Zamek

Gdy Lawrence Pritchard Waterhouse wysiada z pociągu, jakiś drań chlusta mu prosto w twarz lodowatą słonawą wodą. Ostrzał ciągnie się, kiedy idzie wzdłuż szpaleru tych łobuzów z wiadrami. Ale potem zauważa, że nikogo tu nie ma. To po prostu taka charakterystyczna cecha miejscowego klimatu, tak jak mgła w Londynie.

Kładka, biegnąca nad torami do dworca w Utter Maurby, jest zamknięta ścianami i dachem; powstaje gigantyczna piszczałka organowa, rezonująca infradźwiękową wibracją, napędzaną wiatrem i deszczem. Kiedy wchodzi do niej, deszcz przestaje siec mu twarz, może więc zatrzymać się na chwilę i obdarzyć owo zjawisko zasłużonym zachwytem.

Burza ubiła wiatr i wodę w całkowicie losową pianę. Trzymany w powietrzu mikrofon zarejestrowałby jedynie biały szum — zupełny brak informacji. Jednak gdy ów szum uderza w długą rurę kładki, powoduje rezonans, objawiający się w głowie Waterhouse'a jako niski pomruk. Fizyczne właściwości rury wydobywają z szumu spójną informację! Och, gdyby był tu Alan!

Waterhouse eksperymentuje, śpiewając tony harmoniczne tego niskiego dźwięku podstawowego: oktawę, kwintę, kwartę, wielką tercję. Każdy z nich mniej lub bardzie rezonuje w rurze klatki schodowej. To taki sam ciąg nut, jakie można wydobyć z blaszanego instrumentu dętego. Przeskakując z nuty na nutę, potrafi zagrać nie najgorsze fanfary. Udaje mu się całkiem przyzwoity capstrzyk.

— Jak pięknie!

Odwraca się. Za nim stoi kobieta z walizą wielkości beli siana. Ma chyba z pięćdziesiąt lat, posturę pieca kaflowego, a kilka sekund temu, zanim wysiadła z pociągu, miała do tego ładną, wielkomiejską trwałą na głowie. Po jej twarzy i szyi spływa słona woda, wsiąkając w grube odzienie z szarej qwghlmiańskiej wełny.

— Dzień dobry — mówi Waterhouse. Potem zabiera się do taszczenia jej walizy na górę. Teraz oboje znajdują się, wraz z całym bagażem, w wąskim, krytym mostku prowadzącym nad torami do budynku dworca. Kładka ma okna, Waterhouse dostaje potwornych mdłości, kiedy wygląda przez nie (oraz centymetrową warstwę deszczu i morskiej wody) wprost na północny Atlantyk. Główny zbiornik wodny znajduje się stąd o rzut beretem i zawzięcie próbuje dostać się bliżej. To zapewne złudzenie optyczne, ale wierzchołki fal wydają się na jednym poziomie z nimi, pomimo że stoją przecież dobre sześć metrów nad ziemią. Każda z tych fal musi ważyć tyle, co wszystkie pociągi towarowe w całej Anglii i toczy się ku nim nieubłaganie, po prostu tłukąc skały na kwaśne jabłko. Wszystko to sprawia, że Waterhouse pragnie tylko skręcić się w konwulsji, zwalić na ziemię i zwymiotować. Zatyka uszy.

— Pan chyba z orkiestry, prawda? — pyta kobieta.

Waterhouse odwraca się ku niej. Jej wzrok przeskakuje po jego mundurze, sprawdza oznaki. Potem spogląda mu w twarz i obdarza go babcinym uśmiechem.

Waterhouse w jednej chwili zdaje sobie sprawę, że ta kobieta jest niemieckim szpiegiem. A niech to!

— Tylko podczas pokoju, proszę pani — odpowiada. — Teraz marynarka ma inne zadania dla ludzi z dobrym słuchem.

— Ach, więc nasłuchuje pan czegoś, prawda? — wykrzykuje. Waterhouse uśmiecha się.

— Ping! Ping! — mówi, imitując sonar.

— Aha! Jestem Harriett Qrtt. — Kobieta wyciąga dłoń.

— Hugh Hughes — odpowiada Waterhouse i ściska ją.

— Cała przyjemność…

— Po mojej stronie.

— Zapewne będzie pan musiał gdzieś przenocować. — Kobieta rumieni się ostentacyjnie. — Proszę wybaczyć. Zakładałam, że jedzie pan na Górny. — Górny, czyli Górny Qwghlm. Teraz znajdują się w Dolnym Qwghlm.

— To właściwie prawda — odpowiada Waterhouse.

Tak jak wszystko na Wyspach Brytyjskich, nazwy „Górny” i „Dolny Qwghlm” są bardzo mylące. Dolny Qwghlm nawet nie jest wyspą, łączy go z lądem mierzeja, która kiedyś podczas przypływu kryła się pod wodą, lecz wzmocniono ją groblą, po której biegnie droga i linia kolejowa. Górny Qwghlm leży trzydzieści kilometrów dalej.

— Mąż i ja prowadzimy tu taki mały hotelik — mówi pani Qrtt. — Będziemy zaszczyceni, jeśli specjalista od asdica zanocuje u nas. — Asdic to tylko brytyjski skrót na określenie sonaru, ale Waterhouse za każdym razem, gdy to słyszy, robi sprośną minę i wpada w niepohamowany ciąg gier słownych{Asdic — angielska nazwa sonaru, skrót od Anti-Submarine Detection Investigation Committee (Komitet ds. Badań nad Wykrywaniem Okrętów Podwodnych), ale kojarzy się z: ass (dupa) + dick (kutas) (przyp. tłum.).}.

Tak więc ląduje u państwa Qrtt. Państwo Qrtt i pan Waterhouse spędzają wieczór zbici w gromadkę wokół jedynego źródła ciepła — opalanego węglem tostera wmurowanego w palenisko starego kominka. Co jakiś czas pan Qrtt otwiera drzwiczki i zarzuca popiół miałem węglowym. Pani Qrtt znosi żarcie i szpieguje Waterhouse'a. Zauważa jego nieco asymetryczny chód i wnioskuje, że kiedyś chorował na polio. Waterhouse gra — w małej salce mają pedałową fisharmonię — a ona to komentuje.


Waterhouse po raz pierwszy widzi Górny Owghlm przez otwór spływnika. Nawet nie wie, co to takiego spływnik, poza tym, że kojarzy się z rzyganiem. Zanim jeszcze wypłynęli za falochron w Utter Maurby, załoga promu udzieliła mu i kilku innym pasażerom szczegółowych wskazówek dotyczących wymiotowania; kluczowy punkt mówił, że jeśli przechylisz się przez reling, fale prawie na pewno zmyją cię za burtę. Znacznie lepiej na czworakach celować w spływnik. Lecz kiedy zerka przez te szczeliny, niemal połowę czasu widzi nie morze, lecz odległy horyzont, goniące prom mewy lub charakterystyczną, z trzema słupami, sylwetkę Górnego Owghlm.

Te słupy, zwane sghrami, są bazaltowymi kolumnami. Ponieważ trwa II wojna światowa, a Górny Owghlm jest częścią Wysp Brytyjskich leżącą najbliżej działań wojennych na północnym Atlantyku, są teraz najeżone antenami i upstrzone budami radiooperatorów. Jest też czwarty sghr, o wiele niższy od pozostałych, który łatwo wziąć za zwykłą górkę; wznosi się nad jedynym portem Górnego Owghlm (i naturalnie także nad jedynym osiedlem na wyspie, nie licząc bazy marynarki wojennej po drugiej stronie). Na wierzchołku owego czwartego sghra stoi zamek, formalnie będący domem Johna Gloamthorpby'ego-Woadmire'a. To on ma być nową kwaterą główną Jednostki 2702.

Pięć minut starcza na obejście całej miejscowości. Główną ulicą wściekły kogut goni wątłą owieczkę. W wyżej położonych miejscach leży śnieg, ale na ulicy tylko szara maź, której nie odróżnisz od równie szarych kocich łbów, dopóki się nie pośliźniesz i nie stłuczesz sobie zadka. „Encyclopedia Owghlmiana” używa wielu dużych liter — Miasto, Zamek, Hotel, Pub, Przystań. Waterhouse odwiedza Sracz, gdzie pozbywa się ostatnich wstrząsów z podróży morskiej, a potem rusza Ulicą. Podjeżdża doń Samochód i proponuje, że go podwiezie; okazuje się, że to Taksówka. Zabiera go do Parku, gdzie Waterhouse ogląda się za Pomnikiem (przedstawiającym starożytnych Owghlmian tłukących nieszczęsnych wikingów); Taksówkarz nie omieszkał zauważyć tego gestu, skręca więc do Parku, by dokładniej przyjrzeć się Pomnikowi.

Pomnik należy do gatunku rzeźb mających wiele do powiedzenia i zajmujących odpowiednio pokaźny areał. Jego cokół to kawał miejscowego bazaltu, przynajmniej po jednej stronie pokryty qwghlmiańskimi runami, które Waterhouse rozpoznaje dzięki „Encyclopedii”. Dla ignoranta-barbarzyńcy może i wyglądają jak niekończąca się seria ustawionych losowo liter X, I, V, kresek, gwiazdek i odwróconych V, lecz są odwiecznym źródłem dumy dla…

— Mieliśmy gdzieś tych Rzymian i tego jakiegoś tam Juliusza Cezara — zauważa taksówkarz — i ichni alfabet też specjalnie nam nie zaimponował.

Faktycznie: „Encyclopedia Owghlmiana” zawiera sążnisty artykuł na temat miejscowego systemu runów. Jego autor ma takiego fioła, że doprawdy aż przykro się to czyta.


Qwghlmiański zwyczaj tworzenia wszystkich znaków z prostych linii i wystrzegania się łuków i pętli nie jest pod żadnym pozorem prostacki — jak utrzymują niektórzy angielscy uczeni — lecz nadaje pismu klarowność i oszczędną formę. Ów sposób pisania jest niezwykle wręcz praktyczny, zważywszy na fakt, iż pochodzi z krainy, gdzie (po tym, jak Anglicy wykarczowali wszystkie drzewa) większość wykształconych intelektualistów cierpi na chroniczne obustronne odmrożenia.


Waterhouse spuszcza okno, by mieć lepszy widok: najwyraźniej ktoś zgubił też wihajster do mycia szyb. Chłodny wiatr na twarzy sprawia, że choroba morska zaczyna ustępować, aż do chwili gdy Waterhouse kombinuje, jak by tu nawiązać kontakt z Ladacznicą. Potem, rozczarowany, zdaje sobie sprawę, że Ladacznica, jeśli ma choć trochę rozumu, siedzi po drugiej stronie, w bazie marynarki.

— A to cóż za łajdak? — pyta Waterhouse. Wskazuje na narożnik pomnika, gdzie wychudły, zmaltretowany nieszczęśnik, zakuty w obrożę z łańcuchem, drży i wzdryga się na widok krwawej łaźni sprawianej Rzymianom przez qwghlmiańskich siłaczy. Zna odpowiedź, ale nie może się powstrzymać, żeby nie zapytać.

— Hark! — wypala taksówkarz, jakby zbierając flegmę do wyplucia. — On pewnie jest z Dolnego Qwghlm.

— No jasne.

Ta rozmowa najwyraźniej wprawiła szofera w parszywy i mściwy nastrój, który załagodzić może tylko szybka jazda. Droga do zamku wije się kilkunastoma serpentynami, zeszklonymi śmiertelnie niebezpiecznym czarnym lodem. Waterhouse cieszy się, że nie musi po nich iść, ale te zakręty i wpadająca w poślizgi taksówka na nowo wywołują u niego chorobę lokomocyjną.

— Hark! — po dłuższym milczeniu odzywa się szofer. Mniej więcej w trzech czwartych drogi. — Oni praktycznie rozwinęli powitalny dywan dla Rzymian. Rozłożyli nogi dla wikingów. Teraz pewnie są tam Niemcy!

— Skoro już mówimy o żółci — dodaje Waterhouse — proszę się tutaj zatrzymać. Dalej pójdę na piechotę.

Taksówkarz żachnął się zdziwiony, choć uspokoił się, gdy Waterhouse wyjaśnił, że w przeciwnym razie będą musieli się nieźle naodśnieżać. Nawet wniósł mu Wór na szczyt sghra.

Jednostka 2702 w osobie Lawrence'a Pritcharda Waterhouse'a, pełniącego funkcję awangardy, dociera do zamku mniej więcej kwadrans później. Spacer daje mu czas na dopracowanie historii, wcielenie się w rolę. Chattan ostrzegł go, że będą tam służący, którzy dostrzegą różne rzeczy i nie obejdzie się bez plotek. Znacznie wygodniej byłoby odprawić ich na jakiś czas na ląd, ale to stanowiłoby nietakt wobec diuka.

— Będziesz musiał wypracować jakiś modus vivendi — powiedział Chattan. Kiedy Waterhouse sprawdził ów termin w słowniku, musiał przyznać mu rację.

Zamek jest zwałem gruzu wielkości Pentagonu. W odwietrznym narożniku zainstalowano sprawny dach, instalację elektryczną i parę innych bajerów, na przykład drzwi i okna. Tutaj — a tylko to zdołał Waterhouse zwiedzić przez pierwsze popołudnie i wieczór — można zapomnieć, że jest się w Górnym Qwghlm i udawać, że to jakieś ciepłe i przyjemne miejsce, na przykład góry Szkocji.

Następnego dnia w towarzystwie Ghnxha, kamerdynera, wyprawia się w pozostałe skrzydła zamku i z zadowoleniem stwierdza, że nie można do nich przejść, nie wychodząc na zewnątrz; wewnętrzne korytarze dawno zamurowano na głucho, by zapobiec migracjom gryzoni zwanych „skrrghs” (co wymawia się mniej więcej jak „skerrys”) — żywiołowych, ogoniastych zwierzątek o błyszczących oczach — maskotek wyspy. Ta izolacja, choć niewygodna, będzie dobra ze względów bezpieczeństwa.

I Waterhouse, i Ghnxh opatuleni są w twarde jak dechy grube warstwy oryginalnej qwghlmiańskiej wełny. Ten drugi niesie GALWANICZNEGO LUCYFERA. Galwaniczny lucyfer wygląda na staroświecką konstrukcję. Ghnxh, który ma chyba ze sto lat, tylko uśmiecha się z wyższością na widok amerykańskiej, wojskowej latarki Waterhouse'a. Tonem sotto voce, jakby sprostowując jakąś przeogromną towarzyską gafę, wyjaśnia mu, że galwaniczny lucyfer jest o tyle lepszy, że nawet wspominanie o latarce jest niezmiernym nietaktem wobec wszystkich. Prowadzi Waterhouse'a do specjalnego pokoju za pokojem za pokojem za pokojem za pokojem za spiżarnią, pokoju, który służy wyłącznie do konserwacji galwanicznego lucyfera oraz przechowywania jego części i materiałów eksploatacyjnych. Sercem urządzenia jest ręcznie dmuchany kulisty szklany słój, objętości porównywalnej z czterolitrowym dzbanem. Ghnxh, cierpiący na bardzo zaawansowaną hipotermię albo chorobę Parkinsona, celuje szklanym lejkiem w szyjkę słoja. Potem z wysiłkiem ściąga z półki wielki szklany gąsior. Gąsior, opatrzony etykietką WODA KRÓLEWSKA, mieści pomarańczowy płyn o działaniu piorunującym. Ghnxh wyciąga szklany korek, obejmuje naczynie i przechyla, tak że ciecz zaczyna przelewać się do lejka i słoja. Gdy na blat stołu spadnie mu kropla, unosi się coś na kształt dymu: płyn wyżera dziurę, bardzo podobną do tysięcy innych dziurek w stole. Opary dostają się do płuc Waterhouse'a, są niesamowicie żrące. Chwiejnie wychodzi z pomieszczenia.

Kiedy odważa się wrócić, Ghnxh struga elektrodę z bloku czystego węgla. Słój z wodą królewską jest już zakorkowany, moczy się w nim rozmaitość anod, katod i innych urządzeń pomocniczych, zawieszonych w zaciskach z kutego złota. Ze słoja wybiegają grube przewody w izolacji z ręcznie plecionego azbestu, łączące go z zasadniczym elementem galwanicznego lucyfera: miedzianą salaterką, której wylot zamyka soczewka Fresnela, podobna do stosowanej w latarniach morskich. Ghnxh, wystrugawszy właściwego kształtu elektrodę węglową, wtyka ją w małe wycięcie z boku miedzianej misy i niedbale przekłada wyłącznik rodem z „Frankensteina”. Po stykach z odgłosem petardy przeskakuje iskra.

Waterhouse przez chwilę myśli, że zawaliła się ściana domu, wystawiając ich bezpośrednio na światło słoneczne, ale to tylko Ghnxh włączył galwanicznego lucyfera, który zresztą zaraz, podregulowany śrubką z brązu, zaczyna świecić z dziesięć razy jaśniej. Przygnieciony wstydem Waterhouse wtyka marynarską latarkę w jej klips na pasku i wychodzi przed Ghnxhem z pokoju; galwaniczny lucyfer odczuwalnie grzeje go w kark.

Wypracowują sobie całkiem niezły modus vivendi: Waterhouse kopniakiem otwiera drzwi, a Ghnxh wbiega do pokoju i smyrga wkoło światłem lampy jak miotaczem ognia, płosząc kilkadziesiąt czy kilkaset piszczących skerrów. Wówczas Waterhouse ostrożnie wkracza do środka, przeważnie przełażąc przez szczątki dachu, sufitu, no, tego, co niegdyś zamykało ten pokój od góry. Przeprowadza pobieżną kontrolę, próbując oszacować, ile wysiłku trzeba włożyć, by mógł w tym pomieszczeniu zamieszkać jakiś bardziej rozwinięty organizm.

Połowa zamku jest w różnych miejscach spalona przez połączone siły piratów z Barbarii, piorunów, Napoleona oraz nałogu palenia w łóżku. Najlepiej zrobili to chyba piraci (pewnie po prostu próbowali się ogrzać), a może po prostu tamte szczątki były dłużej wystawione na działanie żywiołów. W każdym razie w tym skrzydle Waterhouse wreszcie znajduje miejsce, gdzie nie ma zbyt wiele gruzu do wywalenia i które można szybko zamknąć paroma deskami i kilkoma brezentowymi płachtami. Znajduje się dokładnie po przeciwnej stronie niż zamieszkana część zamku, co wprawdzie wystawia pomieszczenia na zimowe zamiecie, ale za to chroni przed wścibskim okiem służby. Waterhouse mierzy je z grubsza krokami, a potem wraca do swego pokoju, zostawiając Ghnxhowi rozmontowanie galwanicznego lucyfera.

Następnie szkicuje plany konstrukcji, wreszcie znajdując jakieś zastosowanie dla swych inżynierskich umiejętności. Sporządza listę materiałów, posługując się oczywiście wieloma liczbami; typowa pozycja to: 100 5x10 2m. Zapisuje to jeszcze raz, nie liczbami, ale słownie: STO PIĘĆ NA DZIESIĘĆ PO DWA M. Takie sformułowanie może być mylące, poprawia je więc na: STO SZTUK DESEK PIĘĆ NA DZIESIĘĆ DŁUG. DWA M.

Potem wyciąga kartkę wyglądającą jak strona z rejestru, podzielona pionowo na grupy po pięć kolumn. Wpisuje w nie komunikat, pomijając odstępy:


STOSZ TUKDE SEKPI ECNAD ZIESI ECDLU GDWAM


i tak dalej. Każdą literę J zastępuje przez I, tak że „KLEJ” zamienia się w „KLEI”. Pisze co trzecią linię.

Odkąd opuścił Bletchley Park, cały czas nosi w kieszeni na piersi arkusze cieniutkiej przebitki; kiedy śpi, wkłada je pod poduszkę. Teraz wyciąga je i wybiera jedną kartkę, opatrzoną u góry numerem seryjnym; resztę strony wypełniają elegancko wypisane na maszynie litery w rodzaju:


ATHOP COGNQ DLTUI CAPRH MULEP


i tak dalej, aż do końca strony.

Owe arkusze zostały wypisane przez panią Tenney, wiekową żonę wikarego, pracującą w Bletchley Park. Pani Tenney ma przedziwną pracę: bierze dwa arkusze przebitki, przedziela je kalką, wkręca w maszynę, na górze wpisuje numer seryjny. Potem kręci korbą urządzenia wprost z salonu bingo, składającego się z kulistej klatki zawierającej dwadzieścia pięć drewnianych kulek, każda z wypisaną literą (litera J nie jest używana). Po zakręceniu klatką odpowiednią liczbę razy, zgodnie z zawartą w instrukcji procedurą, zamyka oczy, sięga przez otwór do klatki i na chybił trafił wyciąga kulkę. Odczytuje literę, zapisuje ją, wrzuca kulkę z powrotem, zamyka klapkę i powtarza cały proces. Od czasu do czasu do pokoju zaglądają faceci o poważnych twarzach, wymieniają z nią uprzejmości i zabierają wypełnione kartki. Lądują one w końcu u rozsianych po całym świecie ludzi w rodzaju Waterhouse'a, wielu w nieskończenie bardziej rozpaczliwym i niebezpiecznym położeniu. Nazywają się kluczami jednorazowymi.

Przenosi litery klucza jednorazowego w puste wiersze poniżej jawnego tekstu:


STOSZ TUKDE SEKPI ECNAD ZIESI

ATHOP COGNQ DLTUI CAPRH MULEP


Kiedy kończy, zajęte są już dwa wiersze na trzy.

Wreszcie po raz ostatni wraca do góry strony i zaczyna analizować litery parami. Pierwsza litera wiadomości to S. Pierwsza litera klucza jednorazowego, umieszczona dokładnie poniżej tamtej, to A.

A to pierwsza litera alfabetu, zatem Waterhouse, który stanowczo za długo zajmował się szyframi, uważa ją za równoważną liczbie 1. W ten sam sposób, S równa się 18, jeśli korzystamy z alfabetu pozbawionego litery J. Dodaj 1 do 18, a otrzymasz 19, czyli literę T. Dlatego w pierwszej kolumnie poniżej S i A Waterhouse wpisuje T.

Kolejna pionowa para to T i T, czyli 19 i 19, co w normalnej arytmetyce razem daje liczbę 38, nie mającą odpowiednika wśród liter. Jest za duża. Ale Waterhouse już dawno nie miał do czynienia z normalną arytmetyką. Wyćwiczył się za to w działaniach modulo, dokładniej — modulo 25, co oznacza, że dzielisz wszystko przez 25 i bierzesz tylko resztę z dzielenia. 38 podzielone przez 25 daje 1 z resztą 13. Jedynkę wyrzucamy, a 13 przekłada się na literę N, co Waterhouse wpisuje w drugiej kolumnie. W trzeciej, O i H daje 14 + 8 = 22, czyli W. W czwartej — S i O daje 18 + 14 = 32. 32 podzielone przez 25 daje 1 z resztą 7. Albo, jak ująłby to Waterhouse, 32 modulo 25 daje 7. Siedem to litera G. W piątej kolumnie zaś mamy Z i P, czyli 25 + 15 = 40,40 modulo 25 daje 15. 15 to litera P. Zatem pierwsza grupa kodowa wygląda następująco:


STOSZ

ATHOP

TNWGP


Dodając losowy ciąg ATHOP do znaczącego ciągu STOSZ, Waterhouse wyprodukował nieczytelne śmieci. Zaszyfrowawszy w ten sposób cały tekst, bierze nową kartkę i wypisuje na niej tylko szyfr: TNWGP i tak dalej.

Diuk udostępnił Waterhouse'owi swój telefon z lanego żelaza. Waterhouse podnosi słuchawkę z widełek, wywołuje telefonistkę, zamawia rozmowę miejscową do jednostki marynarki i łączy się z radiooperatorem. Literka po literce dyktuje mu szyfr. Radiooperator notuje i obiecuje, że zaraz to nada.

Niebawem pułkownik Chattan w Bletchley Park otrzyma wiadomość zaczynającą się od TNWGP i ciągnącą dalej w tym samym stylu. Chattan dysponuje drugim egzemplarzem klucza jednorazowego pani Tenney. Wypisze na kartce tekst zaszyfrowany, co trzecią linię. Poniżej przepisze tekst klucza:


TNWGP

ATHOP


A potem wykona odejmowanie, tam gdzie Waterhouse wykonał dodawanie. T minus A, czyli 19 minus 1, czyli 18, czyli S. N minus T, czyli 13 minus 19, czyli –6, a zatem 19, czyli T. I tak dalej. Po odszyfrowaniu całości zabiera się do pracy i w końcu deski pięć na dziesięć pojawiają się na przystani.

Загрузка...