Julieta uciekła gdzieś za koło podbiegunowe. Shaftoe ścigał ją jak zawzięty policjant konny, przedzierający się przez seksualną tundrę w postrzępionych rakietach śnieżnych, skaczący desperacko z kry na krę. Pozostała jednak tak odległa i tak samo niedostępna jak Gwiazda Polarna. Ostatnio spędzała więcej czasu z Rootem niż z nim — a Roota, zdaje się, obowiązuje celibat, nie? A może i nie?
Przy nielicznych okazjach, kiedy udawało mu się zmusić ją do uśmiechu, natychmiast zaczynała zadawać trudne pytania:
— Bobby, kochałeś się z Glory? Używałeś prezerwatywy? A może ona zaszła w ciążę? Czy możesz wykluczyć możliwość, że masz na Filipinach dziecko? Ile ono będzie miało teraz lat? No, zaraz, pieprzyłeś się z nią w dzień Pearl Harbor, więc dziecko urodziłoby się gdzieś we wrześniu 1942. Teraz miałoby jakieś czternaście, piętnaście miesięcy — może właśnie uczy się chodzić! Jakie to piękne!
Shaftoe zawsze wzdryga się, kiedy twarde dziewczyny, jak Julieta, tak się ekscytują i zaczynają naśladować dziecinną mowę. Z początku myślał, że to taki wybieg, by utrzymać go na odległość. Ta córka przemytnika, niewierząca partyzancka intelektualistka — co ją obchodzi jakaś tam dziewczyna w Manili. Daj spokój, kobieto! Jest wojna!
Potem przychodzi mu do głowy lepsze wytłumaczenie: Julieta jest w ciąży.
Dzień rozpoczyna się od ryku syreny okrętowej w porcie Norrsbruck. To miasteczko jest labiryntem ładnych, przestronnych domków stłoczonych na skalnej ostrodze wrzynającej się w Zatokę Botnicką, odgradzającej wąską, choć głęboką zatoczkę usianą pomostami. Okazuje się, że połowa mieszkańców stoi już pod różowym od brzasku niebem i patrzy, jak ich przytulną przystań defloruje nieubłagany stalowy fallus. A na nim stoją krętki blade: kilkudziesięciu facetów w czarnych, galowych mundurach, w idealnie równym szeregu, jak słupy. Gdy cichnie syrena, odbijając się echem wśród kamiennych masywów, słychać, jak śpiewają: ryczą rubaszną niemiecką szantę. Bobby ostatni raz słyszał ją podczas ataku na konwój w Zatoce Biskajskiej.
Tę melodię rozpozna w Norrsbruck jeszcze dwóch ludzi. Shaftoe szuka Enocha Roota w jego piwnicy, ale nie ma go tam. Łóżko i lampa są zimne. Może przed świtem odbywają się spotkania miejscowego oddziału Societas Eruditorum — a może znalazł inne, przytulniejsze łóżko. Ale stary, dobry Gunter Bischoff jest na miejscu — wychyla się przez okienko swego poddasza, wystawiając w powietrze łokcie. Przez swoją niezawodną lornetkę Zeiss 735 przypatruje się sylwetce okrętu intruza.
Szwedzi przez minutę czy dwie stoją ze splecionymi rękami i przyglądają się zjawie. Potem podejmują swego rodzaju zbiorowe postanowienie: tego okrętu nie ma, nic się nie wydarzyło. Odwracają się na pięcie, z ponurymi minami chowają się po domach i nastawiają wodę na kawę. Neutralność jest równie kłopotliwa i pełna kompromisów jak wrogość. W przeciwieństwie do większości Europejczyków ci mogą być pewni, że Niemcy nie przybyli tutaj, aby wysadzić na ląd desant czy topić ich statki. Z drugiej strony obecność okrętu jest pogwałceniem suwerennego terytorium, powinni więc rzucić się na Hunów z widłami, strzelbami skałkowymi i roznieść ich na strzępy. Z trzeciej strony ten okręt pewnie jest zrobiony ze szwedzkiej stali.
Shaftoe z początku nie poznaje, że ten okręt to niemiecki U-Boot — kształt ma całkiem inny. Normalny U-Boot wygląda jak statek nawodny, tylko dłuższy i węższy. To znaczy ma kadłub w kształcie litery V i płaski pokład najeżony działami, z którego sterczy gigantyczny kiosk oblepiony żelastwem: karabinami maszynowymi, antenami, masztami, linami bezpieczeństwa, relingami. Szwaby powiesiłyby tam nawet zegar z kukułką, gdyby zostało trochę miejsca. Kiedy normalny U-Boot pruje fale, z rur wydechowych lecą gęste, czarne, dieslowskie spaliny.
A ten tutaj wygląda jak torpeda długości boiska futbolowego. Nie ma kiosku, tylko opływową, ledwo zauważalną wypukłość. Brak dział, anten, zegarów z kukułką — sylwetkę ma gładką jak otoczak. Nie pluje dymem, nie hałasuje, wypuszcza jedynie trochę pary. Nie słychać silników diesla. W ogóle chyba nie ma silników diesla. Słychać tylko stłumiony gwizd, jakby wydawany przez messerschmitta Angela.
Shaftoe łapie Bischoffa, kiedy ten schodzi po schodkach gospody, obładowany wielkim jak słoń morski workiem marynarskim. Sapie z wysiłku, a może i z podniecenia.
— To ten — jąka. Wydaje się, że gada do siebie, ale mówi po angielsku, więc chyba zwraca się do Shaftoe'a. — To jest ta rakieta.
— Rakieta?
— Chodzi na paliwo rakietowe — perhydrol, woda utleniona, osiemdziesięciopięcioprocentowa. Nigdy nie musi ładować tych verdammt akumulatorów! Wyciąga dwadzieścia cztery węzły — w zanurzeniu! To moje dziecko. — Jest podekscytowany jak Julieta.
— Pomóc ci coś nieść?
— Kufer, tam na górze — mówi Bischoff.
Shaftoe wdrapuje się po wąskich schodkach. Pokój Bischoffa jest wyczyszczony do gołych sprężyn na łóżku; na stole leży podziękowanie dla właścicieli, przyciśnięte stosikiem złotych monet. Czarny kufer stoi na środku jak dziecinna trumienka. Zza okna rozlega się dziki wrzask.
Bischoff już jest na dole. Objuczony worem zmierza w stronę przystani. Załoga rakiety już go wypatrzyła. Spuścili na wodę dinghy, która pędzi w stronę kei jak na regatach.
Shaftoe zarzuca skrzynkę na ramię i schodzi. Całkiem jakby wypływał w rejs; jak na żołnierza piechoty morskiej, to wyjątkowo dawno tego nie robił. Okazuje się, że zastępcze podniety nie są równie dobre jak prawdziwe.
Idzie tropem Bischoffa po cienkim śniegu, brukowaną ulicą prowadzącą ku przystani. Z łódki na keję wspina się trzech facetów w czerni. Shaftoe jest na tyle blisko, a różowawy brzask na tyle jasny, by mógł rozpoznać dwóch z nich — członków poprzedniej załogi Bischoffa. Trzeci gość jest wyższy, starszy, poważniejszy, lepiej ubrany i ma więcej orderów. Hitlerowiec w każdym calu.
Shaftoe nie wierzy własnym oczom. Kiedy brał ten kufer, wyświadczał po prostu przysługę swemu przyjacielowi Gunterowi — umazanemu atramentem emerytowi o skłonnościach pacyfistycznych. Aż tu okazuje się, że pomaga wrogowi! Co pomyśleliby o nim jego towarzysze z piechoty morskiej?
Ach, no tak. Zapomniał. Przecież bierze udział w spisku, który zawiązał razem z Bischoffem, Rudim von Hacklheberem i Enochem Rootem w piwnicy kościoła. Staje jak wryty i ciska skrzynkę na środek mola. Hitlerowiec, zaskoczony łomotem, spogląda na Shaftoe'a błękitnymi oczami. Bobby przygotowuje się do odparcia tego spojrzenia.
Bischoff zauważa to. Odwraca się ku niemu i rzuca coś wesoło po szwedzku. Shaftoe wykazuje się bystrością i odwraca wzrok od nieprzyjemnego Niemca. Szczerzy zęby i kiwa głową. Udział w tym całym spisku będzie cholernie upierdliwy, jeśli ciągle trzeba się będzie powstrzymywać, by nie dać komuś w mordę.
Kilku marynarzy wspięło się po drabince, by wziąć bagaże Bischoffa. Jeden z nich zmierza po czarny kuferek. Shaftoe poznaje go, a on poznaje Shaftoe'a. Szlag! Facet jest zaskoczony, ale przyjemnie zaskoczony, że widzi go tutaj. A potem coś sobie uświadamia; twarz tężeje mu w przerażeniu, kątem oka zerka w stronę wysokiego faszysty. Cholera! Shaftoe odwraca się plecami do tego wszystkiego i udaje, że wraca do miasteczka.
— Jens! Jens! — woła Bischoff i dodaje coś jeszcze po szwedzku. Biegnie za Bobbym. Shaftoe pozostaje nieśmiało odwrócony, dopóki Bischoff nie chwyta go za ramię z finalnym okrzykiem: — JENS! — I dodaje szeptem po angielsku: — Masz adres mojej rodziny. Jeśli nie będzie cię w Manili, to skontaktujmy się po wojnie. — Zaczyna poklepywać go po ramieniu, wyciąga z kieszeni jakieś banknoty i wtyka je Shaftoe'owi w rękę.
— Niech mnie, pewnie, że tam będę — odpowiada Bobby. — Co mi tu, kurwa, wciskasz?
— Daję napiwek miłemu szwedzkiemu chłopakowi, który pomógł mi nieść bagaż — wyjaśnia Bischoff.
Shaftoe zagryza wargi i krzywi się. Już wie, że nie jest stworzony do tych kawałków spod znaku płaszcza i szpady. Przychodzą mu do głowy różne pytania, między innymi: „Czy ta wielka torpeda wypchana paliwem rakietowym jest bezpieczniejsza niż twoja poprzednia łajba?”, ale mówi tylko:
— No to, chyba powodzenia.
— Z Bogiem, chłopcze — mówi Bischoff. — To przypomni ci, żebyś sprawdził, czy nie przyszedł do ciebie żaden list. — Klepie go w ramię w sam raz mocno, by powstał trzydniowy siniak, odwraca się i wsiada do łodzi. Shaftoe idzie pośród śniegu i drzew. Zazdrości mu. Jakieś piętnaście minut później zerka za siebie. U-Boot już zniknął. Nagle całe miasteczko wydaje mu się tak zimne, puste i zabite dechami, jakie jest w rzeczywistości.
Shaftoe odbiera listy, poste restante, na poczcie w Norrsbruck. Parę godzin później, kiedy otwierają urząd, już czeka przy drzwiach, puszczając nosem kłęby pary, jakby był napędzany paliwem rakietowym. Przyszedł list od rodziny z Wisconsin i wielka koperta, wysłana wczoraj z jakiegoś Norrsbruck w Szwecji, bez adresu nadawcy, ale zaadresowana pismem Guntera Bischoffa.
W środku jest pełno notatek i dokumentów dotyczących nowego U-Boota, w tym jeden czy dwa papiery podpisane znajomym zamaszystym szwabografem. Shaftoe zna niemiecki trochę lepiej niż przed przejażdżką U-Bootem, ale i tak prawie nic nie rozumie. Widzi jednak mnóstwo liczb i różnych technicznych rysunków.
To bezcenne materiały wywiadowcze. Starannie pakuje papiery, wtyka je za pasek i rusza brzegiem morza w stronę rezydencji rodziny Kivistików.
Droga jest długa, mokra i męcząca. Ma więc mnóstwo czasu na przemyślenie swojej sytuacji, utknął w neutralnym kraju po niewłaściwej stronie kuli ziemskiej. Oddzielił się od swojej jednostki. Wplątał w jakiś mętny spisek.
Z urzędowego punktu widzenia ma kilkumiesięczną, nieusprawiedliwioną nieobecność na służbie. Jeśli jednak pojawi się nagle w ambasadzie amerykańskiej w Sztokholmie z tymi papierami w zanadrzu, wszystko zostanie mu wybaczone. Więc to jest przepustka do domu. A „dom” to wielki kraj, w tym pojęciu mieszczą się i Hawaje, które są znacznie bliżej Manili niż Norrsbruck.
Łódka Ottona, prosto z Finlandii, podskakuje na falach przypływu, uwiązana do kołka na przystani. Shaftoe wie, że jeszcze jest wyładowana towarem, który Finowie wymieniają na kawę i amunicję. W domku siedzi Otto we własnej osobie, oczywiście przy kawie. Ma czerwone oczy i w ogóle wygląda jak wyżęty.
— Gdzie Julieta? — pyta Shaftoe. Zaczyna już się denerwować, że może wróciła do Finlandii czy coś takiego.
Otto po każdym rejsie przez zatokę jest coraz bardziej szary. Ale dzisiaj poszarzał jakoś wyjątkowo.
— Widziałeś to monstrum? — mówi i kręci głową ze zdumieniem, niesmakiem i znużeniem wszystkim, którego mogą doświadczyć tylko twardzi, zahartowani Finowie. — Cholerni Niemcy!
— Myślałem, że bronią was przed Rosjanami.
To zdanie wyzwala przeciągły grzmot ponurego śmiechu.
— Zdrawstwujtie, towariszcz! — mówi wreszcie Otto.
— Że co?
— To po rosyjsku. „Dzień dobry, towarzyszu!”. Ćwiczyłem to sobie.
— Poćwiczyłbyś lepiej przysięgę na wierność Stanom Zjednoczonym — radzi Shaftoe. — Jak tylko załatwimy Niemców, to pewnie wrzucimy drugi bieg i pogonimy Ruskich aż pod samą Syberię.
Otto znów się śmieje — widzi cała naiwność tego zdania, ale to nawet mu się podoba.
— Niemiecki silnik odrzutowy zakopałem w Finlandii. Sprzedam go Ruskim albo Amerykanom — temu, kto pierwszy tutaj dotrze.
— Gdzie Julieta? — Shaftoe powtarza pytanie. Tak a propos naiwności.
— W mieście — odpowiada Otto. — Robi zakupy.
— Czyli że masz forsę.
Otto wygląda, jakby nabawił się choroby morskiej. Dzisiaj dzień wypłaty.
A potem Shaftoe wsiądzie w autobus i pojedzie do Sztokholmu.
Shaftoe siada naprzeciw Ottona. Piją kawę i przez chwilę rozmawiają o pogodzie, kontrabandzie i względnych zaletach rozmaitych typów broni automatycznej. A właściwie to o tym, czy Shaftoe dostanie forsę i ile. Wreszcie Otto oględnie obiecuje, że zapłaci, jeśli Julieta nie wyda wszystkiego „na zakupach”, a Shaftoe rozładuje łódź.
Tak więc Bobby przez resztę dnia taska do domku sowieckie moździerze, pordzewiałe puszki kawioru, cegiełki czarnej chińskiej herbaty, lapońską sztukę ludową, parę ikon, skrzynki fińskiej wódki przyprawianej igliwiem, pęta obrzydliwych kiełbas i płaty skór.
Tymczasem Otto jedzie do miasta. Długo nie wraca. Robi się ciemno. Shaftoe kładzie się spać, wierci i kręci przez cztery godziny, zasypia na jakieś dziesięć minut, po czym budzi go pukanie.
Na czworakach podchodzi do drzwi, wyciąga ze skrytki pistolet maszynowy Suomi, czołga się w przeciwległy róg domku i bezszelestnie wychodzi przez klapę w podłodze. Skały pod spodem są oblodzone, ale bose stopy dają mu wystarczającą przyczepność, by mógł podkraść się i zerknąć na gościa.
To Enoch Root we własnej osobie. Nie widziany od tygodnia czy dwóch.
— Hej! — woła Shaftoe.
— Rozumiem, Bobby, że słyszałeś.
— Co słyszałem?
— Że jesteśmy w niebezpieczeństwie.
— Nie — odpowiada Bobby. — Zawsze tak otwieram drzwi.
Wchodzą do środka. Root nie pozwala zapalić światła i cały czas zerka przez okno, jakby spodziewał się kogoś. Pachnie lekko perfumami Mięty. Charakterystyczny zapach. Otto przemycał je do Finlandii w dwustupięćdziesięciolitrowych beczkach. Ale Shaftoe jakoś się nie zdziwił. Zabiera się do robienia kawy.
— Powstała bardzo skomplikowana sytuacja — mówi Root.
— Widzę.
Zaskoczony Root patrzy nań pusto. Oczy głupawo błyszczą w świetle księżyca. Możesz sobie być najbystrzejszym facetem na świecie, ale kiedy na scenę wchodzi kobieta, jesteś taki sam jak każdy inny.
— Przyszedłeś aż tutaj, żeby mi powiedzieć, że posuwasz Julietę?
— Nie, nie, nie! — odpowiada Root. Na chwilę urywa i marszczy brwi. — A właściwie tak. I miałem już ci powiedzieć. Ale to dopiero pierwsza sprawa dotycząca tej skomplikowanej sytuacji. — Wstaje, wtyka ręce do kieszeni, znów obchodzi domek w kółko, wyglądając przez okna. — Masz więcej tych fińskich pistoletów?
— W tej skrzynce na lewo — mówi Shaftoe. — Bo co? Będziemy się strzelać?
— Być może. Ale nie między sobą! Może zjawią się inni goście.
— Gliniarze?
— Gorzej.
— Finowie? — Otto ma przecież konkurentów.
— Gorzej.
— No to kto? — Shaftoe'owi nie przychodzi do głowy nic gorszego.
— Niemcy.
— O kurwa! — przeklina Shaftoe. — Dlaczego mówisz, że są gorsi niż Finowie?
Root chyba jest zbity z tropu.
— Jeśli chcesz przekonać mnie, że Finowie jeden na jednego są gorsi niż Niemcy, to się z tobą zgadzam. Jednak z Niemcami jest jeden problem, przeważnie są w kontakcie z milionami innych Niemców.
— No dobra — mruczy Shaftoe.
Root zrywa wieko skrzynki, wyciąga pistolet maszynowy, sprawdza komorę nabojową, celuje w księżyc, patrzy przez lufę jak przez teleskop.
— No, mniejsza z tym, jedzie tu po ciebie paru Niemców.
— Dlaczego?
— Bo wiesz za dużo o pewnych sprawach.
— O jakich pewnych sprawach? O Gunterze i jego nowej łodzi podwodnej?
— Właśnie.
— A mogę zapytać, skąd ty to wiesz? Pewnie ma to coś wspólnego z tym, że posuwasz Julietę, co? — ciągnie Shaftoe. Nie jest wkurzony, lecz znudzony. Ma potąd tej całej Szwecji — powinien już być na Filipinach. Wszystko, co nie zbliża go do Filipin, działa na niego irytująco.
— Racja — wzdycha Root. — Ona szanuje cię, Bobby, ale kiedy zobaczyła zdjęcie twojej dziewczyny…
— Przestań pieprzyć! Ona ma w dupie nas obu! Chce tylko mieć wszystkie zalety fińskiej narodowości, a pozbyć się wad.
— A jakież to wady?
— Że trzeba mieszkać w Finlandii — wyjaśnia Shaftoe. — Czyli musi wyjść za kogoś z dobrym paszportem. Dzisiaj to amerykański lub angielski. Zauważyłeś pewnie, że nie pieprzyła się z Gunterem.
Root wygląda, jakby miał mdłości.
— A może i tak. — Shaftoe wzdycha ciężko. — Cholera!
Root wyciąga z innej skrzyni magazynek i próbuje wcisnąć go do suomi.
— Pewnie wiesz, że Niemcy mają ze Szwedami taki konfidencjonalny układ.
— Co znaczy „konfidencjonalny”?
— Dobra, powiedzmy tak: mają układ.
— Szwedzi są neutralni, ale pozwalają Szwabom sobą komenderować.
— Tak. Otto musi dogadywać się z Niemcami na obu końcach swoich podróży, w Szwecji i w Finlandii, a na wodzie gania go jeszcze ich marynarka.
— No, wiem, że cholerni Niemcy trzęsą całą Europą.
— Cóż, mówiąc krótko, tutejsi Niemcy przekonali go, żeby cię zdradził — oznajmia Root.
— I co?
— I cię zdradził…
— Dobra, mów dalej, ja słucham — rzuca Shaftoe, podstawiając drabinę pod wejście na strych.
— …ale potem przemyślał sobie wszystko. Powiedziałbym, że czuł skruchę.
— Powiedziane, jak na duchownego przystało — mruczy Shaftoe. Przeciska się na czworaka pod krokwiami dachu. Zatrzymuje się i zapala swoje zippo. Większość światła pochłania ciemnozielony kloc, niechlujnie zbita drewniana skrzynka z wymalowanymi ruskimi literami.
Głos Roota przesącza się z dołu.
— Przyszedł tam, gdzie… eee… ja i Julieta… ehem… byliśmy. Byliśmy się pieprzyliśmy.
— Daj mi łom — krzyczy Shaftoe. — Jest w skrzynce z narzędziami pod stołem.
Minutę później łom wysuwa się z otworu jak głowa kobry z koszyka. Shaftoe chwyta go i atakuje skrzynię.
— Otto był w rozterce. Musiał tak zrobić, inaczej Niemcy pozbawiliby go zarobku. Ale szanuje cię. Gryzł się strasznie. Musiał to z kimś obgadać. Przyszedł do nas i zwierzył się Juliecie. Ona go rozumie.
— Rozumie go?!
— Ale i tak była przerażona.
— To naprawdę pocieszające.
— Eee… i wtedy Kivistikowie otworzyli sznapsa i zaczęli debatować. Po fińsku.
— No jasne — mówi Shaftoe. Dać tym Finom jakiś ponury, ciężki dylemat moralny i flaszkę sznapsa, a ma się ich z głowy na czterdzieści osiem godzin. — Dzięki, że nie bałeś się przyjść do mnie.
— Julieta to zrozumie.
— Nie to mam na myśli.
— Ach. Nie, Otto chyba nic mi nie zrobi.
— Nie, chodzi o…
— Aha! — wykrzykuje Root. — Nie, musiałem ci prędzej czy później o niej powiedzieć…
— Nie o to mi, kurwa, idzie, tylko o Niemców!
— No cóż. Zacząłem o nich myśleć dopiero, gdy doszedłem tutaj. To wszystko nie tyle z odwagi, ile z nieumiejętności przewidywania.
Natomiast Shaftoe przewiduje nieźle.
— Weź to. — Podaje mu ciężką stalową rurę, średnicy mniej więcej puszki do kawy. — Ciężkie — dodaje, kiedy Rootowi uginają się kolana.
— Co to jest?!
— Sowiecki moździerz, 120 milimetrów — wyjaśnia Shaftoe.
— Aha. — Root w milczeniu kładzie moździerz na stole. Kiedy znów się odzywa, ma zmieniony głos. — Nie wiedziałem, że Otto trzyma takie rzeczy.
— Promień rażenia tego sukinsyna to dobre sześćdziesiąt stóp — mówi Shaftoe. Wyciąga ze skrzynki pociski do moździerza i układa je obok zejścia. — A może metrów. Zapomniałem. — Pociski wyglądają jak pękate piłki do rugby ze skrzydełkami na jednym końcu.
— To ważne — stopy czy metry.
— Może to za wielka armata. Ale musimy wrócić do Norrsbruck i zaopiekować się Julietą.
— Co znaczy, zaopiekować się? — pyta zaniepokojony Root.
— Ożenić się z nią.
— Co?
— Jeden z nas musi się z nią ożenić. I to zaraz. Nie wiem jak ty, ale ja trochę ją lubię, no i byłby wstyd, gdyby przez resztę życia musiała pod lufą pistoletu obciągać fiuty ruskim żołnierzom — mówi Shaftoe. — Poza tym niewykluczone, że jest z którymś z nas w ciąży. Z tobą, ze mną albo z Gunterem.
— My, spiskowcy, mamy obowiązek troszczyć się o naszego potomka — zgadza się Root. — Możemy w Londynie założyć dla niego jakiś fundusz.
— Będzie nas na to spokojnie stać — zgadza się Shaftoe. — Ale ja nie mogę brać ślubu — muszę być wolny, żeby ożenić się z Glory, kiedy wrócę do Manili.
— Rudi też nie może — oznajmia Root.
— Dlaczego że jest ciotą?
— Nie, oni często się żenią z kobietami. Nie może, bo jest Niemcem, a co jej przyjdzie z niemieckiego paszportu?
— Faktycznie, to nie byłoby mądre — przyznaje Shaftoe.
— Zostaję ja — rzuca Root. — Ja się z nią ożenię i będzie miała brytyjski paszport. Najlepszy na świecie.
— Hmm. Ciekawe, jak to pogodzisz z tym, że jesteś księdzem, zakonnikiem, czy czym tam, i masz zachować celibat?
— Mam zachowywać czystość…
— Ale nie zachowujesz — przypomina mu Shaftoe.
— Ale boskie miłosierdzie nie zna granic — wypala Root. Punkt dla niego. — Zatem tak jak mówiłem, powinienem zachowywać czystość, lecz to nie znaczy, że nie mogę się żenić. O ile tylko małżeństwo pozostanie nieskonsumowane.
— Ale małżeństwo nieskonsumowane się nie liczy!
— Jedyną osobą, która będzie to wiedzieć poza mną i tobą, jest Julieta.
— Bóg będzie wiedzieć.
— Bóg nie wystawia paszportów.
— A co z Kościołem? Wywalą cię na zbitą mordę.
— Może i na to zasługuję.
— Pozwól, że podsumuję to wszystko. Kiedy naprawdę pieprzysz Julietę, wystarczy, że powiesz, że nie robiłeś tego, a uda ci się pozostać księdzem. A teraz zamierzasz wziąć z nią ślub i nie pieprzyć jej, ale będziesz twierdził, że to robisz, tak?
— Jeśli próbujesz mi powiedzieć, że moje stosunki z Kościołem są bardzo skomplikowane, to wiem o tym.
— No to chodźmy — mówi Bobby.
Taszczą moździerz i skrzynię pocisków na plażę, gdzie mogą skryć się za półtorametrowym murem oporowym. Jednak szum fal zagłusza wszystkie odgłosy z góry, Root idzie więc i kryje się w krzakach przy drodze, zostawiając Shaftoe'owi zmontowanie sowieckiego moździerza.
Okazuje się, że nie trzeba dużo kombinować. Niepiśmienny tubylec z tundry z obustronnymi odmrożeniami zmontowałby to w dziesięć minut. Jeśli nie wyspał się, bo poprzedniej nocy opijał spirytusem drzewnym pomyślne wykonanie planu pięcioletniego — może piętnaście minut.
Shaftoe zerka w instrukcję. Nie ma znaczenia, że jest po rosyjsku — i tak była pomyślana dla analfabetów. Na rysunkach widać kilka parabol, z moździerzem na jednym końcu i eksplodującymi Niemcami na drugim. Każ sowieckiemu inżynierowi zaprojektować parę butów, a wyjdzie mu coś jak kartony na buty; każ zrobić coś do masakrowania Niemców, a zmieni się w pieprzonego Edisona. Shaftoe rozgląda się po polanie, ustala strefę rażenia, potem przełazi przez mur i krokami odmierza odległość, zakładając, że jeden krok to jeden metr.
Kiedy siedzi z powrotem na plaży i reguluje kąt lufy moździerza, znienacka ciemny kształt przeskakuje przez mur i niemal zwala się na niego. Root dyszy ciężko.
— Niemcy — rzuca — nadjeżdżają od głównej drogi.
— Skąd wiesz, że to Niemcy? Może to Otto.
— Silniki brzmią jak diesle. Szwaby uwielbiają diesle.
— Ile silników.
— Zdaje się dwa.
Okazuje się, że Root ma rację. Z lasu wyjeżdżają dwa czarne mercedesy, jak złe pomysły wychodzące z tępego umysłu oficera żółtodzioba. Światła mają zgaszone. Stają i przez chwilę stoją, potem bezgłośnie otwierają się drzwi. Wysiadają Niemcy. Kilku nosi długie, czarne skórzane płaszcze. Kilku ma te świetne pistolety maszynowe, znak rozpoznawczy niemieckiej piechoty i przedmiot zazdrości Angoli i Amerykańców, którzy muszą taszczyć przedpotopowe strzelby na niedźwiedzie.
Czyli teraz albo nigdy. Faszyści już tutaj są, a obowiązkiem Bobby'ego Shaftoe i, w mniejszym stopniu, Enocha Roota, jest pozabijać ich wszystkich. To nie tylko obowiązek służbowy, ale i powinność moralna, ponieważ są żywymi awatarami Szatana, publicznie przyznającymi się do swej szatańskiej natury. To sytuacja, w której Shaftoe (i wielu innych ludzi) doskonale wie, co robić. Wyciąga pocisk ze skrzynki, wtyka go w wylot lufy, puszcza i zatyka uszy.
Kaszlnięcie moździerza brzmi jak uderzenie w kotły. Żołnierze spoglądają w ich stronę. W blasku księżyca błyska monokl oficera. Z samochodów wysiadło w sumie ośmiu Niemców. Trzech z nich to frontowi weterani, w ułamku sekundy rozpłaszczają się na ziemi. Oficerowie w trenczach stoją dalej, podobnie jak kilku palantów w cywilnych łachach. Ci natychmiast otwierają ogień z pistoletów maszynowych. Robią wiele hałasu, ale dla Shaftoe'a to tylko pokaz piramidalnej głupoty. Pociski przelatują im wysoko nad głową. Zanim zdążyły zanurkować w Zatoce Botnickiej, wybucha pocisk z moździerza.
Shaftoe zerka nad murkiem. Mniej więcej tak, jak się spodziewał, wszyscy, co stali, rozpłaszczyli się na najbliższym mercedesie, uniesieni w powietrze i rzuceni nań przez ruchomą kurtynę odłamków. Dwóch ocalałych Niemców — ci weterani — czołga się w stronę domku Ottona; jego grube ściany z bali w tych okolicznościach wydają się dość przydatne. Trzeci żywy ostrzeliwuje się z pistoletu maszynowego, ale nie ma zielonego pojęcia, gdzie są wrogowie.
Teren jest wklęsły i nie za bardzo widać tych czołgających się Niemców. Shaftoe jeszcze kilka razy strzela z moździerza, ale na próżno. Słyszy, jak dwaj Niemcy wywalają drzwi domku.
Ponieważ domek jest jednopokojowy, niegłupio byłoby mieć pod ręką parę granatów. Shaftoe nie ma ani jednego, a zresztą nie chce wysadzić wszystkiego w powietrze.
— Poszedłbyś i zastrzelił tamtego faceta — mówi Rootowi i skrada się plażą, tuż przy falochronie, na wypadek gdyby Niemcom przyszło do głowy wyjrzeć przez okno.
I rzeczywiście, kiedy już prawie jest na miejscu, Niemcy tłuką szyby i zaczynają strzelać do Enocha Roota. Shaftoe podkrada się pod domek, otwiera klapę w podłodze i wchodzi do środka. Żołnierze stoją tyłem do niego. Strzela w nich ze suomi, aż nieruchomieją. Potem wywleka ich przez klapę i zwala na plażę, żeby nie zakrwawili całej podłogi. Zabierze ich następny przypływ; przy odrobinie szczęścia, za parę tygodni wyrzuci na brzeg Vaterlandu.
Teraz jest cisza, jak przystało na domek na odludziu nad brzegiem morza. Ale to nic nie znaczy. Shaftoe ostrożnie wchodzi na drzewo i rozgląda się wokół, obserwując pole bitwy z powietrza. Ostatni Niemiec wciąż pełznie na czworakach i próbuje dojść, co tu się właściwie dzieje. Shaftoe zabija go. Potem wraca na plażę i znajduje zakrwawionego Enocha Roota. Dostał tuż pod obojczyk i mocno krwawi, z rany i z ust, przy każdym wydechu.
— Czuję, że chyba umieram — mówi.
— To dobrze — odpowiada Shaftoe. — To znaczy, że pewnie przeżyjesz.
Jeden z mercedesów wciąż jest na chodzie, choć ma kilka dziur od odłamków i przebitą oponę. Shaftoe bierze go na podnośnik i podmienia koło z drugiego samochodu, potem taszczy Roota i kładzie go na tylnym siedzeniu. Teraz pełnym gazem do Norrsbruck. Ten mercedes to świetna maszyna — Shaftoe mógłby tak jechać przez całą Finlandię, Rosję, Syberię, Chiny — w Szanghaju może stanąłby na jakieś sushi — potem przez Syjam, Malaje, tam znalazłby jakiegoś przewoźnika, zabrał się na Filipiny, odszukał Glory i…
Erotyczny sen na jawie przerywa mu bulgocący krwią głos Enocha Roota.
— Jedź do kościoła.
— Ojczulku, teraz mnie nie nawracaj, nie ma czasu. Daj spokój.
— Nie, jedź i to już. Zabierz mnie.
— Co, chcesz się pojednać z Bogiem? Cholera, ojczulku, jeszcze nie umierasz. Wiozę cię do lekarza. Później sobie pójdziesz do kościoła.
Root odpływa w śpiączkę, mrucząc coś o cygarach.
Shaftoe nie zwraca uwagi na te majaki, wali pełnym gazem do Norrsbruck i budzi doktora. Potem przywozi do gabinetu Ottona i Julietę. Wreszcie jedzie do kościoła i budzi pastora.
Kiedy wraca, Rudolf von Hacklheber kłóci się z lekarzem; Rudi (chyba mówi w imieniu Enocha, który ledwo zipie) chce, by ślub odbył się natychmiast, na wypadek gdyby Root miał umrzeć na stole. Shaftoe ze zdumieniem zauważa, że pacjent wygląda fatalnie.
Otto wyciąga — dosłownie — z dupy diamentowy pierścionek; nosi kosztowności w wypolerowanej metalowej rurce wetkniętej w odbyt. Shaftoe robi za świadka, niepewnie trzyma ten pierścień, wciąż nagrzany ciepłem ciała Ottona. Root jest zbyt słaby, żeby nałożyć go Juliecie na palec; Rudi prowadzi jego rękę. Pielęgniarka wciela się w druhnę. Julieta i Enoch zostają połączeni świętym sakramentem małżeństwa. Root jąka słowa przysięgi, przerywając po każdym, by odpluć krew do stalowej miski. Shaftoe ledwo może mówić. Nawet pociąga nosem.
Doktor usypia Roota eterem, otwiera mu klatkę piersiową i opatruje obrażenia. Wojskowa chirurgia to nie jego specjalność, popełnia więc parę błędów i w ogóle robi, co może, by napięcie nie spadało. Pęka jakaś duża tętnica, więc Shaftoe i pastor muszą zgarniać z ulicy Szwedów, by oddali krew. Rudi gdzieś zniknął — Bobby przez moment podejrzewa, że uciekł z miasteczka. Ale potem znów się zjawia u łoża boleści. Trzyma staroświecką skrzynkę po cygarach, całą upstrzoną hiszpańskimi napisami.
Kiedy Enoch Root umiera, w pokoju zostają tylko Rudolf von Hacklheber, Bobby Shaftoe i lekarz.
Doktor patrzy na zegarek i wychodzi z pokoju.
Rudi wyciąga rękę, zamyka oczy zmarłego i stoi tak z dłonią na jego twarzy. Patrzy na Shaftoe'a:
— Idź. Zadbaj, by doktor wypisał akt zgonu.
Na wojnie wcale nierzadko zdarza się, że towarzysz ginie, ale trzeba walczyć dalej, zostawiając łzy na później.
— Racja — odpowiada Shaftoe i wychodzi.
Doktor siedzi w swym małym gabinecie, obwieszonym pełnymi umlautów dyplomami, i wypisuje akt zgonu. W kącie dynda szkielet. Bobby Shaftoe staje na baczność w przeciwległym rogu; obaj ze szkieletem stanowią jakby punkty triangulacyjne określające położenie doktora — patrzą, jak bazgrze datę i godzinę śmierci Enocha Roota.
Skończywszy, doktor odchyla się w tył na krześle i przeciera oczy.
— Może postawię panu kawę? — pyta Bobby.
— Dzięki.
Panna młoda i jej ojciec, wyczerpani, półleżą na krzesłach w poczekalni. Shaftoe im również proponuje kawę. Zostawiają Rudiego na straży nad ciałem przyjaciela i współspiskowca i ruszają główną ulicą miasteczka. Ulica powoli się zaludnia. Szwedzi wyglądają dokładnie jak Amerykanie ze środkowego zachodu i Shaftoe zawsze jest zdziwiony, kiedy okazuje się, że nie mówią po angielsku.
Doktor wstępuje do sądu, by oddać akt zgonu. Otto i Julieta idą dalej i wchodzą do kawiarni. Bobby zostaje na zewnątrz i gapi się na ulicę. Po minucie czy dwóch widzi, jak Rudi wystawia głowę z gabinetu doktora, patrzy w lewo, w prawo i na chwilę znika. Potem wychodzi stamtąd w towarzystwie jeszcze kogoś. Ten drugi jest zawinięty w koc, razem z głową. Wsiadają do mercedesa, Facet w Kocu zwala się na tylne siedzenie, a Rudi odjeżdża w kierunku swego domu.
Shaftoe zasiada z Finami w kafejce.
— No, w każdym razie mam nadzieję, że uda się wam rejs.
— Jaki rejs? — niewinnie pyta Otto.
— Doniosłem na was Niemcom, tak jak wy na mnie — kłamie Shaftoe.
— Ty draniu! — zaczyna Julieta. Lecz Bobby przerywa jej:
— Masz czego chciałaś, a nawet więcej. Brytyjski paszport i… — przez okno widzi doktora, wychodzącego z gmachu sądu — …i jeszcze na dodatek spadek po Enochu. A później może jeszcze coś. Jeśli chodzi o ciebie, Otto, to jako przemytnik jesteś skończony. Radzę ci dobrze, spierdalaj stąd czym prędzej.
Otto jest zbyt osłupiały, by wybuchnąć gniewem, ale niebawem na pewno się wścieknie.
— I gdzie niby mam pojechać?! Zerknąłeś przynajmniej na mapę?
— Trochę, kurwa, elastyczności — mówi Shaftoe. — Na pewno znasz jakiś sposób, żeby przedostać się tą twoją balią do Anglii.
Cokolwiek by mówić, Otto lubi wyzwania.
— Mógłbym przepłynąć Kanałem Gota ze Sztokholmu do Goeteborga… tam nie ma Niemców… a to już prawie Norwegia… ale w Norwegii jest Niemców od cholery! Nawet gdybym przemknął się przez Skagerrak… sądzisz, że wyprawię się na Morze Północne? W zimie? Podczas wojny?
— Jeśli to ci pomoże, to jak już dopłyniesz do Anglii, będziesz musiał pożeglować do Manili.
— Manili!?
— Przy tym Anglia to pestka, nie?
— Masz mnie za bogatego żeglarza, takiego, co pływa dla rozrywki dookoła świata!?
— Nie, ale taki właśnie jest Rudolf von Hacklheber. Ma pieniądze, układy. Skombinował sobie porządny jacht, przy którym ten twój kecz to gumowy ponton. No, Otto, rusz się. Przestań narzekać, wyciągnij z dupy jeszcze parę diamentów i załatwiaj sprawy. To chyba lepiej, niż żeby Niemcy zamęczyli cię na śmierć. — Shaftoe wstaje i po przyjacielsku szturcha Ottona w ramię. Ottonowi wcale się to nie podoba. — Do zobaczenia w Manili.
Wchodzi doktor. Shaftoe rzuca na stół parę banknotów. Patrzy Juliecie w oczy.
— Muszę jechać, i to już. Glory czeka na mnie.
Julieta kiwa głową. Czyli, przynajmniej w oczach pewnej Finki, Shaftoe nie jest wcale taki zły. Nachyla się i daje jej potężnego, soczystego całusa, po czym prostuje się, kiwa głową zdumionemu doktorowi i wychodzi.