nieco bardziej multikulturowego (np. z dredami) niż ten, którego Randy pamięta z młodości; ten rozmawiał z biblijnymi dzieciakami bądź prowadził zdezorientowane biblijne bydełko. Widok tych obrazków przemieszanych z normalnymi (tj. świeckimi) rysunkami z podstawówki, plakatami z Batmanem itd. wzbudzał u Randy'ego zakłopotanie. To tak jakby trafić do domu jakichś niby wyrafinowanych ludzi i zobaczyć nad designerskimi włoskimi meblami Elvisa wymalowanego neonowym różem na czarnym aksamicie. Jak u klasy robotniczej. Scott i Laura nie byli też śmiertelnie poważnymi typami ani nie mieli szklanego wzroku i piany na ustach. W końcu przez wiele lat udawało im się być znaczącymi członkami porządnego uniwersyteckiego towarzystwa. Byli trochę cichsi niż inni, zajmowali w pokoju trochę mniej miejsca, ale w końcu to normalne u ludzi wychowujących trójkę dzieci, więc nikt nie zwracał uwagi.

Wczoraj wieczorem Randy i Amy gadali ze Scottem i Laurą przez całą godzinę; tylko oni choćby odrobinę starali się zapoznać z Amy. Randy nie miał zielonego pojęcia, co oni o nim sądzą ani co takiego według nich uczynił, ale od razu wyczuł, że to nie stanowi problemu: nawet jeśli uważali, że popełnił zło, przynajmniej mieli na tę okazję podręcznik, procedurę postępowania z grzesznikami. Tłumacząc to na język administratorów Uniksa (co dla Randy'ego jest fundamentalną paralelą prawie dla wszystkiego), postmodernistyczni, politycznie poprawni ateiści są jak ludzie, którzy nagle muszą zarządzać jakimś potężnym i niesamowicie skomplikowanym systemem (np. społeczeństwem), a w ogóle nie mają dokumentacji ani podręczników. Dlatego żeby utrzymać całość na chodzie, muszą wymyślać nowe reguły i przestrzegać ich z neopurytańskim rygorem, ponieważ nie potrafią poradzić sobie z jakimikolwiek odchyleniami od normy. Tymczasem ludzie podłączeni do jakiegoś kościoła są jak administratorzy Uniksa: może i nie rozumieją wszystkiego, ale przynajmniej mają jakieś dokumenty, jakieś pliki FAQ{FAQ (Frequently Asked Questions) — Często Zadawane Pytania; poradnik, podręcznik, dokumentacja w formie najczęściej nadsyłanych przez użytkowników pytań i odpowiedzi na nie. README (PRZECZYTAJ MNIE) — tak zwyczajowo nazywa się dokumenty, z którymi należy zapoznać się przed uruchomieniem programu (przyp tłum.).}, pliki pomocy i pliki README, zapewniające pomoc, kiedy sprawy wymkną się spod kontroli. Innymi słowy, potrafią wykazać elastyczność.

— Randy, obudź się! — mówi America Shaftoe. — M.A. trąbi na ciebie!

— Czemu? — pyta Randy. Zerka w lusterko, widzi sufit i zdaje sobie sprawę, że obsunął się w fotelu. Siada prosto i dostrzega impalę.

— Pewnie dlatego, że wleczesz się dwadzieścia na godzinę, a M.A. lubi jechać sto czterdzieści.

— No dobra — odpowiada Randy, wciska gaz i na zawsze opuszcza to miasto.

Загрузка...