„Powrócę tu” — napisał Randy w pierwszej wiadomości e-mailowej do Amy, zaraz po przylocie do Tokio. Powrót na Filipiny to niezbyt dobry pomysł i dawniejszy, łagodny Randy nigdy by na to nie wpadł. Teraz jednak stoi na plaży w Sułtanacie Kinakuty, tuż poniżej prywatnej twierdzy Toma Howarda, wysmarowany filtrem przeciwsłonecznym, napchany po brzegi aviomarinem i przygotowuje się do powrotu. Przewidując, że łatwo będzie go rozpoznać po koziej bródce, zgolił ją. Domyślając się, że tam, dokąd zmierza (trzy najprawdopodobniejsze ewentualności to dżungla, więzienie i dno morza), włosy są niespecjalnie przydatne, ostrzygł je maszynką mniej więcej do trzech milimetrów długości. Potem z kolei musiał znaleźć nakrycie głowy, żeby nie oparzyć sobie czaszki słońcem. Howard miał tylko jeden o wystarczającym rozmiarze — wsiowy kapelusz zostawiony przez jakiegoś makrocefalicznego budowlańca z Australii, pewnie dlatego, że jego aromat zaczął przyciągać nocne gryzonie o skłonnościach do bezcelowego gryzienia wszystkiego.
Na plażę wyciągnięto długą łódź, a stadko dzieci Badjao{Badjao, Bajau — także: Morscy Cyganie, Morscy Wędrowcy, mieszkający na łodziach koczowniczy lud z Azji Południowo-Wschodniej (od Filipin po Borneo) (przyp. ttum.).} ugania się wokół niej, tak jak dzieciaki na parkingu przy autostradzie, które wiedzą, że za dziesięć minut będą z powrotem pakować się do samochodu. Główny kadłub łodzi jest zrobiony z jednego pnia drzewa, długiego na jakieś piętnaście metrów i wąskiego na tyle, że w najszerszym punkcie Randy sięga wyciągniętymi rękami od burty do burty. Większa część kadłuba jest ocieniona daszkiem z liści palmowych, szarobrązowych od starości i soli morskiej, choć w jednym miejscu starsza kobieta łata go świeżą zielenią i plastikową linką. Po obu stronach łodzi umocowane są wąskie bambusowe pływaki. Nad dziobem wystaje coś w rodzaju mostku, pomalowanego w jaskrawoczerwone, zielone i żółte esy-floresy, jak wiry w kilwaterze łodzi odbijające kolory tropikalnego zachodu słońca.
Właśnie, słońce chowa się za horyzont, a oni przygotowują się do wyładowania z kadłuba łodzi ostatniego ładunku złota. Wybrzeże opada tu tak stromo, że na plażę nie da się wjechać. To pewnie i dobrze, bo całą operację należy przeprowadzić jak najdyskretniej. Jednak Tom Howard, kiedy budował dom, musiał wwieźć tam mnóstwo ciężkich rzeczy, zbudował sobie zatem kawałek kolejki wąskotorowej. To brzmi lepiej, niż wygląda: para stalowych dwuteowników, już rdzewiejących, przykręconych do na wpół skrytych w ziemi betonowych podkładów, wjeżdżających jakieś pięćdziesiąt metrów po stoku o pochyłości 45 stopni na mały płaskowyż, do którego można dotrzeć drogą prywatną. Tam stoi napędzana dieslem wyciągarka, którą można wciągnąć to i owo po szynach. Aż nadto wystarczy do dzisiejszego zadania — wciągnięcia paruset kilogramów złotych sztab — resztki złota z zatopionego okrętu podwodnego — z plaży do skarbca w podziemiu domu. Jutro, kiedy zechcą, zawiozą je ciężarówką do centrum Kinakuty i zamienią na ciągi bitów przedstawiające bardzo duże liczby o interesujących właściwościach kryptologicznych.
Badjao w irytujący sposób wyzbyci są wszelkiej egzotyki, tak jak każdy, kogo spotkał Randy podczas swych podróży; gość, który jest tu szefem, upiera się, że ma na imię Leon, a dzieciaki na plaży bez przerwy przybierają oklepane pozy ze sztuk walki i wrzeszczą „Hajaaaaaa”. Randy wie, że to z Power Rangers, bo dzieci Aviego robiły dokładnie to samo, zanim ojciec zakazał im udawania w domu Power Rangers. Kiedy Leon zrzuca z wysokiego mostku pierwszą skrzynkę od mleka pełną złotych sztab, która do połowy zakopuje się w drobnym, wilgotnym piasku, Avi staje nad nią i próbuje odmówić po hebrajsku jakąś poważną modlitwę za zmarłych. Udaje mu się wypowiedzieć może ze dwanaście fonemów, zanim dwójka dzieci Badjao weźmie go omyłkowo za nieruchomy przedmiot i wykorzysta w charakterze taktycznej osłony, stając po obu stronach i wariacko hajajując jedno na drugie. Avi nie jest aż tak zapamiętały, by go to nie rozśmieszyło, ani tak sentymentalny, by nie pragnąć udusić ich na miejscu.
John Wayne patroluje brzeg morza z papierosem i gładkolufową strzelbą. Douglas MacArthur Shaftoe ocenia prawdopodobieństwo ataku płetwonurków na raczej małe, ponieważ złoto na łodzi warte jest ledwo dwa i pół miliona dolarów, a taka kwota ledwie uzasadniałaby coś tak pracochłonnego i kosztownego jak atak z wody. John Wayne jest na wszelki wypadek, gdyby ktoś pomylił się w oszacowaniu i doszedł do wniosku, że wsadzili na tę łódź dziesięć czy dwadzieścia razy tyle. Z hydrodynamicznego punktu widzenia to nieprawdopodobne. Doug mawia jednak, że przecenianie inteligencji wroga jest co najmniej równie niebezpieczne jak jej niedocenianie. Stoi na górze z Tomem Howardem i Jackiem Woo — uzbrojeni w karabiny pilnują wylotu drogi. Tom na pewno przechadza się krokiem rewolwerowca, bo w jednej chwili spełniają się wszystkie jego fantazje.
Wielkie plastikowe pudło z łomotem wali o piasek i rozlatuje się, sypiąc potłuczonym koralem. Randy zbliża się i wśród koralowych skorup widzi złote blaszki podziurawione maleńkimi otworkami. Otworki interesują go bardziej niż samo złoto. Lecz każdy reaguje inaczej. Doug Shaftoe w obecności dużej ilości złota jest zawsze ostentacyjnie chłodny i pełen zadumy, jakby zawsze wiedział, że ono tu jest, ale kiedy go dotyka, myśli o tym, skąd się wzięło i co uczyniono, by je tu zgromadzić. Goto Dengo na widok jednej cegiełki niemal zwrócił wołowinę z Kobe. Dla Eberharda Fóhra, który leniwie pływa na grzbiecie w poprzek zatoczki, jest to fizyczne wcielenie wartości pieniężnej, która dla niego i reszty firmy Epiphyte jest matematyczną abstrakcją — praktycznym wdrożeniem pewnej szczególnej pod-pod-podgałęzi teorii liczb. Dlatego przyciąga go, wyłącznie intelektualnie, w tym samym stopniu co kamień księżycowy albo ząb dinozaura. Tom Howard widzi w złocie uosobienie pewnych politycznych zasad, prawie równie idealnych i dalekich od rzeczywistości jak teoria liczb. Wmieszane jest w to pewne poczucie osobistej zemsty. Dla Wilka Morskiego — Leona, jest to ładunek do zawiezienia z punktu A do punktu B, za co dostanie zapłatę w czymś bardziej przydatnym. Dla Aviego to niepodzielna mieszanka świętości i diabelskości. Dla Randy'ego — a czułby się potwornie zmieszany, gdyby ktoś się o tym dowiedział; sam zresztą przyznaje, że to przesada — to złoto to rzecz najbliższa fizycznemu kontaktowi z ukochaną. Przecież właśnie ona wyciągała te sztaby z wraku ledwie parę dni temu. I tylko dlatego złoto w ogóle go obchodzi. Mówiąc szczerze, w ciągu ostatnich kilku dni, odkąd postanowił wynająć Leona, by przemycił go przez morze Sulu na południowy Luzon, co chwilę musiał sobie przypominać, że nominalnym celem wycieczki jest odkopanie Golgoty.
Kiedy rozładowali już złoto, a Leon załadował trochę zapasów, Tom Howard wyciąga butlę single-malt whisky, wreszcie odpowiadając Randy'emu na pytanie: kto też utrzymuje wszystkie te sklepy wolnocłowe na lotniskach. Wszyscy zbierają się na plaży, by wznieść toast. Randy dołącza do kółka nieco niepewnie, bo nie wie, za co on miałby wznieść toast, jeśli spadnie to na niego. Za odkopanie Golgoty? Za to nie mógłby wypić. Porozumienie umysłów Aviego i Goto Denga było jak iskra przeskakująca przez szczelinę — nagłe, zaskakujące i trochę groźne — Randy dobrze zapamiętał, że to złoto ma na sobie krew, że Golgota to grób, który zamierzają zbezcześcić. A więc to niespecjalnie nadaje się na toast. Może w takim razie wznieść go za szlachetne, abstrakcyjne zasady?
I tu napotyka kolejną psychiczną barierę. Kiedy stoi na tej plaży pod betonowym domem Howarda, coś mu z wolna świta: wolność doskonała, jaką znalazł Tom na Kinakucie, jest ciętym kwiatem w kryształowym wazonie. Jest piękna, ale martwa. Martwa, bo pozbawiono ją macierzystej gleby. Czym dokładnie jest ta gleba? W pierwszym przybliżeniu można by stwierdzić „Ameryką”, ale sprawa jest bardziej skomplikowana: Ameryka to po prostu najbardziej oczywiste z wcieleń systemu kulturalnego i filozoficznego, który można spotkać także w paru innych miejscach. Niewielu. I na pewno nie na Kinakucie. Najbliższa wysunięta placówka nie jest tak daleko. Filipiny, mimo wielu niedociągnięć w kwestii praw człowieka, głęboko przesiąknęły zachodnią ideą wolności; tak głęboko, że być może właśnie dlatego są słabsze ekonomicznie niż kraje, w których wszyscy mają gdzieś prawa człowieka.
Nie trzeba było dużo myśleć, Douglas MacArthur Shaftoe wznosi toast za pomyślny rejs. Dwa lata temu Randy uznałby to za banał i prostactwo. Teraz rozumie, że Doug w podtekście robi ukłon w stronę moralnej niejednoznaczności świata. Jest to jednocześnie bardzo chytry atak wyprzedzający, wymierzony w jakiekolwiek nadęte przemowy. Randy pochłania szkocką jednym haustem i mówi: „No to do roboty”. To też trąci niewiarygodnym banałem, ale to plażowe-zebranie-w-kręgu trochę go denerwuje. Wszedł w to wszystko, bo chciał wziąć udział w biznesowym przedsięwzięciu, a nie w jakimś tajnym sprzysiężeniu.
Następują cztery dni na łodzi. Łódź pyrka sobie równo dziesięć kilometrów na godzinę, dniem i nocą, trzymając się przybrzeżnych wód morza Sulu. Pogoda im sprzyja. Zatrzymują się dwa razy na Palawanie i raz na Mindoro, gdzie biorą olej napędowy i wymieniają nieokreślone towary na inne. Ładunek siedzi w kadłubie, ludzie na pokładzie, czyli paru deskach na krzyż przerzuconych nad nadburciem. Randy czuje się znacznie samotniejszy niż kiedykolwiek, odkąd był nastoletnim maniakiem komputerowym, ale nie martwi się tym. Pół dnia przesypia, poci się, pije wodę, czyta kilka książek i bawi się nowym odbiornikiem GPS. Najbardziej rzuca się w oczy jego grzybkowata zewnętrzna antena, mogąca odbierać nawet słaby sygnał, co powinno być użyteczne w trzypiętrowej dżungli. Randy wklepał do pamięci długość i szerokość Golgoty, tak by po naciśnięciu paru guzików od razu wiedział, jak jest daleko i w którym kierunku. Z plaży Toma Howarda to prawie dokładnie tysiąc kilometrów. Gdy łódź w końcu wbija się dziobem w błotnisty brzeg południowego Luzonu, a Randy brodzi na ląd jak stuprocentowy komandos MacArthura, do pokonania zostaje tylko około czterdziestu. Lecz przed nim wznoszą się zrujnowane wulkany, czarne i spowite mgłą, wie też z doświadczenia, że czterdzieści kilometrów w dziczy będzie dużo trudniejsze niż pierwsze dziewięćset sześćdziesiąt.
Nieopodal znad palm kokosowych wyrasta dzwonnica starego hiszpańskiego kościoła, wybudowanego z bloków tufu wulkanicznego, które zaczynają żarzyć się w blasku kolejnego cholernie malowniczego tropikalnego zachodu słońca. Randy bierze ze sobą parę zapasowych butelek wody, żegna się z Leonem oraz jego rodziną i rusza w stronę kościoła. Idąc, kasuje z GPS-a pozycję Golgoty. Na wypadek gdyby go skonfiskowali lub się zgubił.
Następna myśl, jaka przychodzi mu do głowy, mówi coś o ogólnym stanie jego umysłu: orzechy są genitaliami drzew, ale to nigdy nie jest tak oczywiste jak wtedy, gdy patrzy się na grono młodych, pęczniejących kokosów skrytych w ciemnym, włochatym kroczu palmy. Zadziwiające, że hiszpańscy misjonarze nie kazali ich wszystkich wyciąć w pień. Mniejsza o to. Do kościoła dociera z orszakiem małych, nagich do pasa Filipińczyków, którzy chyba nie są przyzwyczajeni, żeby nagle znikąd materializowali się biali ludzie. Randy nie jest tym zachwycony, ale nieważne: żeby tylko nikt nie wołał policji.
Przed kościołem parkuje nippoński samochód terenowy, z tych o pięknej linii i potwornie wysoko umiejscowionym środku ciężkości. Otacza go stado zachwyconych tubylców. Randy zastanawia się, czy dałoby się załatwić to jeszcze mniej dyskretnie. Kierowca, facet koło pięćdziesiątki, opiera się o przedni zderzak, pali i gawędzi z paroma miejscowymi szychami: księdzem i, rany boskie, gliniarzem, który ma, kurwa, karabin repetowany dźwignią. Chyba wszyscy w zasięgu wzroku palą marlboro, które pewnie kierowca rozdał w geście przyjaźni. Randy musi znów zacząć myśleć po filipińsku; żeby przedostać się do tego kraju, nie trzeba organizować jakiejś operacji spod znaku płaszcza i szpady, wczołgiwać się na odludną plażę pod osłoną nocy, w matowoczarnym stroju płetwonurka, lecz wystarczy wejść spokojnie, jak gdyby nigdy nic, i zaprzyjaźnić się z każdym, kto cię zobaczy. Bo oni przecież nie są głupi, zawsze cię zobaczą.
Randy wypala papierosa. Jeszcze parę miesięcy temu w życiu by tego nie zrobił, ale wreszcie dotarło do niego, że to sprawa towarzyska, że niektórzy obrażają się, kiedy odrzuca się zaproponowanego papierosa, i że parę sztachów w sumie go nie zabije. Nikt z tych ludzi, poza kierowcą i księdzem, nie mówi po angielsku, a zatem jest to jedyny sposób na porozumienie się z nimi. W każdym razie, skoro przeszedł już tyle zmian, dlaczego u licha miałby nie zapalić? Może za tydzień będzie ładował heroinę. Jak na coś obrzydliwego i śmiercionośnego papieros jest zadziwiająco przyjemny.
Kierowca nazywa się Matthew i jest, jak się okazuje, nie tyle szoferem, ile charyzmatycznym negocjatorem i załatwiaczem, specem od wygładzania drogi, takim żywym walcem. Randy tylko sobie stoi, a Matthew z wdziękiem i dowcipnie wymawia ich obu z tego zaimprowizowanego zebrania wioski, co zresztą byłoby prawie niemożliwe, gdyby nie współpracował z nimi ksiądz. Gliniarz zerka na księdza, jakby szukał wskazówek, co właściwie ma robić. Ksiądz odpowiada mu czymś skomplikowanym, z mnóstwem min i gestów, a tymczasem Randy'emu udaje się jakoś dostać na siedzenie pasażera, a Matthew za kierownicę. Dobrze po zachodzie słońca wytaczają się z wioski beznadziejną, szeroką na jeden samochód drogą, otoczeni przez dzieciaki, które biegną i trzymają się jedną ręką samochodu, jak agenci ochrony konwojujący ważną osobistość. Nadążają za nimi przez dłuższy czas, dopóki droga nie polepsza się aż tak, by Matthew mógł wrzucić dwójkę. Randy dobrze wie, co będzie teraz: wielogodzinna, powolna jazda krętymi drogami, na wpół zablokowanymi stertami świeżo zebranych kokosów, a przy przejazdach przez wioski dodatkowo pniami drzew, służącymi za progi zwalniające, które mają chronić przed przejechaniem dzieci i psy. Rozkłada siedzenie.
Do samochodu wlewa się jaskrawe światło. Randy myśli: blokada, gliniarze, reflektory. Światło przesłania jakaś sylwetka. Ktoś puka w okno. Randy rozgląda się; fotel kierowcy jest pusty, w stacyjce nie ma kluczyków. Samochód jest chłodny i uśpiony. Siada prosto i pociera rękoma twarz, trochę dlatego, że trzeba ją potrzeć, ale też żeby trzymać ręce na widoku. Kolejne, bardziej niecierpliwe stukanie w szybę. Okna są zaparowane, widać tylko kształty. Światło jest czerwonawe. Randy dostaje kompletnie bezsensownej erekcji. Wymacuje przycisk otwierania okna, ale on działa tylko wtedy, gdy włączony jest silnik. Szuka grzybka odblokowującego drzwi. Natychmiast rozwierają się gwałtownie i ktoś wsiada.
Amy ląduje mu na kolanach, bokiem do niego, z twarzą na jego piersi. „Zamknij drzwi” — mówi. Randy spełnia polecenie. Amy wierci się, ustawiając doń twarzą, a jej środek ciężkości, biodra, bezlitośnie ocierają się o uogólniony obszar pomiędzy pępkiem a udami, który w ostatnich miesiącach stał się jednym wielkim narządem płciowym. Zamyka jego szyję między przedramionami i łapie za pionowe wsporniki zagłówka. Randy nie ma szans się ruszyć. Teraz powinna go pocałować i rzeczywiście, zmierza w tym kierunku, ale potem waha się, jakby najpierw musiała dobrze mu się przyjrzeć. Patrzą tak na siebie chyba z minutę. Nie rozmarzonym wzrokiem ani w żadnym razie przesadnie romantycznym. Raczej tak, jakby myśleli: W cośmy się, kurwa, władowali. Tak jakby to właśnie było najważniejsze: by oboje zdali sobie sprawę z powagi sytuacji. Emocjonalnej, owszem, ale także prawnej i, z braku lepszego terminu, wojskowej. Lecz Amy, zadowolona, że jej facet wszystko rozumie, na wszystkich frontach, pozwala sobie na nieznaczny, niedowierzający uśmieszek, który rozkwita w prawdziwy uśmiech, a potem śmiech, który u kobiety nieco mniej uzbrojonej można by określić jako chichot, a potem, żeby się uciszyć, pociąga za stalowe wsporniki zagłówka, wtula twarz w twarz Randy'ego i po trwającym z dziesięć uderzeń serca badawczym obwąchiwaniu i łaskotaniu całuje go. Niewinny pocałunek, rozwijający się powoli, w pełni odzwierciedla jej ostrożne, kpiące podejście do wszystkiego, a także hipotezę, opartą na pewnej aluzji z czasów wycieczki do Whitman, że tak naprawdę jest dziewicą.
Randy czuje, że jego życie jest w tym momencie spełnione. Zrozumiał już, że całe to światło wlewające się przez okna to po prostu brzask, teraz próbuje walczyć z myślą, że „to idealny dzień, aby umrzeć”, ponieważ wie, że nawet jeśli zarobi kupę forsy, zdobędzie sławę i tak dalej, nic już nie przelicytuje tej chwili. Amy dobrze to wie, całuje go bardzo długo, przerywając w końcu, by nabrać powietrza. Pochyla głowę, tak że opiera się czołem o jego mostek, a głową o szyję, wpasowując się w nią jak linia brzegowa Ameryki Południowej w Afrykę. Randy nie może już znieść ucisku na lędźwie. Zapiera się nogami o podłogę auta i wije.
Amy nagle wykonuje zdecydowany ruch. Łapie go za rąbek nogawki workowatych szortów i podciąga je niemal do pępka, razem z bokserkami pod spodem. Randy wyskakuje na wolność i celuje w nią, prąc ku górze, kołysząc się lekko przy każdym uderzeniu serca i lśniąc godnie (jak sobie skromnie myśli) w świetle brzasku. Amy ma na sobie lekką, portfelową spódniczkę. Znienacka rozpościera ją na nim, co przez chwilę wygląda jak maszt podpierający namiot. Ale ona nie poprzestaje na tym; sięga pod nią, by usunąć z drogi majteczki, a potem, zanim Randy zdąży uwierzyć, że to się dzieje, siada na nim, mocno, aż przez jego ciało przebiega niemal elektryczny skurcz. Po czym przestaje się poruszać — prowokuje go.
Randy'emu głośno strzelają stawy w palcach nóg. Unosi siebie i Amy w powietrze, doświadczając swego rodzaju synestetycznej halucynacji, mocno przypominającej słynne „przejście w nadprzestrzeń” z „Gwiezdnych wojen”. A może przypadkiem odpaliła poduszka powietrzna? Potem wylewa z siebie przynajmniej pół litra nasienia; ciąg ejakulacji wydaje się nieskończony, a każdą z nich łączy z poprzednią tylko wiara, że nadchodzi następna — w końcu ten system zawodzi, jak wszystkie konstrukcje oparte na wierze i nadziei. Randy siedzi nieruchomo, aż wreszcie jego ciało zauważa, że od pewnego czasu nie nabierało oddechu. Napełnia płuca po samą przeponę, rozciągając je. To jest przyjemne prawie jak orgazm. Potem otwiera oczy — Amy patrzy na niego z zakłopotaniem, ale, dzięki Bogu, nie jest to ani przerażenie, ani niesmak. Opada z powrotem w kubełkowy fotel, który ściska mu tyłek gestem wcale przyjemnego molestowania seksualnego. Dobrze mu tutaj, między fotelem, udami Amy a kolejnymi penetracjami, jednak obawia się trochę tego, co mogłaby powiedzieć Amy — ma sporo możliwych odpowiedzi. Amy wspiera się na kolanie, unosi, chwyta połę jego hawajskiej koszuli i wyciera się. Potem otwiera drzwi, poklepuje go dwa razy po policzku, rzuca: „Ogoliłbyś się” — i schodzi ze sceny lewą kulisą. Randy widzi, że poduszka powietrzna tak naprawdę wcale nie odpaliła. Mimo to czuje, że jego życie zmieniło się nagle i radykalnie — tak jak to bywa, kiedy przeżyje się poważny wypadek samochodowy.
Wygląda jak siedem nieszczęść. Na szczęście na tylnym siedzeniu ma torbę, a w niej koszulę na zmianę.
Parę minut później gramoli się w końcu z zaparowanego samochodu i rozgląda po okolicy. Jest w osadzie zbudowanej na pochyłym płaskowzgórzu, z rzadka porośniętym bardzo wysokimi palmami kokosowymi. Po niższej stronie, czyli mniej więcej na południu, rośnie coś, co Randy rozpoznaje — trzypiętrowa uprawa ekstensywna: ananasy przy ziemi, na wysokości głowy kakao i kawa, powyżej zaś kokosy i banany. Pociągające są zwłaszcza żółtawozielone liście bananowca; chyba na tyle duże, żeby się na nich wyciągnąć i poopalać. Na północy, po wyższej stronie, dżungla usiłuje pochłonąć górę.
Obóz jest wyraźnie nowy, rozplanowany przez prawdziwych geodetów, zaprojektowany przez wykształconych ludzi i sfinansowany przez kogoś, kogo stać na nowiutkie arkusze blachy falistej, rury z ABS i porządne kable elektryczne. Ma coś wspólnego z normalnym filipińskim miastem — zbudowano go wokół kościoła. Kościół jest co prawda niewielki — Enoch nazywał go kaplicą — ale Randy poznałby, że zaprojektowali go fińscy studenci architektury, nawet gdyby Root mu tego nie wyjawił. Ma w sobie coś z cięgnowo-prętowej stylistyki Buckminstera Fullera — mnóstwo odsłoniętych, napiętych stalowych lin rozchodzących się promieniście od końców rurowych rozporek, które wszystkie podpierają dach niebędący jednolitą powierzchnią, lecz skorupą z wypukłych łusek. Randy'emu, który teraz ocenia budynki wyłącznie pod kątem odporności na trzęsienia ziemi, wydaje się cholernie dobrze zaprojektowany. Root mówił, że zbudowali go bracia misjonarze i miejscowi ochotnicy, a materiały zapewniła nippońska fundacja, która nadal próbuje zadośćuczynić za czasy wojny.
Z kościoła dobiega muzyka. Randy zerka na zegarek i odkrywa, że jest niedzielny poranek. Nie idzie na mszę, usprawiedliwiając się tym, że już trwa i nie chce przeszkadzać. Kieruje się w stronę pobliskiej wiaty — daszka z blachy falistej osłaniającego kawał betonowej podłogi z paroma plastikowymi stołami — gdzie rozkładane jest śniadanie. Wzbudza potworne zamieszanie w stadzie kur; żadna z nich chyba nie ma pojęcia, jak zejść mu z drogi, wprawdzie boją się go, ale nie są na tyle zorganizowane, by przełożyć ów strach na spójny plan działania. Kilka kilometrów dalej znad morza nadlatuje helikopter. Zniża lot, celując w jakieś lądowisko w dżungli. To wielka, niepotrzebnie hałaśliwa maszyna transportowa o nieznajomej sylwetce. Randy domyśla się niejasno, że wyprodukowano ją w Rosji dla klientów z Chin i że to sprzęt Winga.
Rozpoznaje Jackiego Woo rozpartego za jednym ze stołów; popija herbatę i czyta kolorowy magazyn. Amy jest obok, w kuchni, gdzie plotkuje sobie po tagalsku z paroma kobietami w średnim wieku, które przygotowują posiłek. Miejsce wygląda na dość bezpieczne, Randy zatrzymuje się więc na powietrzu, wklepuje do GPS-a liczby, które zna tylko on i Goto Dengo. Odczytuje pozycję. Według urządzenia znajdują się nie więcej niż 4500 metrów od głównego chodnika Golgoty. Sprawdza kierunek i widzi, że to pod górę. Choć dżungla maskuje kształt terenu, domyśla się, że to w dolinie pobliskiej rzeki.
Wydaje się, że 4500 metrów to niesamowicie blisko; wciąż stoi tam i próbuje ustalić, czy pamięć go nie zawodzi, gdy otwierają się drzwi kaplicy, a nierówny śpiew wiernych rozlewa się po osadzie. Wychodzi Enoch Root, ubrany (rzecz jasna) w coś, co Randy opisałby jako szatę czarodzieja. Jednak idąc przez obóz, strząsa ją z siebie, ukazując praktyczne wojskowe ciuchy, i podaje młodemu filipińskiemu ministrantowi, który wraca z nią do kościoła. Śpiew cichnie. Z kościoła wychodzi Douglas MacArthur Shaftoe, a za nim John Wayne i jeszcze parę osób, z wyglądu miejscowych. Wszyscy kierują się w stronę wiaty. Niepokój wynikający ze znalezienia się w nowym miejscu, połączony z neurologicznymi efektami owego szokująco długiego i potężnego orgazmu, wyostrza Randy'emu zmysły i umysł, jak nigdy dotąd. Chciałby już ruszać w drogę. Ale korzyść ze zjedzenia porządnego śniadania jest bezdyskusyjna — zatem ściska wszystkim dłonie i siada z nimi przy stole. Opowiada im, jak przebiegła podróż łodzią.
— Twoi koledzy powinni tu przyjechać tą samą drogą — odzywa się Doug Shaftoe. Wyjaśnia, że Avi i obaj panowie Goto mieli dotrzeć już wczoraj, ale zatrzymano ich kilka godzin na lotnisku i w końcu musieli wrócić do Tokio, żeby poczekać, aż załatwi się jakieś tajemnicze imigracyjne sprawy.
— Dlaczego nie polecieli do Tajpei albo Hongkongu? — zastanawia się Randy, ponieważ oba te miasta są znacznie bliżej Manili. Doug patrzy nań ze zdziwieniem i zauważa, że oba miasta są chińskie, i przypomina, że ich obecnym przeciwnikiem jest prawdopodobnie Wing, który w takich miejscach ma zapewne spore wpływy.
Przygotowano już parę plecaków, wypchanych głównie butelkami z wodą. Strawiwszy śniadanie, Douglas MacArthur Shaftoe, Jackie Woo, John Wayne, Enoch Root, America Shaftoe i Randall Lawrence Waterhouse wkładają plecaki. Idą pod górę i wychodzą z obozu w strefę przejściową z wielkolistnymi drzewami wędrowców i gigantycznymi skupiskami bambusów; od głównego korzenia odchodzą grube na dziesięć centymetrów pnie, jak zamrożone eksplozje pocisków armatnich, sięgające co najmniej dziesięciu metrów. Pędy są zielone w brązowe pasy w miejscach, gdzie oddzielają się od nich skórzaste liście. Korony drzew unoszą się coraz wyżej, wrażenie wzmacnia jeszcze fakt, że zmierzają pod górę. Dżungla wydaje fantastyczny gwizd, jak przeciążony fazer w filmie s.f. Kiedy wchodzą w cień koron drzew, do gwizdania dochodzi terkot cykad. Są ich tu miliony i miliony tych gwizdaczy, choć dźwięk od czasu do czasu znienacka ucicha, a potem rozlega się z powrotem — widocznie wszystkie grają według tej samej partytury.
Rośnie tu pełno roślin, które w Ameryce spotyka się tylko w doniczkach, a tutaj wyrastają do wielkości dębów, tak że umysł Randy'ego nawet nie potrafi ich zidentyfikować jako, dajmy na to, takiej samej dieffenbachii jak ta, co stała u babci Waterhouse na parapecie w łazience. Jest tu niesamowita rozmaitość motyli, którym chyba idealnie odpowiada bezwietrzne środowisko. Trzepoczą tam i z powrotem pomiędzy olbrzymimi pajęczynami, których kształty przywodzą na myśl kaplicę Enocha Roota. Ale widać, że tak naprawdę wszystkim rządzą mrówki; właściwie można by pomyśleć, że dżungla to żywa tkanka mrówek, w której tu i ówdzie zalęgły się przypadkiem drzewa, ptaki i ludzie. Niektóre są tak małe, że dla innych mrówek są jak mrówki dla ludzi; wykonują swe mrówcze zadania w tej samej fizycznej przestrzeni, nie przeszkadzając sobie, jak sygnały na różnych częstotliwościach współdzielące to samo medium. Jednak widzi się sporo mrówek niosących inne mrówki; Randy podejrzewa, że nie robią tego z pobudek altruistycznych.
Tam gdzie dżungla staje się gęsta, jest nie do przejścia, ale w paru miejscach drzewa stoją o parę metrów od siebie, prześwituje światło, a poszycie sięga zaledwie po kolana. Idąc od jednego takiego miejsca do drugiego, powoli posuwają się w kierunku wskazywanym przez GPS Randy'ego. Jackie Woo i John Nguyen zniknęli, zdaje się, że idą równolegle do nich, ale znacznie ciszej. Dżungla jest piękna, warto ją odwiedzić, lecz nie chciałoby się tu mieszkać ani nawet zatrzymać na moment. Tak jak żebracy w Intramuros widzą cię jako dwunożny bankomat, tak tutejsze owady widzą w tobie wielką bryłę ożywionego, ale niezbyt dobrze broniącego się pokarmu. Fakt poruszania się nie tylko nie odstrasza: przeciwnie, jest stuprocentową gwarancją świeżości. Cała dżungla wspiera się na masztach olbrzymich drzew — „Octomelis sumatrana” — jak mówi Enoch Root — z rozpostartymi wybuchowo we wszystkie strony korzeniami podporowymi, cienkimi i ostrymi jak wbite w ziemię maczety. Niektóre są niemal całkiem przesłonięte przez pnące się po nich kolosalne filodendrony.
Pokonują łagodny, szeroki grzbiet górski; Randy zapomniał, że idą pod górę. Powietrze nagle ochładza się, a wilgoć skrapla na skórze. Kiedy cichną gwizdacze i cykady, z dołu dobiega szmer strumienia. Następną godzinę poświęcają na powolne zbliżanie się ku niemu. Pokonują w sumie sto metrów; Randy myśli, że w takim tempie dojście do Golgoty zajmie im dwa dni nieprzerwanego marszu. Ale zachowuje tę obserwację dla siebie. Kiedy schodzą niżej, uświadamia sobie i zdumiewa się ogromną ilością biomasy, która wisi mu nad głową — czasem czterdzieści lub pięćdziesiąt metrów nad głową. Czuje się, jakby zajmował miejsce na dnie łańcucha pokarmowego.
Wchodzą na polanę, bardziej nasłonecznioną i dlatego zarośniętą dużo gęstszym poszyciem. Muszą więc wyciągnąć maczety i przebijać się przez roślinność ku rzece. Enoch Root wyjaśnia, że w tym miejscu mały język lawy, płynący pomiędzy wysokimi brzegami rzeki jak w lejku, rozlał się i zniszczył parę hektarów wiekowych drzew, przygotowując grunt dla mniejszych, oportunistycznych roślin. Zachwycają się tym przez dziesięć minut, potem wracają do maczet. Wreszcie docierają nad rzekę, oblepieni zielonym, gryzącym sokiem, miąższem i miazgą roślin, które musieli zniszczyć po drodze. Koryto rzeki jest płytkie, kamieniste i nie ma wyraźnego brzegu. Siadają na chwilę i piją wodę.
— Po co to wszystko? — niespodziewanie pyta Enoch Root. — Nie chcę, byś pomyślał, że przerażają mnie te przeszkody, bo tak nie jest. Ale zastanawiam się, czy sam przemyślałeś, jaki właściwie jest cel.
— Wyprawa badawcza. Nic więcej — odpowiada Randy.
— Jednakże odkrywanie dla samego odkrywania nie ma sensu, chyba że jesteś naukowcem albo historykiem. Ty zaś jesteś tu w interesach. Prawda?
— Tak.
— No właśnie: gdybym był udziałowcem twojej firmy, mógłbym zażądać wyjaśnienia, dlaczego siedzisz tu na brzegu rzeki, zamiast robić to, czym właściwie zajmuje się twoja firma.
— Zakładając, że jesteś inteligentnym udziałowcem, tak, właśnie tak byś postąpił.
— A ty jak byś się z tego wytłumaczył?
— No…
— Wiem, dokąd idziemy, Randy. — Enoch przytacza ciąg cyfr.
— Skąd to wiesz? — nerwowo pyta Randy.
— Wiem to od pięćdziesięciu lat. Powiedział mi Goto Dengo.
Randy przez chwilę tylko kipi z wściekłości. Doug Shaftoe się śmieje, Amy zaś wygląda na zdezorientowaną. Enoch chwilę duma, wreszcie mówi:
— Początkowo plan był taki: wykupić tę ziemię za mniejszą ilość złota, którą wykopano i załadowano na pewien okręt podwodny. Potem odczekalibyśmy trochę i wykopali resztę. Ale łódź zatonęła razem ze złotem. Wiele lat trzymałem tę informację dla siebie. Jednak potem ludzie zaczęli wykupować ziemię w okolicy — oczywiste, że chcieli znaleźć Główny Magazyn. Gdybym miał pieniądze, sam bym kupił ten teren. Ale nie miałem. Zadbałem więc o to, by kupił go Kościół.
Odzywa się Doug:
— Randy, nie odpowiedziałeś na pytanie: jaki pożytek przynosisz swoim udziałowcom, siedząc tutaj?
Nad spiętrzeniem strumienia przelatuje czerwona ważka, poruszając skrzydłami tak szybko, że ich nie widać; można zobaczyć tylko rozkład prawdopodobieństwa miejsc, w których mogłyby się znaleźć, jak orbitale elektronów. To zjawisko z mechaniki kwantowej chyba wyjaśnia, dlaczego owady mogą z pozoru teleportować się z jednego miejsca w drugie, znikając tutaj i pojawiając się kilka metrów dalej, niewidoczne nigdzie pomiędzy. W dżungli rzeczywiście jest sporo jaskrawych stworzeń. Randy domyśla się, że w naturalnym świecie cokolwiek, co ubarwione jest tak pstrokato, musi być niesamowitym ewolucyjnym twardzielem.
— Wzięliśmy to złoto, które wyciągnęliście z łodzi podwodnej, i zamieniliśmy na elektroniczną walutę, prawda? — odpowiada Randy.
— Tak przynajmniej mówiliście. Jeszcze tej elektronicznej forsy nie próbowałem wydać.
— To samo chcemy zrobić dla Kościoła czy Winga, kogokolwiek kto w końcu zawłaszczy sobie to złoto. Chcemy złożyć je w Krypcie i puścić w obieg w formie waluty elektronicznej.
Amy pyta:
— Ale czy rozumiesz, że aby wywieźć stąd złoto, będziemy musieli przejechać przez ziemię należącą do Winga?
— A kto mówi, że będziemy je stąd ruszać?
Na minutę zapada cisza, czy coś, co w dżungli przypomina ciszę. Odzywa się Doug Shaftoe:
— Masz rację. Jeśli te opowieści choćby w połowie są prawdziwe, ta budowla jest o wiele pewniejsza niż jakikolwiek skarbiec w banku.
— Opowieści są aż nadto prawdziwe — mówi Randy. — Golgotę zaprojektował i zbudował sam Goto Dengo.
— Cholera!
— Narysował dla nas plany. A problem bezpieczeństwa lokalnego i państwowego tutaj nie istnieje — dodaje Randy. — Oczywiście, rządy bywają niestabilne. Lecz każdy najeźdźca, który chciałby fizycznie wywieźć stąd złoto, musiałby przebić się przez dżunglę, gdzie na drodze napotkałby dziesiątki milionów uzbrojonych po zęby Filipińczyków.
— Każdy wie, co Hukowie robili z Nipami — dodaje Doug, energicznie kiwając głową. — Albo na przykład Wietkong z nami. Nikt nie jest na tyle głupi, by próbować jeszcze raz.
— Zwłaszcza jeśli ty, Doug, będziesz tego pilnować.
Amy przez większość rozmowy myślała o niebieskich migdałach, teraz jednak unosi głowę i spogląda na ojca.
— Przyjmuję — mówi Doug.
Randy z wolna domyśla się, że większość żyjących tutaj ptaków i owadów porusza się tak szybko, iż człowiek nie nadąży nawet z odwróceniem głowy, tak by wycentrować je w polu widzenia. Istnieją tylko jako ruch ślizgowy zauważany kątem oka. Jedynym wyjątkiem jest chyba pewien gatunek komara, zajmujący bardzo specyficzną niszę ekologiczną: specjalizuje się w trafianiu z poddźwiękową szybkością w lewą gałkę oczną człowieka. Randy dostał cztery razy w lewe oko, w prawe — ani razu. Teraz trafia go kolejny owad, a kiedy dochodzi do siebie po tym ciosie, ziemia podskakuje mu pod stopami. Efekt psychologiczny przypomina trochę trzęsienie ziemi: najpierw się nie dowierza, potem czuje się zdradzonym, że ziemia w ogóle miała śmiałość się poruszyć. Ale zanim bodziec dochodzi kręgosłupem do mózgu, wszystko się kończy. Rzeka wciąż płynie, a ważka dalej poluje.
— To mi wyglądało na eksplozję materiałów wybuchowych — mówi Doug Shaftoe — ale nic nie słyszałem. Ktoś coś słyszał?
Nikt nic nie słyszał.
— To znaczy — wyjaśnia Doug — że ktoś coś wysadza głęboko pod ziemią.
Zaczynają posuwać się w górę korytem rzeki. GPS wskazuje, że Golgota leży niecałe dwa tysiące metrów w tamtą stronę. Rzeka zaczyna wykształcać prawdziwe brzegi, coraz wyższe i bardziej strome. John Wayne wdrapuje się na lewy brzeg, a Jackie Woo na prawy, tak by obie flanki mieli osłonięte, a przynajmniej rozpoznane. Kryją się w cieniu drzew. Pod stopami mają jakąś skałę osadową, tu i ówdzie przetykaną granitowymi głazami przypominającymi orzechy w na pół roztopionej czekoladzie. Na pewno jest to tylko cienki strup zestalonych popiołów i osadów na twardej skalnej opoce. Grupa idąca dołem porusza się teraz bardzo wolno. Trochę idą korytem rzeki, walcząc z silnym nurtem, trochę zaś skaczą z głazu na głaz i lawirują między kruszącymi się półkami twardej skały, wystającymi tu i ówdzie z brzegów. Doug co kilka minut zadziera głowę i nawiązuje kontakt wzrokowy z Jackiem Woo i Johnem Wayne'em. Oni też nieźle walczą z terenem, bo czasem zostają z tyłu. W miarę jak posuwają się w górę, drzewa stają się coraz wyższe — w dodatku rosną na brzegu, który wznosi się dwa, pięć, dziesięć, potem dwadzieścia i trzydzieści metrów nad strumieniem. Brzegi zaczynają przewieszać się nad wodą, koryto rzeki staje się wywierconym w ziemi tunelem, otwierającym się na świat tylko wąską szczeliną na górze. Lecz jest prawie południe, słońce świeci przez nią niemal prostopadle, oświetlając wszystko, co przedostaje się na dół. Spada stamtąd trup zamordowanego owada, jak pierwszy zimowy płatek śniegu. Woda przesączająca się przez krawędzie wysokich brzegów tworzy kurtynę kropli, każda kropla lśni jak diament i niemal uniemożliwia zobaczenie czegokolwiek na ciemnym tle. Między spadającymi kroplami uwijają się żółte motyle. Krople nigdy ich nie trafiają.
Mijają łagodny meander rzeki i stają przed wodospadem. Ma ze dwadzieścia metrów wysokości. U podstawy utworzyło się spokojne i dość płytkie jeziorko, które wypełnia dno kulistej niecki uformowanej między wklęsłymi, przewieszonymi brzegami. Pionowe słońce świeci wprost na obłok białej piany u podnóża wodospadu, który oślepiająco odbija jego promienie jak naturalny reflektor oświetlający całe wnętrze niecki. Kamienne ściany, spocone, ociekające wodą podskórną, lśnią w świetle. Widziane od dołu paprocie i inne wielkolistne rośliny — epifity — zakorzenione nie wiadomo gdzie w ścianach, migoczą cętkami w tym dziwnym, niebieskawym blasku.
Ściany wokół są całe skryte w roślinności: delikatnych, spadających kaskadowo woalach mchu, pnączach uczepionych gałęzi drzew rosnących kilkadziesiąt metrów nad nimi i zwieszających się nad wodą, gdzie plączą się z wystającymi korzeniami i tworzą naturalne podłoże dla sieci drobniejszych pnączy, które same są osnową i wątkiem dywanu uplecionego z nasyconego wodą mchu. Niecka aż pulsuje od motyli płonących radioaktywnie jaskrawymi kolorami, niżej, tuż nad wzburzoną wodą polatują łątki, czarno-lazurowe, lśniące; spodnia strona ich wirujących skrzydeł błyska koralowo i różowo. Najwięcej jest w powietrzu jednak spadających powoli martwych istot. Lecą do wody, która unosi je z prądem: zeschłe liście i egzoszkielety owadów, wyssane do sucha i wypatroszone w jakiejś cichej walce powietrznej kilkadziesiąt metrów nad ich głowami.
Randy pilnuje GPS-a, który w tym wąwozie ma problemy ze złapaniem jakiegokolwiek satelity. Ale w końcu pojawiają się jakieś liczby. Każe mu obliczyć odległość stąd do Golgoty. Odpowiedź pojawia się natychmiast — długi szereg zer, z paroma nieznaczącymi cyframi na końcu.
— To tutaj — mówi. Jednak zagłusza go głośny wybuch wysoko nad nimi, na brzegu rzeki. Kilka sekund później słychać wrzask człowieka.
— Nikt się nie rusza! — komenderuje Doug Shaftoe. — Jesteśmy na polu minowym.