Skarb

Randy Waterhouse nie rusza się z fotela jumbo jeta przez półtorej godziny od odlotu z lotniska Ninoy Aquino, całkiem jakby siedział w niezbyt renomowanej restauracji sushi. W ściśniętej dłoni trzyma puszkę piwa. Ramię spoczywa na ekstraszerokim podłokietniku klasy business, stopy na podnóżku. Nawet nie rusza głową ani gałkami ocznymi, by spojrzeć przez okienko na północny Luzon. Tam widać tylko dżunglę, w stosunku do której obowiązują teraz dwa zestawy skojarzeń: pierwszy, strachliwy, od Tarzana, Stanleya i Livingtone'a — „groza, trwoga, tubylcy idą za nami, gdzieś tam czeka na nas zagubiony Charlie”, drugi, nowocześniejszy i oświecony, od Jacques'a Cousteau — „kwitnący życiem matecznik wspaniałych, zagrożonych wyginięciem gatunków, zielone płuca planety”. Randy wyzbył się obu, ale mimo letargu, w który zapadł z chwilą zapadnięcia się w ciemnoniebieski skórzany fotel, wciąż czuje drobne ukłucia irytacji za każdym razem, gdy któryś z pasażerów zerka przez okno i wypowiada słowo „dżungla”. Dla niego teraz to po prostu kupa drzew, kilometry i kilometry drzew, w górę i w dół, w górę i w dół. Zaczął rozumieć szokująco szczere i prostackie pragnienie białych na antypodach: przejechać tędy największym i najszerszym buldożerem na świecie (jedyne mięśnie, którymi porusza podczas pierwszej półtorej godziny lotu, to pewne mięśnie twarzy, układające mu usta w ironiczny dzióbek za każdym razem, gdy wyobraża sobie, co pomyślałaby Charlene — to aż nazbyt idealny przypadek — Randy wyrusza na Biznesowy Szturm i wraca jako człowiek identyfikujący się z tymi, co miażdżą buldożerami lasy tropikalne). Chciałby zaorać całą dżunglę, caluteńką. Właściwie odpalone na odpowiedniej wysokości głowice termojądrowe szybciej załatwiłyby sprawę. Musi zracjonalizować tę chęć. I zaraz to zrobi, jak tylko upora się z problemem wyczerpania ziemskich zasobów tlenu.

Kiedy przypomina sobie o tym, że trzeba unieść piwo do ust, już całkiem się nagrzało od dłoni. Ręka zaś jest chłodna i drętwa jak surowy zraz. Właściwie całe ciało wpadło w jakiś metaboliczny dołek, mózg też nie pracuje na wysokich obrotach. Czuje się mniej więcej tak, jak w przeddzień powalenia się do łóżka z grypą, jednym z tych nokautujących wirusów, które raz na dwa, trzy lata na tydzień bądź dwa uprowadzają cię ze świata żywych. To tak, jakby ktoś trzy czwarte energii i substancji odżywczych jego ciała przeznaczył do wytwarzania kwintylionów wirusów. W kolejce do kantoru wymiany na lotnisku stał za Chińczykiem, który już odchodząc od okienka z pieniędzmi, kichnął tak potężnie, że wytryskująca mu z otworów twarzy fala uderzeniowa lekko ugięła oddzielające go od kasjera kuloodporne szyby — odbicie Chińczyka, Randy'ego z tyłu, hali lotniska i oświetlonego słońcem placu przylotów nieznacznie się zakołysało. Wirusy musiały odbić się od szyby jak światło i otoczyć Randy'ego. Może więc to on osobiście sprowadza do Stanów na coroczne tournee najświeższą wersję grypy-nazwanej-jak-jakieś-azjatyckie-miasto, poprzedzaną o krok pospiesznie sprowadzanymi szczepionkami. A może to Ebola.

Właściwie to czuje się świetnie. Poza tym, że chyba zastrajkowały mu mitochondria, a tarczyca najwyraźniej się psuje (a może potajemnie wycięli ją czarnorynkowi handlarze narządami? Notuje sobie w pamięci: w najbliższym lustrze sprawdzić, czy nie ma żadnych nowych blizn) nie odczuwa żadnych objawów wirusa.

Chyba odreagowuje stres. Zrelaksował się po raz pierwszy od kilku tygodni. Nieraz siedział w barze z piwem, kładł nogi na stole albo zwalał się jak gnijące zwłoki przed telewizorem. Teraz ciało mówi mu, że czas zapłacić za to wszystko. Nie śpi, nawet nie jest senny. Sypiał raczej dobrze. Ale ciało przez godzinę (i drugą) nie ma ochoty się ruszyć, a mózg pracuje ledwie tyle, by kręcić się w kółko za własnym ogonem.

Lecz jest coś, co dałby radę zrobić. Po to właśnie wymyślono laptopy: żeby poważni biznesmeni nie byczyli się przez całą drogę w fotelach. Widzi go, leży na podłodze tuż przed nim. Wie, że trzeba po niego sięgnąć. Ale czar prysnąłby, czuje się, jakby na skórze skropliła mu się woda i zamarzła w pancerz, który rozpadłby się przy najdrobniejszym ruchu. Zauważa, że dokładnie tak samo musi czuć się laptop w trybie oszczędzania energii.

Wtem stewardesa wtyka mu przed nos menu i mówi coś, co działa na niego jak elektryczny pastuch na krowę. Prawie wyskakuje z fotela, rozlewa trochę piwa i chwyta menu. Zanim ponownie wpadnie w półśpiączkę, kontynuuje ruch i zgarnia z podłogi komputer. Fotel obok jest pusty i kiedy będzie pracował, odłoży nań swoją tacę.

Dookoła wszyscy oglądają CNN — nie z taśmy, na żywo, prosto z Atlanty. Według pseudotechnicznych ulotek wetkniętych w wielkiej objętości za zagłówki foteli (Randy jest jedyną osobą, która ma zwyczaj je czytać) ten samolot ma jakąś antenę, która potrafi śledzić satelitę telekomunikacyjnego przez cały lot ponad oceanem. Co więcej, to działa w obie strony, można nawet wysyłać e-maile. Randy przez chwilę zapoznaje się z instrukcją, sprawdza ceny, jakby naprawdę obchodziło go, ile to kosztuje, potem wtyka to coś w zadek swego laptopa. Startuje go i sprawdza pocztę. Niewiele — wszyscy z Epiphyte wiedzą, że jest w drodze.

Niemniej jednak ma trzy wiadomości od Kii, jedynej osoby naprawdę zatrudnionej w firmie Epiphyte w roli asystenta do spraw administracyjnych. Kia pracuje w kompletnie wyalienowanym, abstrakcyjnym biurze w inkubatorze przedsiębiorczości firmy inwestorskiej Springboard Capital, w San Mateo. To zapewne jakiś federalny przepis — świeżym firmom informatycznym chyba nie wolno angażować do prac pomocniczych pulchnych pięćdziesięciolatek, jak czynią to wielkie, stabilne firmy. Muszą zatrudniać topologicznie ulepszone dwudziestoletnie osoby o imionach brzmiących jak nowe modele samochodów. Ponieważ większość komputerowców to samce rasy białej, ich firmy to kompletna klęska, jeżeli chodzi o zróżnicowanie, dlatego całe zróżnicowanie musi skupić się na tych paru pracownikach niebędących hakerami. W rubryce federalnego formularza o zatrudnieniu, gdzie Randy zakreśliłby po prostu kwadracik BIAŁY, w przypadku Kii trzeba by załączyć sążniste drzewa genealogiczne dziesięć czy dwanaście pokoleń wstecz, by sięgnąć do przodków, których dałoby się zaliczyć do jednej, konkretnej grupy etnicznej; a cóż za ciekawe to grupy — nie Szwedzi, dajmy na to, lecz Lapończycy, nie Chińczycy, lecz Hakka i nie Hiszpanie, lecz Baskowie. Kia natomiast na swym wniosku o pracę zakreśliła po prostu INNE i dopisała: TRANSETNICZNE. Właściwie to Kia jest trans- mniej więcej w każdej ludzkiej klasyfikacji, a tam gdzie nie trans-, tam jest post-.

W każdym razie Kia pracuje rewelacyjnie (niejawna społeczna umowa z takimi ludźmi mówi, że zawsze wykonują swoją robotę fantastycznie) i wysłała do Randy'ego e-mail, w którym napisała, że niedawno odebrała cztery międzykontynentalne telefony od Ameryki Shaftoe, która chciała poznać miejsce pobytu, plany, stan umysłu i czystość ducha Randy'ego. Powiadomiła Amy, że Randy leci do Kalifornii i jakoś zasugerowała albo Amy jakoś się domyśliła, że cel wizyty jest PRYWATNY. Randy wyczuwa, że gdzieś nad przyciskiem nerwowego alarmu tłucze się szybka. Będą kłopoty. To kara boska za to, że odważył się gnić bezczynnie przez półtorej godziny. Włącza edytor tekstu i pisze notkę do Amy, w której wyjaśnia, że musi załatwić parę spraw papierkowych, żeby pozbyć się ostatnich oplatających go macek dawno martwego i pogrzebanego związku z Charlene (który był tak poronionym pomysłem, że do tej pory na samo wspomnienie budzi się w nocy, kwestionując swój zdrowy rozsądek i przystosowanie do życia) i że pewne z tych spraw wymagają jego obecności w Kalifornii. Faksuje ten liścik do firmy Semper Marine w Manili oraz na „Glory IV”, na wypadek gdyby Amy była akurat na wodzie.

A potem robi coś, co świadczy, że kompletnie mu odbiło. Pod pretekstem wyjścia do łazienki wstaje i spaceruje między fotelami, przyglądając się najbliższym sąsiadom. Zwraca uwagę zwłaszcza na bagaż, rzeczy, które wsadzili na górne półki, i torby pod siedzeniami. Szuka anten do phreakingu van Ecka. To zupełnie bez sensu, taką antenę można upchnąć w dowolnie wyglądającym bagażu, a on nigdy by nie poznał. Co więcej, szpieg umieszczony w samolocie z zadaniem podsłuchania jego komputera wcale nie siedziałby tu z potężną anteną, gapiąc się w oscyloskop. Ale sam fakt sprawdzania (tak samo jak sprawdzanie cen za satelitarną transmisję danych) to pewnego rodzaju rytuał, pozwalający mu, choć wątpliwie, poczuć się człowiekiem odpowiedzialnym i niegłupim.

Wraca na fotel i odpala OrdoEmacsa, wspaniale paranoiczny kawałek softu, napisany przez Johna Cantrella. Normalny Emacs to hakerski edytor tekstów, niemający bajerów i wodotrysków, ale doskonale nadający się do pisania czystego tekstu. Haker paranoiczny w normalnym stopniu utworzyłby plik tekstowy Emacsem, a potem zaszyfrował go Ordo. Ale gdyby zapomniał albo gdyby ukradziono mu laptop, albo gdyby jego samolot rozbił się, a laptop wyłowili z mułu zdumieni, acz uparci rzeczoznawcy ze specjalnej komisji, mogliby przeczytać jego pliki. Albowiem na dysku twardym można nawet odczytać niewyraźne ślady poprzednich bitów, z pozoru całkiem zamazanych przez nowe dane.

Natomiast OrdoEmacs działa dokładnie jak zwykły Emacs, tyle że szyfruje wszystko przed zapisaniem na dysk. Nie zapisuje tam ani skrawka jawnego tekstu — jedyne miejsce, gdzie go widać, to piksele na ekranie komputera oraz ulotna pamięć RAM, z której zniknie natychmiast po wyłączeniu zasilania. Ale to nie wszystko, jest jeszcze sprzężony z wygaszaczem ekranu, który sprawdza, za pomocą wbudowanej kamerki laptopa, czy naprawdę przed nim siedzisz. Nie rozpozna oczywiście twarzy, ale potrafi stwierdzić, czy ma przed sobą coś podobnego do człowieka, a jeśli ten kształt nagle zniknie, nawet na ułamek sekundy, natychmiast odpala się wygaszacz, zaciemniając ekran i blokując komputer do momentu wpisania hasła albo potwierdzenia tożsamości przez moduł rozpoznawania mowy.

Randy otwiera szablon dokumentu używanego w firmie Epiphyte do wewnętrznych pism i zaczyna spisywać pewne fakty, które dla Avi, Beryl, Johna, Toma i Eba będą nowe i na pewno inspirujące.


WYCIECZKA DO DŻUNGLI

albo

BĘBNY HUKÓW

albo

WEŹ SE TROCHĘ

albo

ŚCISNĄŁ Ml JAJCA

albo

DZIWACY OKAZUJĄ SIĘ ZAWODOWCAMI

historia o przygodzie i odkryciach w majestatycznym tropikalnym lesie na pótnocnym Luzonie, spisana przez Randalla Lawrence'a Waterhouse'a.


Kiedy na tej porąbanej potańcówce nadepnąłem na nogę nieznajomej Filipince w średnim wieku, nachyliła się do mnie i wypowiedziała współrzędne geograficzne z charakterystyczną liczbą cyfr po przecinku; sugerowało to maksymalny błąd pozycji mniej więcej wielkości talerza. Kurde, zaintrygowało mnie to! Zapodała je w ramach gambitu konwersacyjnego czy też eksperymentu myślowego dotyczącego wartości (np. pieniężnej) informacji, (przypadkiem?) interesującej nas, menedżerów firmy Epiphyte. Konsultacja z dokładnymi mapami Luzonu wskazała, że miejsce na tej długości i szerokości leży w pagórkowatym (no, wybiegnę trochę naprzód i powiem, że górzystym) regionie, jakieś 250 km na północ od Manili. Dla niezorientowanych w historii II wojny światowej: były to rubieże obszaru okupowanego przez generała Yamashitę, Tygrysa Malajów, pod koniec wojny, dopóki generał MacArthur nie wyrzucił go stamtąd, wraz z blisko 105 Japońców. Uprzedzając fakty: nie jest to tylko nieistotna historyczna ciekawostka.

Przekazałem powyższe dane Douglasowi MacArthurowi Shaftoe'owi (po kilka dotyczących go anegdot odsyłam do wyjątkowo barwnych i wciągających raportów z badań dna morskiego). Zawyrokował: „ktoś próbuje przekazać ci wiadomość” (uwaga: wszystkie soczyste teksty poniżej są jego autorstwa) i zaproponował pomoc z zapałem graniczącym z napastliwością. DMS jest tak energiczny i przedsiębiorczy, że niektóre osoby (np. obciążone nikczemnym lękiem przed śmiercią czy torturami) czują się niepewnie w jego towarzystwie (zob. także moje hipotezy na temat: „Czy DMS urodził się z dodatkowym chromosomem Y?”). Mnie przypadła następująca rola: irytująco i nieustannie przypominać o ostrożności, zimnej krwi i innych cnotach niespecjalnie poważanych przez DMS-a, który przypomina o swej długowieczności (no, jest starszy ode mnie i nic nie da się na to poradzić), siatce dobrych znajomości (mętnych, o globalnym zasięgu i legendarnie wpływowych), finansowej niezależności (lokaty w metalach szlachetnych itp., rozsiane po kryjówkach, których DMS nikomu nie ujawnia) oraz (as atutowy) cielesnej doskonałości swej kobiety (kiedy wychodzi, zawsze otwiera parasolkę, żeby piloci odrzutowców na widok jej twarzy nie powodowali katastrof, zwalając się bez czucia na wolanty). Wszystko to ma być dowodem, że moje poglądy dotyczące ochrony przed śmiercią, okaleczeniem itp. nie zasługują na poważniejsze traktowanie. Moimi jedynymi kartami przetargowymi były więc tylko, co ironicznie pasuje do sytuacji, ostatnie cyferki współrzędnych geograficznych. Gdybym mu je zdradził, z pewnością sam pojechałby w dżunglę sprawdzić je (notabene, DMS jest stuprocentowo uczciwy, problem nie polega więc na tym, że ukradłby coś lub przywłaszczył sobie, lecz na obawach, że sytuacja wymknęła się spod kontroli, o ile kiedykolwiek znajdowała się pod kontrolą).

Zaplanowano podróż („misję” w słowniku DMS-a) pod powyższą dł. i szer. geogr. Zakupiono zapasowe baterie do odbiornika GPS (rachunki w zał.), wodę do picia itd. Wynajęto jeepneya. Idei jeepneya nie da się tutaj w pełni przedstawić: to minibus, zwykle ochrzczony imieniem gwiazdy pop, postaci biblijnej albo abstrakcyjnego pojęcia teologicznego; podwozie i silnik pochodzą z amerykańskiej albo nippońskiej fabryki samochodów, ale cała karoseria, fotele, tapicerka i mnóstwo błyszczących ozdób są wytwarzane na miejscu przez dziarskich rzemieślników. Zwykle produkuje się je poza Manilą, w miasteczkach lub barangay (na wpół niezależnych osiedlach) specjalizujących się w takiej produkcji; wzornictwo, styl i materiały jeepneya zdradzają jego proweniencję tak jak dobre wino (podobno) zdradza klimat, glebę itd. swej winnicy. Nasz jeepney był (to niespotykane) całkiem jednolity w kolorze, zrobiony z czystej stali nierdzewnej w barangay San Pablo, specjalizującym się w produkcji jeepneyów z czystej stali nierdzewnej. W odróżnieniu od normalnych jeepneyów nie miał zupełnie pstrokatych ozdób — wszystko albo stalowe, albo (tam gdzie zastosowano elektryczne światła) czystej, ostrej halogenowobiałej barwy, znakomicie dopełniającej szarość stali. Z tyłu miał ławki ze stali nierdzewnej, wyjątkowo ergonomicznie podpierające krzyż. Nazywał się ŁASKA BOŻA. Czytelnicy niniejszego memorandum na pewno będą rozczarowani: Bong-Bong Gad (sic!), konstruktor/właściciel/kierowca/zarządca pojazdu, przewidział nieuniknione „i niech ŁASKA BOŻA będzie z nami” i zastrzelił mnie tym grepsem, kiedy jeszcze ściskaliśmy sobie dłonie (Filipińczycy lubią długie uściski, a pierwsza osoba, która go przerwie — zwykle jest to nie-Filipińczyk — ma dojmujące uczucie, że jest ostatnim chamem).

Piszący Te Słowa, w cztery oczy z DMS-em, zwrócił uwagę, że część pasażerska (tył) ŁASKI BOŻEJ nie ma okien — od razu więc wiadomo, że nie ma także klimatyzacji — a to rozwiązanie jest na Filipinach dość popularne. DMS okazał wątpliwości co do mojego kręgosłupa moralnego i zaczął sondować mnie serią pytań, mających ustalić moje poświęcenie dla Misji, stopień odpowiedzialności wobec akcjonariuszy, poziom ikry fizycznej i mentalnej oraz ogólnie, czy jestem wystarczająco „poważnym” facetem (owa „powaga” to jakieś pojemne jak wór pojęcie mocno skorelowane z moją zdolnością do życia, przywilejem zadawania się z DMS-em i chodzenia na randki z jego córką. Ten wstęp pozwala mi wspomnieć fakt, który normalnie byłby moją prywatną sprawą, ale w tych okolicznościach etyka nakazuje mi ujawnić, że zakochany jestem po uszy w jego córce; ona zaś, choć nie odwzajemnia tych uczuć w pełni, uważa mnie za osobę na tyle niewstrętną, by umawiać się ze mną od czasu do czasu na kolację. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że moja próba nawiązania prywatnych stosunków z tą kobietą, Americą (sic!) w kontekście współczesnego amerykańskiego społeczeństwa kwalifikowałaby się jako MOLESTOWANIE SEKSUALNE, a w razie osiągnięcia pożądanego punktu kulminacyjnego jako NADUŻYCIE SEKSUALNE albo i GWAŁT z uwagi na istniejącą między nami „nierównowagę władzy”. Tj., Piszący Te Słowa jest członkiem zarządu firmy, która zawarła z Semper Marine spory kontrakt i była źródłem większości ich przychodów w ciągu ostatniego roku obrachunkowego. Jeśli w czyjejś głowie powstała myśl, by wezwać władze federalne na lotnisko, żeby aresztowały mnie natychmiast po przylocie, ujawniły moje przewiny, napiętnowały publicznie i skazały na obowiązkowe warsztaty uświadamiająco-uwrażliwiające, proszę, by najpierw zapoznał się z rodziną Shaftoe'ów i przynajmniej nie zamykał oczu na ewentualność, że biegłość Tatusia w sztuce wojennej wraz z psychotycznym poczuciem opiekuńczości w stosunku do córki, która ponadto zwykła nosić ze sobą potężny palawański sztylet — a jej ostrość charakteru, sprawność fizyczna i odwaga znacznie przewyższają moją — że wszystko to znosi jakąkolwiek „nierównowagę władzy”, zwłaszcza że większość naszych służbowych kontaktów odbywa się w miejscach aż zapraszających do morderstwa i dyskretnego pozbycia się ciała. Innymi słowy, informuję was o moim romansie nie po to, by podzielić się grzechami, ale w celu dokładnego nakreślenia całości sytuacji, która mogłaby wpływać na moje opinie o firmie Semper Marine, a w konsekwencji negatywnie oddziaływać na wartość akcji albo, co bardziej prawdopodobne, mogłaby być POSTRZEGANA w ten sposób przez adwokatów od spraw mniejszościowych udziałowców, których w naszej branży jest jak psów, i stanowić pretekst do sprawy sądowej).

Wrócę zatem do podstawowego pytania. Piszący Te Słowa oświadczył spokojnie (czując, że żywiołowe zapewnienia DMS uznałby za tłumaczenie, a tym samym za przyznanie się do niedostatku „powagi”) że (1) kilkudniowa podróż pojazdem bez klimy to dla mnie jak dzień na plaży, piknik, spacer po parku i niedzielna przechadzka w jednym, a (2) nawet gdyby była najokropniejszą z tortur, i tak chętnie bym się jej poddał, skoro stawka dla wszystkich (m.in. udziałowców firmy) jest tak wysoka. Z perspektywy czasu widzę, że stwierdzenia (1) i (2) tuż obok siebie zdradzały moje asekuranctwo, ale wtedy DMS złagodniał, formalnie wycofał swoje oskarżenia co do mojego kręgosłupa moralnego itd. i wyjawił, że użycie jeepneya jest taktycznym majstersztykiem z jego strony, ponieważ tam, dokąd jedziemy, merc z przyciemnionymi szybami, landrover za pięćdziesiąt kawałków, albo (ekstrapolując) każdy wóz z luksusami w rodzaju miękkich siedzeń, szyb w oknach i amortyzatorów z ery przed zamachem na Kennedy'ego itd., itp. zwracałby jedynie niepożądaną uwagę.

America Shaftoe, w Manili, pozostawała w radiowym kontakcie z Misją, żeby (jak podejrzewam) zorganizować bombardowanie napalmem, gdybyśmy wpadli w tarapaty. Przednie fotele zajmowali Bong-Bong Gad i jego ok. 12-letni syn/wspólnik Fidel. DMS i Piszący Te Słowa siedzieli z tyłu wraz z trzema tajemniczymi, precyzyjnie zapakowanymi żołnierskimi worami, stu litrami słodkiej wody w plastikowych butlach oraz dwoma azjatyckimi dżentelmenami, 30- czy 40-letnimi, którzy podczas pierwszych czterech godzin podróży, czyli próby wyjechania z centrum Manili, okazywali stereotypową tajemniczość, kamienne miny, powagę itp. Nie od razu poznałem ich narodowość. Pod względem rasowym wielu Filipińczyków to niemal czystej krwi Chińczycy, mimo iż ich rodziny mieszkają tu od stuleci. To być może wyjaśniałoby silnie azjatyckie rysy naszych towarzyszy podróży i (co należało założyć) wspólników.

Lód zaimków osobowych został skruszony w rezultacie incydentu ze świńską ciężarówką na prowadzącej na północ czteropasmowej szosie zwężonej z powodu robót do dwóch. Jedno spojrzenie na filipińskie świnie pozwala dostrzec, że ich absurdalne różowe uszy wielkości tabloidów funkcjonują jako wymienniki ciepła, podobnie jak np. język psa. Wozi się je wehikułami składającymi się z wielkiej klatki zamontowanej na zwykłej ciężarówce (a nie ciągniku z naczepą). Budowa takich pojazdów najwyraźniej kosztuje tu tyle, że zwraca się dopiero wtedy, gdy stale jeżdżą wypchane świniami po sufit. Wtedy w środku akumuluje się ciepło. Świnie przystosowują się, przepychając się na brzegi klatki i wywieszając uszy-wymienniki ciepła na zewnątrz, by łopotały na wietrze.

Bez zbędnych słów, łatwo można sobie wyobrazić, jak wygląda taki wehikuł widziany od tyłu. Czytelnikom, którzy poświęcą chwilę na przemyślenie sprawy odchodów, nie trzeba będzie tłumaczyć, co pryska, tryska, kapie itd. z takiego pojazdu. Wypadek ze Świńską Ciężarówką był humorystycznym doświadczeniem ilustrującym zasady hydrodynamiki stosowanej, choć może odpowiedniejsze byłoby określenie „ekskretodynamika” albo „skatodynamika”. ŁASKA BOŻA jechała za rzeczoną Świńską Ciężarówką przez parę kilometrów. Mieliśmy nadzieję, że da się ją wyprzedzić. Potężna dawka ciepła emitowanego z falującego szeregu trzepocących różowych uszu spowodowała, że kilka butli z pitną wodą zagotowało się i eksplodowało. Z uwagi na nisko latające ekskrementy Bong-Bong Gad zachowywał bezpieczną odległość, co w żaden sposób nie ułatwiało wyprzedzania. Napięcie namacalnie wzrosło, Bong-Bong narażony był na coraz więcej wymówek i porad ze strony pasażerów, zwłaszcza DMS-a, dla którego obecność świńskiej ciężarówki na naszej drodze była osobistą zniewagą i tym samym wyzwaniem, które należy przyjąć, by później zwyciężyć, wkładając w to cały zapał, wigor, ducha bojowego, wolę walki i inne cechy, które DMS ma akurat w nadmiarze.

Po pewnym czasie Bong-Bong uczynił ruch. Jedną ręką kręcił kierownicą, druga równolegle wykonywała dwa równie ważne zadania: przerzucała biegi i wciskała guzik klaksonu. Kiedy zbliżyliśmy się, Świńska Ciężarówka (jadąca po mojej stronie jeepneya) skręciła w naszą stronę, jakby omijała prawdziwą bądź wyimaginowaną przeszkodę na drodze. Główny klakson ŁASKI BOŻEJ najwyraźniej nie został usłyszany, pewnie dlatego, że konkurował o pasmo akustyczne z dużą liczbą świń wyrażających swe niezadowolenie na dokładnie tym samym zakresie częstotliwości.

Bong-Bong, z opanowaniem spotykanym tylko u wiekowych angielskich kamerdynerów, sięgnął ręką do dyndającego z sufitu lśniącego łańcucha ze stali nierdzewnej i pociągnął, włączając drugorzędne, trzeciorzędne i czwartorzędne systemy klaksonów — trio stalowych trąb wielkości tuby zamontowane na dachu i ciągnące tyle prądu, że szybkość, z jaką się poruszaliśmy, natychmiast spadła (jak się spodziewam) co najmniej o dziesięć km/h, gdy energia silnika poszła na produkcję decybeli. Półhiperboliczne łany zbóż w promieniu trzydziestu kilometrów położyły się na ziemi, a setki kilometrów dalej na północ, tajwański rząd, wciąż z dzwonieniem z uszach, wystosował notę protestacyjną do ambasadora Filipin. Przez wiele dni na plaże Luzonu fale wyrzucały martwe delfiny i wieloryby, a w przepływających nieopodal amerykańskich okrętach podwodnych trzeba było odesłać na rentę inwalidzką krwawiących z uszu operatorów sonaru.

Przerażone tym hałasem wszystkie świnie (jak przypuszczam) natychmiast dokonały wypróżnienia, podczas gdy kierowca Świńskiej Ciężarówki gwałtownie skręcił, odsuwając się od nas.

Znana z trzeciej klasy z fizyki zasada zachowania pędu nakazała spryskanie mnie eks-zawartością świńskich jelit w celu zwiększenia wartości naszych udziałów. Była to ewidentnie najzabawniejsza rzecz, jaką widzieli w życiu obaj Azjaci. Skręcali się przez kilka minut. Jeden z nich śmiał się tak mocno, że aż puścił pawia (po raz pierwszy brak okien w samochodzie na coś się przydał). Drugi wyciągnął dłoń i przedstawił się jako „Jean Nguyen”. To francuskie imię męskie, czyta się „żą”, nie mylić z angielskim żeńskim imieniem „dżiin”. Wypowiedziawszy je, spojrzał na mnie oczekująco, jakbym miał pojąć jakiś oczywisty żart. Zajęty problemami higienicznymi, nic nie zrozumiałem; wtedy wytłumaczyli mi, że kiedy „Jean” wymówi się „dżon”, a „Nguyen” tak jak kaleczy to słowo większość Amerykanów — wychodzi prawie „John Wayne”. Zachęcili mnie, by od teraz właśnie tak tytułować pana Nguyena. W retrospekcji wydaje mi się, że chcieli dać mi okazję do pośmiania się trochę z pana Nguyena i tym samym symbolicznie wyrównać rachunki za Incydent ze Świńską Ciężarówką. Ja zaś nie załapałem, wskutek czego wszyscy dalej byli trochę zakłopotani. Drugi chiński dżentelmen przedstawił się jako Jackie Woo. Mówił po angielsku z lekko indochińskim akcentem, dlatego sklasyfikowałem go jako mieszkańca Półwyspu Malajskiego chińskiego pochodzenia, np. z Singapuru lub Penang.

W pierwszym dniu podróży przebyliśmy równiny środkowego Luzonu (ryż i trzcina cukrowa), by stanąć w San Juan u podnóża południowego pasma Kordyliery Środkowej (drzewa i owady). Zapadł już wieczór; ku mojej uldze ani DMS, ani Bong-Bong nie palili się do pokonywania górskich serpentyn po ciemku. Zatrzymaliśmy się na prywatnej kwaterze. Skoro poświęciłem tyle czasu na detaliczny opis Świńskiej Ciężarówki, pominę szczegóły dotyczące miasteczka San Juan, jego mieszkańców (o najróżniejszych typach taksonomicznych; niektórych z nich nigdy dotąd nie widziałem), hartujących ducha warunków na naszej kwaterze, a zwłaszcza bajeranckiego systemu kanalizacyjnego, zmuszającego do złożenia hołdu fantazji, choć nie talentom hydraulicznym, jego anonimowemu twórcy. Ogólnie rzecz biorąc, schronisko było z tych, w których podróżny bardzo chętnie zrywa się o świcie i rusza z kopyta w dalszą drogę. Tak uczyniliśmy i my.

A teraz parę uwag o fizycznych własnościach przestrzeni, tak jak postrzegają je ludzie uwięzieni w ciałach o ograniczonych możliwościach. Dawno zauważyłem, że w pewnych miejscach przestrzeń wydaje się bardziej sprężona, ściśnięta, jakoś psychicznie WIĘKSZA niż w innych. Pokonanie pięciu czy sześciu kilometrów na otwartych pustkowiach środkowego stanu Waszyngton zajmuje mniej niż godzinę pieszo, a zaledwie parę minut, jeśli dysponujemy jakimś pojazdem. Pokonanie tej samej odległości na Manhattanie trwa znacznie dłużej. I nie chodzi tylko o to, że na Manhattanie jest więcej fizycznych przeszkód (choć to prawda), ale że jakoś zmienia się sposób postrzegania przez nas odległości. Widnokrąg mamy bliżej, a w polu widzenia pełno ludzi, budynków, przedmiotów, pojazdów itd.; ich przetworzenie wymaga od mózgu trochę wysiłku. Nawet gdybyśmy mieli jakiś latający dywan, który prześliznąłby się między wszystkimi przeszkodami, odległość ta wydałaby się nam o wiele większa i trudniejsza do pokonania po prostu dlatego, że nasz umysł miałby więcej do roboty.

To samo dotyczy dżungli w odróżnieniu od równiny. Poruszanie się tutaj jest właściwie nieustającą walką z setkami przeciwników — każdy z nich jest przeszkodą, zagrożeniem albo jednym i drugim. I nieważne, który z nich dominuje na danym obszarze, powiedzmy dziesięciu metrów kwadratowych: i tak masz przerąbane, jeśli akurat musisz pokonać ten kawałek. W dżungli znajdują się drogi, ale nawet kiedy są w dobrym stanie, stanowią raczej wąskie gardła niż ułatwienie w poruszaniu się — a nigdy nie są w dobrym stanie: błota, zwalone drzewa, potężne dziury i tym podobne tarasują je co kilkaset metrów. I mamy ten sam problem z percepcją: widoczność sięga co najwyżej kilku metrów, a wokół aż gęsto od bodźców wzrokowych — niektóre z nich, na przykład motyle, są (no dobrze, dobrze) przepiękne. Opowiadam o tym dlatego, że każdy z czytających te słowa ma pewnie na ścianie albo w komputerze kilka map Luzonu; kiedy sprawdzi, okaże się, że mamy do czynienia z trywialnie małym obszarem i nieznacznymi odległościami. Nie powinniście jednak myśleć w ten sposób, wyobraźcie sobie natomiast, że Luzon jest praktycznie tej wielkości co Stany Zjednoczone na zachód od Missisipi. Przynajmniej jeśli chodzi o czas podróży.

Nie piszę tego, by skarżyć się i przekonywać Was wszystkich, jak ciężko tu pracuję; po prostu, jeśli nie zrozumiecie podstawowej kwestii, jaką jest ogrom tej wyspy, nigdy nie uwierzycie w zaskakujące fakty, które zamierzam ujawnić.

Ruszyliśmy w góry. Około południa napotkaliśmy pierwszą wojskową blokadę. Odległość z San Juan z kartograficznego punktu widzenia była śmiechu warta, ale mierzona w liczbach przezwyciężonych w kreatywny sposób niespodziewanych przeszkód, podjętych boleśnie trudnych decyzji, otchłani rozpaczy, z których wydobyliśmy się za pomocą pazurów emocji, powinna być uznana za wspaniałe osiągnięcie, porównywalne z dowolnym dniem ekspedycji Lewisa i Clarka{Ekspedycja Meriwethera Lewisa i Williama Clarka w latach 1804–06 zbadała świeżo zakupione od Francji tereny zachodniej Ameryki Północnej. Wyruszyła z St. Louis w górę rzeki Missouri, a potem w dół rzeki Kolumbia, docierając do Oceanu Spokojnego (przyp. tłum.).} (oprócz oczywiście szczególniejszych z tych dni, na przykład pierwszego spotkania z Ursus horribilis oraz epicką historią pokonania pasma Bitterroot Gór Skalistych). Posterunek urządzono z typową dla Filipińczyków prostotą: jeden żołnierz w mundurze (z amerykańskiego demobilu) stał pośrodku drogi, paląc papierosa i machając do nas. Droga była tu, co rzadkie, na tyle szeroka, że dwa samochody spokojnie mogłyby się minąć. Czterech żołnierzy (znający się na insygniach DMS orzekł później, że był to porucznik, sierżant i dwóch szeregowych) ufortyfikowało się pod osłoną stojącego wozu terenowego z przykręconą do zderzaka absurdalnie długą anteną. Uzbrojeni w M-16 szeregowcy leniwie podnieśli się i oflankowali ŁASKĘ BOŻĄ od tyłu; lufy jednak cały czas celowały w ziemię, jakby bardziej niż grupki podróżników obawiali się zagrożenia entomologicznego. Sierżant był uzbrojony w coś, co najpierw wziąłem za pałkę tonfa, skonstruowaną z części ukradzionych w dziale armatury wodociągowej supermarketu budowlanego i pomalowaną na czarno, ale po bliższych oględzinach okazało się, że to pistolet maszynowy.

Tenże sierżant podszedł do drzwi Bong-Bong Gada i rozmawiał z nim po tagalsku. Porucznik, uzbrojony tylko w broń krótką, obserwował całą operację z cienia pod wozem terenowym; najwyraźniej preferował leseferystyczny, a nie autorytarny styl zarządzania. Kontrola ograniczyła się do zajrzenia przez pozbawione szyb okna do wnętrza ŁASKI i wymiany serdeczności z DMS-em (Jean Nguyen i Jackie Woo chyba mówili po tagalsku jeszcze mniej niż ja). Potem pozwolili nam jechać, choć zauważyłem, że porucznik natychmiast zaczął nadawać coś przez radio. „Sierżant mówi, że kręcą się tutaj «NieAgresywni Ludzie» — wyjaśnił Bong-Bong Gad, używając miejscowego eufemizmu na NAL, czyli Nową Armię Ludową, niby rewolucyjną, a w istocie kompletnie bezradną partyzantkę, pochodzącą w prostej linii od Hukbalap, czyli Huków — wojowników, którzy (choć bardziej skutecznie) walczyli z nippońską okupacją podczas II wojny światowej.

Potem pokonaliśmy odległość będącą w kategoriach Strachu, Niepewności i Zwątpienia mniej więcej ekwiwalentem jednego Dnia Ekspedycji Lewisa i Clarka; to wygodna jednostka odległości, niebezpieczeństwa, utraty wagi przez pocenie się, kiepskiej kontroli nad zwieraczami, tęsknoty za domem, rozdrażnienia i rozchwiania emocjonalnego — od tej pory będę pisał w skrócie — DELiC. Zatem, po przejechaniu 1 DELiC-a dotarliśmy do kolejnej blokady i posterunku, podobnego do poprzedniego, tyle że tutaj oprócz wozu terenowego stała jeszcze ciężarówka, parę namiotów i ziemna latryna — zapach i wygląd sugerował, że wojsko stacjonuje w tym miejscu od dość dawna. Pechowemu szeregowcowi polecono wczołgać się z latarką pod samochód i skontrolować podwozie. Trzy wory zostały wyciągnięte, a ich zawartość rozłożona na ziemi. Muszę wspomnieć, że w Manili, kiedy przyłączałem się do ekspedycji, DMS skontrolował moje bagaże z denerwującym (podówczas) wścibstwem, zabronił mi brać pewnych rzeczy (np. leków), a pozostałe przepakował do przezroczystych plastikowych torebek z zatrzaskiem na krawędzi. Torebki zaś powrzucał do worów. Teraz ujawniły się zalety takiego modułowego podejścia, bardzo ułatwiło to kontrolę. Żołnierze po prostu wysypali wory na rozpostarte na ziemi płachty i sprawdzili wszystko, patrząc przez przezroczyste torby, od czasu do czasu ewentualnie obmacując je w poszukiwaniu niespójności w konsystencji. Niektóre z torebek zawierały kartony z amerykańskimi papierosami; te, jak się spodziewaliśmy, nie wróciły do worów. Zniknęła także większość naszego zapasu baterii R14 — a myślałem, że jest ich dużo za dużo. Puścili nas w dalszą drogę. Mniej więcej 0,5 DELiC-a (w większości poświęconego na usuwanie z drogi powalonego pnia) dojechaliśmy do miasta, które pojawiło się znienacka w zarośniętej dolince nad rzeczką. Tej nocy spałem jak zabity na zadziwiająco kulturalnej kwaterze. A kiedy zbudziłem się z rana, zobaczyłem przez okno wielki tłum tubylców przechadzających się po ulicy w najlepszych ciuchach: czapkach z daszkiem i siatkowym tyłem oraz koszulkach amerykańskich drużyn koszykarskich. Zszedłem na dół, w jadalni spotkałem DMS-a, strategicznie oflankowanego przez Jeana Nguyena i Jackiego Woo przy innych stolikach w rogach sali. Nosili zupełnie bezsensowne w tym klimacie marynarki i ogólnie emanowali wizerunkiem uzbrojonych po zęby zajebistych skurwysynów, z którymi lepiej nie zadzierać.

Nie chcąc wtrącać się w tę psychodramę, Piszący Te Słowa zajął nierzucającą się w oczy pozycję przy innym stoliku, z dala od spodziewanego kierunku strzałów, zgodził się na kawę, odmówił miejscowych przysmaków, wynegocjował (zob. rachunki) wypożyczenie miski i łyżki, posilił się Cap'n'Crunch oraz ciepłym mlekiem UHT prosto z wora (te pierwsze były zapakowane w torebkę foliową, która po zamknięciu przybrała kształt prawie dokładnie odpowiadający pojedynczej bryłce Cap'n'Crunch, tyle że sporo większej). Wybuchowe odgłosy chrupania płatków sprawiały, że czułem się jak nachalny zachodni turysta. Jean Nguyen i Jackie Woo odmówili wszelkich dań poza herbatą, by nie zakłóciło to klimatu „palec na spuście” i nie utrudniało błyskawicznych a gwałtownych akcji. DMS jadł omlet wielkości hula-hoop i przeprowadzał rozmowy z tubylcami, jedna za drugą. Właściciel wpuszczał ich przez drzwi frontowe pojedynczo i wprowadzał przed oblicze DMS-a, jakby był on wizytującym urzędnikiem. W przerwie pomiędzy dwoma takimi przesłuchaniami DMS zauważył moją obecność i kazał mi się przysiąść. Przeniosłem mój osprzęt do Cap'n'Crunch w róg stołu wolny od omleta i siedziałem tam przez kilkadziesiąt kolejnych przesłuchań. Odbywały się w mieszance angielskiego i tagalskiego. Tłum na ulicy topniał i rósł, w miarę jak DMS zwalniał i wypuszczał kolejne osoby.

Tematu przesłuchań mogłem się jedynie domyślać, rozpoznając sporadyczne angielskie słowa i włączając intuicyjny system rozpoznawania mowy, niepoddający się racjonalnemu wyjaśnieniu. Najczęstsze słowa kluczowe to: Nippon, Nippończycy, roboty ziemne, Yamashita, masowe egzekucje. Klimat emocjonalny rozmów: grzeczny, acz krańcowy sceptycyzm DMS-a; tubylcy natomiast rozpaczliwie pragnęli, by im uwierzył. O ile się nie mylę, w końcu nie uwierzył żadnemu z nich. Goście albo stawali się agresywni, hałaśliwi i trzeba było pokazać im drzwi (ostrożnie zerkając na Jeana Nguyena i Jackiego Woo), albo też przyjmowali postawę zranioną i skrzywdzoną. Ci pierwsi śmieszyli DMS-a, drudzy zaś napawali niechęcią. Piszący Te Słowa w milczeniu rozważał, jak bardzo nie na miejscu się czuje i czule wspominał przewidywalną i komfortową Manilę. Skończywszy śniadanie i przesłuchanie, DMS wyjawił w odpowiedzi na moje pytania, że zanim się pojawiłem, to trwało już ze dwie godziny. A także, że kłębiący się tłum powstaje samoczynnie przed drzwiami każdego filipińskiego domostwa, jakie odwiedzi — taką ma reputację jako poszukiwacz skarbów. Uniknęliśmy tego w San Juan, ponieważ bywa tam często i już przesłuchał wszystkich w okolicy na okoliczność Nippońskiego Wojennego Złota — 99,9 procent wszystkich historii uznał za nieprawdziwe, a pozostałe 0,1 procent zbadał, niekiedy z lukratywnym skutkiem.

Fidel Gad, we wspaniale beztroskim geście pogardy dla żywiołów dżungli, umył i wypolerował ŁASKĘ BOŻĄ. Przekroczyliśmy rzekę. Po twarzach i posturach mieszkańców łatwo było rozpoznać różne rasy. Filipiny były zasiedlane przez niezliczone fale prehistorycznych migrantów, a każda z nich była rasowo i językowo zupełnie odmienna od poprzednich; to, wraz ze zjawiskiem ścieśnienia przestrzeni, o którym wystarczająco już powiedziałem, sprawiło, że jest tu prawdziwy tygiel rozmaitych grup etnicznych. Rozwidlenie rzeki, w którym powstało miasteczko, było punktem spotkań niepisanych terytoriów trzech różnych kultur. Ludzie przesłuchiwani tego ranka byli migrantami z gór albo ich synami i wnukami, dlatego twierdzili, że znają z pierwszej ręki kryjówki skarbów Yamashity bądź też słyszeli o nich od swoich przodków.

Po przejechaniu mniej więcej półtora DELiC-a przez dżunglę (drogi, zbocza i warunki pogarszały się z minuty na minutę) napotkaliśmy kolejną blokadę wojskową, zainstalowaną (dość niesamowicie, według mnie) na przełęczy, z widokiem na poletka ryżowe, które (jeszcze bardziej niesamowicie) zostały wyciosane z pionowego zbocza przez niezwykle upartych antenatów tubylców. Przeszukano nas dokładnie. Sierżant z cienkim wąsikiem nawet ścisnął mi jajca, choć motyw nie był chyba seksualny — jednocześnie patrzył mi badawczo w oczy, oczekując wyrazu rozpaczy i zrezygnowania. Innych poddano takim samym procedurom; pewnie znieśli je z większym stoicyzmem niż Piszący Te Słowa. U żadnego z nas nie znaleziono śmiercionośnej broni przytwierdzonej do moszny, aczkolwiek odkryto (niespodzianka!) że Jean („John Wayne”) Nguyen i Jackie Woo są uzbrojeni po zęby, a DMS trochę mniej. W tym momencie spodziewałem się, że każą mi uklęknąć nad płytkim grobem i strzelą w potylicę, ale (ironicznie) okazało się, że panowie władza są bardziej zainteresowani moim zapasem Cap'n'Crunch niż uzbrojeniem moich towarzyszy. DMS i kapitan dowodzący posterunkiem udali się na negocjacje do dyskretnego wnętrza namiotu. DMS wyszedł z cieńszym portfelem i pozwoleniem na dalszą jazdę, pod warunkiem że: (1) cały zapas Cap'n'Crunch zostanie przekazany do kantyny oficerskiej, (2) po naszym powrocie zostanie sporządzony dokładny remanent broni i amunicji, a następnie porówna się go ze spisem wykonanym dzisiaj — sprawdzi się tym samym, czy nie przemycamy broni dla NAL-u.

Oczekiwały nas trzy kolejne dni rozpaczliwie powolnej podróży, równoważne około 10 DELiC-om. Według mojej mapy i GSP omijaliśmy właśnie pasmo czynnych wulkanów, często wypluwających lahary (błotne lawiny). Lawiny, zwalając się na leśne koleiny, które nazywam tu drogami, tworzą problemy logistyczne z krainy absurdu. Mijaliśmy całe miasta zasypane i opuszczone. Z szarego błota wystawały iglice kościołów, podpierane przez te same lawiny, które spowodowały ich zawalenie. Błoto stężało wokół czaszek kóz, psów, itd. całkiem jak beton. Nocowaliśmy w małych osadach, przekupiwszy mieszkańców penicyliną (którą biorą tu jak aspirynę), bateriami, zapalniczkami i wszystkim, co pozostało nam po przebyciu wojskowych posterunków. Spaliśmy za ławkach, podłodze, dachu i przednich siedzeniach ŁASKI BOŻEJ, przykryci moskitierami.

Wreszcie, kiedy GPS poinformował nas, że jesteśmy mniej niż 10 km od naszego tajemniczego celu, pewien tubylec kazał nam zaczekać w pobliskiej wiosce. Spędziliśmy tam noc i dzień, odpoczywaliśmy i czytaliśmy książki (DMS nie rusza się nigdzie bez kartonu pełnego technothrillerów), aż o świcie podeszła do nas trójka młodych, niskich facetów. Jeden niósł katacha. Wszyscy trzej wleźli na dach ŁASKI BOŻEJ i skierowaliśmy się w dróżkę tak wąską, że nie nazwałbym jej nawet ścieżką. Parę kilometrów dalej osiągnęliśmy punkt, od którego więcej pchaliśmy jeepneya, niż jechaliśmy nim. Niebawem pozostawiliśmy za sobą Bong-Bonga, Fidela i jeden z worów. Pozostała czwórka po kolei taszczyła dwa inne wory. Sprawdziłem odczyt GPS. Mimo że przez pewien czas (niepokojąco) oddalaliśmy się od Celu, teraz znów zmierzaliśmy we właściwym kierunku. Znajdowaliśmy się 8000 metrów od niego i posuwaliśmy się w tempie od 500 do 1000 m/h, zależnie od tego, czy leźliśmy pod stromą górę, czy też z górki. Było mniej więcej południe. Ci z Was obdarzeni choćby najskromniejszymi zdolnościami rachunkowymi już domyślili się, że o zmroku od celu wciąż dzieliło nas kilka kilometrów.

Trzech Filipińczyków — naszych przewodników, strażników, opiekunów itd. — nosiło obowiązkowe amerykańskie t-shirty, które sprawiają, że tak bardzo nie docenia się różnic kulturowych. Lecz wciąż byli osobami jednolitej rasy, nie mieszańcami. W mieście chodzili w klapkach, ale w dżungli — boso (miewałem buty mniej wytrzymałe niż podeszwy ich stóp). Mówili językiem niemającym na oko nic wspólnego z tagalskim („tagalski” to stara nazwa; władze upierają się, by nazywać go „filipińskim”, co sugerowałoby, że to wspólny język całego archipelagu; jak wykazują ci faceci, nie jest to prawda). DMS musiał porozumiewać się z nimi po angielsku. Raz sprezentował jednemu z nich jednorazowy plastikowy długopis. Twarze rozpromieniły się. Musieliśmy wygrzebać z kieszeni jeszcze dwa długopisy dla jego towarzyszy. Czułem się jak święty Mikołaj. Na kilka minut zatrzymaliśmy się; panowie podziwiali działanie cwanego mechanizmu pstrykającego i bazgrali sobie po rękach. Innymi słowy, nie nosili koszulek tak, jak noszą je Amerykanie, lecz inaczej: w duchu królowej Anglii noszącej brylant Koh-i-noor w swej koronie. Nie pierwszy raz miałem uczucie „całkiem inaczej niż w domciu”.

Przeczłapaliśmy nieuniknioną popołudniową burzę i dalej w mrok. DMS wyciągnął z wora amerykańskie wojskowe racje żywnościowe, przeterminowane ledwie kilka tygodni. Filipińczykom spodobały się prawie jak długopisy. Zachowali sobie jednorazowe tace foliowe, by użyć ich do krycia dachów. Ruszyliśmy wolno dalej. Na szczęście wzeszedł księżyc. Parę razy się wywróciłem i walnąłem o drzewo, ale wyszło mi to tylko na dobre, ponieważ wpadłem w łagodny szok, co zmniejszyło ból i podkręciło mnie adrenaliną. W pewnym momencie nasi przewodnicy zdawali się trochę niepewni, w którą stronę pójść. Sprawdziłem GPS (korzystając z podświetlania ekranu) i ustaliłem, że jesteśmy nie więcej niż 50 metrów od celu — na granicy błędu pomiaru. W każdym razie podpowiedziało nam to z grubsza, w którą stronę się udać. Znów przedzieraliśmy się między drzewami. Przewodnicy ożywili się i rozpogodzili — wreszcie wiedzieli, gdzie są i w którą stronę iść. Wpadłem na coś ciężkiego, zimnego i nieporuszonego, niemal łamiąc sobie kolano. Wyciągnąłem dłoń, by wymacać, co to takiego. Spodziewałem się skały, poczułem jednak gładki metal. Był to chyba stos mniejszych kształtów, o wielkości i kształcie przypominającym bochny chleba. „To tego szukamy?” — zapytałem. DMS włączył reflektor na baterie i wycelował go w moją stronę.

Natychmiast oślepił mnie blask sięgającej mi do uda sterty złota, mniej więcej półtora na półtora metra. Leżała sobie pośród dżungli, nieoznaczona i niestrzeżona.

DMS podszedł, usiadł na stercie i zapalił cygaro. Minutkę później policzyliśmy i zmierzyliśmy sztaby. Mają trapezowy przekrój, ok. 10 cm szerokości i wysokości, 40 cm długości. To pozwala oszacować ich masę na ok. 75 kg, czyli 2400 uncji. Ponieważ złoto zwykle mierzy się na uncje, a nie kilogramy (!), zgadywałbym, że te sztaby miały w założeniu ważyć równo po 2500 uncji sztuka. Przy obecnych cenach (400 dolarów za uncję) oznacza to że każda sztaba warta jest milion dolarów. W stosie jest pięć warstw po 24 sztaby, a więc wartość stosu wynosi 120 milionów. Przy szacowaniu masy i wartości założyliśmy, że sztaby są zrobione z prawie czystego złota. Odkalkowałem sobie pieczęć z jednej z nich. Ma znak Banku Singapurskiego. Każda sztaba ma unikatowy numer seryjny. Spisałem wszystkie, które zdołałem dostrzec.

A potem wróciliśmy do Manili. Przez całą drogę próbowałem wyobrazić sobie logistykę związaną z zawiezieniem choćby jednej z tych sztab do najbliższego banku, by tam zamienić ją na coś pożytecznego, na przykład gotówkę.

Przejdę teraz na format pytań i odpowiedzi:

P: Randy, czuję, że chcesz opowiedzieć nam z detalami o wszystkich problemach z transportem tego złota drogą lądową, lećmy więc na skróty i od razu mówmy o helikopterach.

O: Helikopter nie miałby gdzie wylądować. Teren jest bardzo nierówny. Najbliższe odpowiednio płaskie miejsce jest stamtąd co najmniej o 1 km. Trzeba by je oczyścić. W Wietnamie robili to bombami czterotonówkami, ale tutaj raczej nie da rady. Należałoby ściąć drzewa, robiąc polankę, która rzucałaby się w oczy z powietrza.

P: A kogo to obchodzi, czy rzuca się w oczy? Kto ją zobaczy?

O: To chyba oczywiste z mojej opowieści: goście kontrolujący to złoto mają kontakty w Manili. Zapewne teren regularnie patroluje filipińskie lotnictwo wojskowe i ma wszystko pod obserwacją radarową.

P: Co należałoby zrobić, żeby przetransportować te sztaby do najbliższej porządnej drogi?

O: Przenieść je leśnymi ścieżkami. Opisałem, jak wyglądają. Każda sztaba waży tyle co dorosły człowiek.

P: Nie można by pociąć ich na mniejsze kawałki?

O: DMS nie podejrzewa, by ich obecni właściciele na to pozwolili.

P: Jest jakaś szansa na przemycenie złota przez wojskowe posterunki?

O: Dużym transportem na pewno nie. W sumie jest tam tego z dziesięć ton. Potrzebna byłaby ciężarówka, która nie poradziłaby sobie na większości tamtejszych dróg. Ukrycie 10 ton złota przed kontrolą na posterunkach jest niemożliwe.

P: A gdyby przemycać je po jednej?

O: I tak dość trudno. Dałoby się być może przenieść je do jakiegoś punktu pośredniego, pociąć albo przetopić i ukryć gdzieś w karoserii jeepneya czy innego pojazdu. Potem wrócić nim do Manili i wyciągnąć złoto. Tę operację należałoby powtórzyć sto razy. Gdybyśmy przejechali przez tutejsze posterunki sto razy (albo i dwieście), na pewno, delikatnie rzecz ujmując, trochę by się zdziwili. A gdyby to się udało, pozostaje jeszcze kwestia płatności.

P: Jakich płatności?

O: Właścicielom złota trzeba by oczywiście zapłacić. Próba zapłaty złotem albo kamieniami szlachetnymi byłaby dość żałosna. Ci goście nie mają kont w bankach. Trzeba im dać filipińskie pesos. W tym rejonie banknot większy niż pięćsetka nie zda się na nic. 500 peso to mniej więcej 20 dolców, a więc do zawarcia transakcji trzeba przywieźć do dżungli sześć milionów banknotów. Za pomocą suwmiarki mechanika i zawartości mego portfela obliczyłem, że stos 500-pesowych banknotów miałby mniej więcej (zaraz, przełączę tylko kalkulator w tryb „naukowy”) — 25 000 cali wysokości. Albo, jeśli wolicie system metryczny, mniej więcej dwie trzecie kilometra. Układając papierki w stosiki metrowej wysokości, otrzymalibyśmy sześćset czy siedemset takich stosików. Zepchnąwszy je blisko siebie, otrzymamy kwadrat 3x3 metry. Mowa więc o sporej ciężarówce pełnej forsy. To wszystko należałoby przewieźć do dżungli — naturalnie przetopienie pieniędzy i schowanie ich w karoserii nie wchodzi w grę.

P: Skoro tak wielką przeszkodą są tutaj wojskowi, dlaczego nie dogadać się z nimi? Wystarczy odpalić im odpowiedni procent, żeby patrzyli na wszystko przez palce.

O: Nie, ponieważ pieniądze trafiłyby do NPA, która kupiłaby za nie broń do zabijania wojskowych.

P: Musi być jakiś sposób spożytkowania wartości tego złota do wydobycia go stamtąd.

O: Dla banku złoto jest bezwartościowe, dopóki nie ma próby. Jest tylko rozmazanym polaroidem przedstawiającym jakieś żółte przedmioty w otoczeniu wyglądającym na dżunglę. Aby zrobić próbę, trzeba pojechać do dżungli, znaleźć złoto, pobrać próbkę i dowieźć ją bezpiecznie do większego miasta. Lecz to i tak nie jest żaden dowód. Nawet gdyby potencjalni klienci wierzyli, że próbka naprawdę pochodzi z dżungli (tzn. że nie podmieniłeś próbek po drodze), znają tylko czystość złota na jednej krawędzi jednej ze sztab. Właściwie nie da się dokładnie oszacować wartości tego złota, dopóki nie zabierze się go do bankowego skarbca i nie przeprowadzi precyzyjnych pomiarów.

P: A może po prostu zawieźć złoto do jakiegoś miejscowego banku i sprzedać je sporo taniej, tak aby kłopoty z transportem spadły na barki kogoś innego?

O: DMS wspomniał o pewnej takiej transakcji w prowincjonalnym miasteczku na północnym Luzonie. Została przerwana, kiedy miejscowi przedsiębiorczy ludzie dosłownie wysadzili w powietrze jedną ze ścian banku i sprzątnęli zarówno złoto, jak i forsę. DMS stwierdza, że raczej sam poderżnąłby sobie gardło, niż wszedł do banku w tutejszym miasteczku z czymkolwiek wartym więcej niż kilkadziesiąt tysięcy dolców.

P: A więc kompletnie nic nie da się zrobić?

O: Kompletnie nic.

P: To czemu to wszystko miało służyć?

O: Aby zatoczyć pełne koło do tego, co DMS powiedział na początku. To przesłanie do nas.

P: Jakie przesłanie?

O: Że pieniądze są nic nie warte, jeśli nie można ich wydać. Że pewni ludzie mają od cholery pieniędzy i bardzo chcą je wydać. I że jeśli umożliwimy im wydanie forsy, przez Kryptę, będą bardzo zadowoleni. Jeśli natomiast spieprzymy, będą bardzo smutni. A niezależnie od wyniku bardzo zapragną podzielić się z nami swymi uczuciami — z udziałowcami i menedżerami firmy Epiphyte.

A teraz wyślę to do Was wszystkich, zawołam stewardesę i zażądam dużej ilości napojów alkoholowych. Zasłużyłem. Pozdrawiam, R.


Randall Lawrence Waterhouse

aktualne współrzędne w świecie rzeczywistym, prosto z karty GPS w moim laptopie: 27 stopni, 14,95 minuty szerokości geograficznej północnej, 143 stopnie, 17,44 minuty długości geograficznej wschodniej. Najbliższy obiekt geograficzny: wyspa Palawan, Filipiny.

Загрузка...