Koszmar

Bobby Shaftoe stał się koneserem koszmarów. Właśnie został wykatapultowany, jak pilot płonącego samolotu, z jednego koszmaru w drugi, jeszcze lepszy — niepokojąco pozbawiony dosłowności, bez żadnych olbrzymich jaszczurów.

Zaczyna się od uczucia gorąca na twarzy. Kiedy weźmie się wystarczającą ilość paliwa, by statek o wyporności 50 tysięcy ton mógł przepłynąć Pacyfik z prędkością 25 węzłów, wleje to do jednego zbiornika, a potem przylecą Nipy i podpalą go w kilka sekund, ty zaś stoisz na tyle blisko, by widzieć, jak triumfalnie szczerzą zęby, to wtedy możesz na twarzy poczuć gorąco.

Bobby Shaftoe otwiera oczy. Spodziewa się, że w ten sposób podniesie kurtynę najlepszego z koszmarów — gwoździa programu. Może będzie to finał jego ulubionego, pod tytułem „Bombowce z północnego wschodu” albo zaskakujący początek „Nalotu żółtych ludzi XVII”.

Ale chyba nie puścili ścieżki dźwiękowej. Jest cicho jak w zasadzce. Siedzi na szpitalnym łóżku, otoczony plutonem egzekucyjnym gorących jupiterów, które uniemożliwiają zobaczenie czegokolwiek. Shaftoe mruga i skupia się na wiszącym w powietrzu obłoku papierosowego dymu, przypominającym parę rozlanej benzyny w tropikach. Pachnie nieźle.

Koło jego łóżka siedzi młody człowiek. Bobby widzi tylko asymetryczną aureolę tam, gdzie światło odbija się od jego natłuszczonej fryzury w mandolinie. Oraz czerwony ognik papierosa. Przyglądając się uważniej, może wyłowić zarysy munduru. Nie jest to mundur piechoty morskiej. Na jego ramionach połyskują galony porucznika; zza podwójnych drzwi błyska światło.

— Chcesz jeszcze papierosa? — pyta porucznik. Głos ma szorstki, ale dziwnie delikatny.

Shaftoe spogląda na własną dłoń i widzi wetknięty między palce niedopałek lucky strike'a.

— Proszę o trudniejsze pytanie — wykrztusza z trudem. Głos ma niski i niewyraźny, jak z gramofonu, który zaraz trzeba będzie nakręcić.

Niedopałek jest wymieniany na nowego papierosa. Shaftoe unosi go do ust. Na ręce ma bandaże, a pod nimi wyczuwa poważne rany, usiłujące porazić go bólem. Ale coś blokuje te sygnały.

Aha, morfina. Nie taki zły ten koszmar, skoro jest w nim morfina, prawda?

— Gotowy? — pyta głos.

— Sir, proszę o trudniejsze pytanie!

— Już to mówiłeś.

— Sir, jeśli pyta pan marine, czy chce następnego papierosa albo czy jest gotowy, odpowiedź jest jedna!

— Tak każe etos! — mówi głos. — Kamera.

Gdzieś w ciemności, poza firmamentem jupiterów, odzywa się terkot.

— Jest kamera — odpowiada głos.

Coś wielkiego opada ku niemu. Shaftoe rozpłaszcza się na łóżku: to coś wygląda dokładnie jak te złowrogie jajeczka składane w powietrzu przez nippońskie bombowce nurkujące. Lecz zatrzymuje się nagle i zawisa tuż przed nim.

— Dźwięk — odzywa się inny głos.

Shaftoe przygląda się baczniej i widzi, że to nie bomba, ale zawieszony na tyczce wielki mikrofon w kształcie pocisku.

Porucznik z ulizaną fryzurą pochyla się, instynktownie wchodząc w światło, jak podróżnik w mroźną zimową noc.

To ten gość z filmów, jak-mu-tam, no…

Ronald Reagan trzyma na kolanach plik fiszek. Wyciąga nową:

— Jako najmłodszy Amerykanin odznaczony jednocześnie Krzyżem Marynarki i Srebrną Gwiazdą, jaką dałbyś radę innym młodym żołnierzom piechoty morskiej wysyłanym na Guadalcanal?

Shaftoe nie musi się namyślać. Te wspomnienia są równie świeże, jak jedenasty koszmar z ostatniej nocy: dziesięciu walecznych Nipów w filmie „Samobójczy szturm”.

— Najpierw zabijać tego z mieczem.

— Aha. — Reagan unosi swe nawoskowane i pocieniowane brwi, potrząsając nad Bobbym koafiurą. — Rrrrracja, celujesz w nich, bo to oficerowie, prawda?

— Nie, palancie! — krzyczy Shaftoe. — Trzeba ich zabić, bo mają te pierdolone miecze! Ktoś kiedyś leciał na ciebie i wymachiwał takim, kurwa, mieczem?

Reagan wycofuje się. Jest przerażony; mimo że przez okno wlatuje chłodna bryza od zatoki, rozpuszcza mu się makijaż.

Chciałby odwrócić się na pięcie, wrócić do Hollywood i szybko przydusić jakąś aktoreczkę. Ale tkwi w Oakland i robi wywiad z bohaterem wojennym. Kartkuje fiszki. Odrzuca dwadzieścia z rzędu. Shaftoe się nie spieszy — zdaje mu się, że będzie leżał na wznak w tym szpitalnym łóżku do końca życia. Jednym długim wdechem spopiela pół papierosa, trzyma dym w płucach, puszcza kółko.

Kiedy walczyli w nocy, wielkie działa okrętowe wypuszczały kółka łatwopalnego gazu. Nie grube obwarzanki, lecz cienkie, kręcące się jak lassa. Ciało Shaftoe'a jest nasycone morfiną. Powieki opadają mu jak lawiny, chroniąc podrażnione reflektorami i dymem papierosowym gałki oczne. On i jego pluton uciekają przed przypływem, próbując ominąć nabrzeżne umocnienia. Są w szturmowej piechocie morskiej i od dwóch tygodni polowali na pewną nippońską jednostkę na Guadalcanal. W końcu pocięli ich na plasterki. A skoro są w okolicy, dostali rozkaz przedostania się w pewien punkt przylądka, skąd będą mogli ostrzelać moździerzami nadpływający Ekspres Tokio. Głupkowata i lekkomyślna taktyka — nie na darmo nazywa się operacja Sznurówka, w końcu jest to od początku do końca partyzancka improwizacja. Mają opóźnienie, bo ta garstka Nipów jest wyjątkowo uparta: organizuje zasadzki za każdym zwalonym drzewem, wali do nich jak do kaczek, gdy tylko wysypią się na otwartą plażę…

Coś wilgotnego uderza go w czoło — to makijażysta czymś go smaruje. Shaftoe z powrotem ląduje w koszmarze z jaszczurem.

— Mówiłem ci o jaszczurze? — pyta.

— Kilka razy — odpowiada rozmówca. — No, jeszcze tylko minutkę. — Ronald Reagan ściska w palcach nową kartę, próbując teraz czegoś trochę spokojniejszego: — A co robiliście z towarzyszami broni wieczorem, po dniu wypełnionym walką?

— Spychaliśmy buldożerami zwłoki Nipów na kupę — mówi Shaftoe. — A potem podpalaliśmy. Później szliśmy na plażę ze słoikiem bimbru i przyglądaliśmy się, jak torpedy zatapiają nasze okręty.

Reagan krzywi się.

— Cięcie! — odzywa się cicho, ale rozkazująco. Terkot kamery ustaje.

— No i jak wypadłem? — pyta Bobby, kiedy z twarzy zeskrobują mu makijaż, a reszta ekipy pakuje sprzęt. Wyłączono już reflektory, przez okna wpada światło dzienne północnej Kalifornii. Cała scena jest tak prawdziwa, jakby wcale nie była koszmarem.

— Świetnie. — Reagan nie patrzy mu w oczy. — Niesamowicie podniesiesz morale naszych żołnierzy. — Zapala papierosa. — Możesz już iść spać.

— Hę? — odzywa się Shaftoe. — Przecież cały czas spałem, nie?


Wychodząc ze szpitala, czuje się znacznie lepiej. Dostaje kilka tygodni urlopu. Udaje się prosto na dworzec w Oakland i łapie najbliższy pociąg do Chicago. Pasażerowie rozpoznają go ze zdjęć w gazetach, stawiają mu drinki i pozują z nim do fotografii. Godzinami gapi się w okno na mijającą go Amerykę — wszystko jest czyste i wspaniałe. Może i są w tym kraju dzikie ostępy, puszcze, nawet niedźwiedzie grizzly i kuguary, ale wszystko jest rozgraniczone, a reguły (nie baw się z niedźwiedziątkami, w nocy wieszaj jedzenie na gałęzi) są znane i wydrukowane w Podręczniku Skauta. Na tych pacyficznych wyspach jest za dużo żywych stworzeń, wszystkie one ciągle pożerają się i są pożerane, a gdy tylko postawisz wśród nich stopę, od razu sam w tym uczestniczysz. Już kilkudniowa jazda tym pociągiem, stopy w czystych białych bawełnianych skarpetkach, nieobgryzane żywcem, znacznie oczyszcza mu umysł. Tylko raz, no, może dwa lub trzy czuje, że musi zamknąć się w kiblu i strzelić w żyłę morfinę.

Lecz kiedy zamyka oczy, widzi siebie na Guadalcanal, gdy rozchlapując wodę, ucieka przed przypływem wokół ostatniego umocnienia. Na plażę wtaczają się wielkie fale, łapią jego ludzi i ciskają nimi o skały.

Wreszcie skręcają za róg i widzą zatoczkę: drobne wycięcie w linii brzegowej Guadalcanal. Sto metrów naniesionych przez fale osadów, osłoniętych wysokim klifem. Jeśli przypływ ma ich nie zmyć, muszą pokonać te bagna i osiągnąć podnóże urwiska.

Shaftoe'owie pochodzą z gór Tennessee i zajmują się między innymi górnictwem. Mniej więcej wtedy, gdy Nimrod Shaftoe pojechał na Filipiny, kilku jego braci przeprowadziło się do zachodniego Wisconsin, by pracować w kopalniach ołowiu. Jeden z nich — dziadek Bobby'ego — awansował na sztygara. Czasem jeździł do Oconomowoc, w odwiedziny do właściciela kopalni, który miał letni domek nad jednym z jezior. Wypływali łódką na szczupaki. Często spotykali także sąsiadów właściciela kopalni — posiadaczy banków i browarów. Tak oto Shaftoe'owie przenieśli się do Oconomowoc i z górników przeobrazili się w przewodników wędkarzy i myśliwych. Rodzina skrupulatnie pielęgnowała swój regionalny akcent i pewne inne tradycje — jak w wojsku. Jedna z jego sióstr i dwaj bracia wciąż mieszkają z rodzicami, a dwóch starszych braci jest w armii. To nie Bobby pierwszy dosłużył się Srebrnej Gwiazdy, choć pierwszy dostał Krzyż.

Bobby składa wizytę drużynie skautów. Zostaje marszałkiem miejskiej parady. Poza tym przez dwa tygodnie niemal nie rusza się z domu. Czasem wychodzi na podwórko i bawi się w berka z młodszymi braćmi. Pomaga tacie zreperować przegniłą rampę. Ciągle odwiedzają go koledzy i koleżanki ze szkoły, a Bobby uczy się tej rzeczy, którą znali wszyscy jego wujowie i dziadkowie: nigdy nie opowiada się szczegółowo o tym, co się działo na wojnie. Nikt nie chce słyszeć o tym, jak ostrzem bagnetu wydłubywałeś sobie z nogi zęby trzonowe kolegi. Wszystkie te dzieciaki wydają mu się teraz idiotami i przygłupami. Jedyną osobą, której towarzystwo dobrze znosi, jest pradziadek Shaftoe; ma dziewięćdziesiąt cztery lata i jest bystry jak młodzieniec. Był w Petersburg, kiedy Burnside zdetonował minę zakopaną pod liniami Konfederatów, a potem wysłał swych ludzi na szturm w lej, gdzie zostali wyrżnięci. Oczywiście nigdy o tym nie wspomina, podobnie jak Bobby nigdy nie opowiada o jaszczurze.

Niebawem urlop się kończy, następuje wielkie pożegnanie na dworcu w Milwaukee, Bobby ściska mamę i siostrę, wymienia uścisk dłoni z tatą, braćmi i odjeżdża.

Nie ma pojęcia, co go czeka. Wie tylko, że awansował na sierżanta i został przeniesiony ze swej poprzedniej jednostki (nic dziwnego, z plutonu ocalał tylko on) do jakiejś formacji marines w Waszyngtonie, o której nigdy nie słyszał.

W Waszyngtonie wprawdzie wiele się dzieje, ale kiedy Bobby ostatni raz czytał gazetę, nie toczyły się tam żadne walki, oczywiste więc, że nie dostanie przydziału do jednostki frontowej. W końcu swoje już zrobił, zabił więcej Nipów, niż na niego przypadało, dostał medale i był ranny. Ponieważ do pracy biurowej nie ma odpowiedniego wykształcenia, spodziewa się, że będzie jeździł po kraju w charakterze bohatera wojennego, podnosząc morale i opowiadając młodym chłopakom pierdoły, aby zaciągnęli się do korpusu.

Melduje się, zgodnie z rozkazem, w koszarach marines w Waszyngtonie. To najstarsza siedziba korpusu, cały kwartał w połowie drogi między Kapitolem a portem marynarki, zielony czworokąt, po którym maszeruje orkiestra dęta, i gdzie kompania defiladowa ćwiczy musztrę. Prawie spodziewa się ujrzeć wielkie, strategiczne magazyny pełne szczoteczek do zębów do mycia podłóg.

W gabinecie siedzi dwóch marines: major, jego nowy nominalny dowódca, oraz pułkownik, który wygląda i zachowuje się tak, jakby się tu urodził. Jest zszokowany, że dwóch oficerów takiej rangi wita tutaj jego, skromnego sierżanta. Może to Krzyż Marynarki zwrócił ich uwagę. Ale oni przecież mają własne Krzyże — i to po dwa albo trzy.

Major przedstawia pułkownika w taki sposób, że Shaftoe'owi nie wyjaśnia to nic a nic. Pułkownik prawie się nie odzywa, ma tylko obserwować. Major dłuższą chwilę kartkuje jakieś wypisane na maszynie papiery.

— Piszą tutaj, że jesteście gung-ho.

— Tak jest, sir!

— Co to, do cholery, znaczy?

— Sir, to jest chińskie słowo! Jest tam taki komunista, nazywa się Mao i ma swoją armię. Raz czy dwa naparzaliśmy się z nimi, sir. Gung-ho to ichni okrzyk wojenny, to znaczy „wszyscy razem” albo jakoś tak, no i kiedy już im dołożyliśmy, to ukradliśmy ten okrzyk, sir!

— Czy macie na myśli, Shaftoe, że zazjacialiście, tak jak inni chińscy marines?

— Sir, jest wręcz przeciwnie! Myślę, że to będzie w dokumentach!

— Tak sądzicie? — pyta major. — Mamy tu interesujący raport z wywiadu do kroniki filmowej, który przeprowadził z wami pewien żołnierz{Pogardliwe określenie wojskowego, który nie jest na tyle dobry, by znaleźć się w marines (przyp. aut.).}, porucznik Reagan.

— Sir! Marine przeprasza za swoje nieodpowiednie zachowanie podczas tego wywiadu, sir! Marine pohańbił siebie i cały korpus, sir!

— Chcecie się usprawiedliwić? Byliście ranni. W szoku pobitewnym. Naćpani lekami. Chorzy na malarię.

— Sir! Nie mam żadnego usprawiedliwienia!

Major i pułkownik kiwają do siebie aprobująco głowami.

Te odzywki „Sir! Tak jest, sir!”, brzmiące zapewne jak pierdoły w uszach każdego rozsądnego cywila, dla Shaftoe'a i oficerów mają głęboki sens. Shaftoe, jak inni, na początku miał problemy z wojskową etykietą. Trochę nią nasiąknął, dorastając w rodzinie wojskowych, ale dorosłe życie to inna sprawa. Teraz, doświadczywszy wszystkich etapów militarnej egzystencji, z wyjątkiem tych ostatecznych (śmierci, sądu wojennego, emerytury) wreszcie zrozumiał, po co wykształciła się taka kultura: ta etykieta umożliwia grupom mężczyzn wspólne życie przez lata, podróżowanie na koniec świata i wykonywanie niesamowicie popieprzonych zadań, tak by przy tym nie pozabijali się wzajemnie ani nie zwariowali. Ekstremalnie formalny sposób, w jaki odzywa się do oficerów, ma istotny podtekst: pana problem, sir, postanowić, co mam robić. Mój problem, sir, wykonać to. Moja postawa gung-ho gwarantuje, że po wydaniu rozkazu nie będę pana nękał żadnymi szczegółami — a z pana strony oczekuję, że zostanie pan po swojej stronie linii i nie będzie mnie męczyć tą gównianą polityką, którą zajmuje się pan na co dzień. Odpowiedzialność kryjąca się za taką gorliwością podwładnego do wykonywania rozkazów jest ciężkim brzemieniem dla każdego rozumnego oficera: Shaftoe nieraz widział, jak starzy wyjadacze zamieniają niedoświadczonych poruczników w trzęsącą się galaretę, stając przed nimi na baczność i radośnie zgadzając się wykonać ich rozkaz.

— Ten Reagan skarżył się, że cały czas próbowaliście opowiadać mu o jaszczurze — mówi major.

— Tak jest, sir! Wielki jaszczur, sir! Bardzo ciekawa historia, sir! — odpowiada Shaftoe.

— Nie obchodzi mnie to. Pytanie brzmi: czy była to właściwa historia w takich okolicznościach?

— Sir! Szturmowaliśmy wybrzeże wyspy, próbowaliśmy się dostać między tych Nipów a lądowisko Ekspresu Tokio… — zaczyna Shaftoe.

— Milczeć!

— Tak jest, sir!

Zapada wymuszona cisza, którą w końcu przerywa pułkownik.

— Kazaliśmy łapiduchom przejrzeć twój raport, Shaftoe.

— Tak jest, sir!

— Sądzą, że cała ta historia z olbrzymim jaszczurem to klasyczny przypadek projekcji.

— Sir! Mógłby mi pan wyjaśnić, co to takiego?

Pułkownik rumieni się, odwraca plecami i zerka przez żaluzje na skąpy ruch uliczny.

— No więc, oni twierdzą, że naprawdę nie było żadnego jaszczura. Że zabiłeś tego Japa{Ludzie znający Azję używają stówa „Nip”. Fakt, że pułkownik mówi „Jap” sugeruje, że stużyt na Atlantyku bądź też Karaibach (przyp. aut.).} w walce wręcz. I że wspomnienie o tym całym jaszczurze ujawnia twoje id.

— Id, sir?

— No, macie tam w głowie to id i ono przejęło kontrolę, kiedy zabijaliście tego Japońca gołymi rękami. A potem wasza wyobraźnia wyśniła sobie cały ten szajs o jaszczurze, żeby to wyjaśnić.

— Mówi pan, sir, że jaszczur to tylko taka przenośnia!

— Tak.

— Sir! W takim razie, z całym szacunkiem, chciałbym dowiedzieć się, kto przegryzł tego Nipa na pół, sir!

Pułkownik wykrzywia twarz w grymasie niechęci.

— Sierżancie, zanim uratował was ten obserwator wybrzeża, siedzieliście nad tą zatoką trzy dni, razem z trupami. W klimacie tropikalnym, przy tych wszystkich owadach i padlinożercach, trudno było powiedzieć, czy ten Jap został przegryziony przez jaszczura, czy zmielony w sieczkarni. Rozumiecie, co mam na myśli?

— Tak jest, sir, rozumiem!

Major wraca do raportu.

— Ten cały Reagan twierdzi, że czyniliście także pogardliwe uwagi na temat generała MacArthura.

— Tak jest, sir! Ten skurwiel nienawidzi korpusu, sir! Próbuje nas wszystkich zabić, sir! Major i pułkownik spoglądają po sobie.

Wyraźnie podjęli, bez słowa, jakąś decyzję.

— Ponieważ chcecie wrócić do wojska, typowym zadaniem byłby dla was objazd po kraju. Pokazywalibyście medale i rekrutowali młodych chłopaków do korpusu. Ale sprawa z jaszczurem jakby to wyklucza.

— Sir, nie rozumiem!

— Biuro Rekrutacji przejrzało wasze akta. Widzieli raport Reagana. Boją się, że w Zadupiu Dolnym, Arkansas, kiedy będziecie w galowym mundurze szli w pochodzie na Dzień Poległych, nagle zaczniecie opowiadać te bzdury o jaszczurze. A wtedy wszyscy ze strachu narobią w gacie, co zakłóci przebieg działań wojennych.

— Sir! Z całym szacunkiem…

— Nie udzieliłem wam głosu — mówi major. — Nie wspomnę nawet o waszej obsesji co do generała MacArthura.

— Sir! Generał to morderca i…

— Milczeć!

— Tak jest, sir!

— Mamy dla was inne zadanie.

— Tak jest, sir!

— Przydzielimy was do wyjątkowo szczególnej jednostki.

— Sir! Szturmowcy marine to już jest szczególna jednostka w ramach szczególnego korpusu!

— Nie o to mi chodzi. Chodzi mi o to, że to zadanie jest… niezwykłe. — Major zerka na pułkownika. Nie wie, jak zacząć.

Pułkownik wkłada rękę do kieszeni, brzęka monetami, potem wyjmuje ją i gładzi się po policzku.

— To nie jest zadanie tylko naszego korpusu — mówi w końcu. — Będziecie należeli do specjalnego międzynarodowego oddziału. Będzie w nim amerykański pluton szturmowców marine, pluton Special Air Service z Anglii, działające razem pod jednym dowództwem. Grupa twardych ludzi, którzy wykazali, że poradzą sobie z każdym problemem, w każdych warunkach. Czy ten opis pasuje do was?

— Tak jest, sir!

— Jest to bardzo niezwykła jednostka — w zadumie rzuca pułkownik — sami wojskowi nigdy by na coś takiego nie wpadli. Rozumiecie, co mam na myśli, Shaftoe?

— Nie, sir! Ale wyczuwam teraz silny smród polityki!

Pułkownik błyska spojrzeniem, a potem zerka przez okno na kopułę Kapitolu.

— Ci politycy potrafią być naprawdę upierdliwi, jeżeli chodzi o wykonywanie rozkazów. Wszystko musi być zapięte na ostatni guzik. Nie lubią usprawiedliwień. Rozumiecie mnie, Shaftoe?

— Tak jest, sir!

— Korpus musiał walczyć, żeby to dostać. Mieli to przydzielić armii. Ale pociągnęliśmy za sznurki u paru byłych oficerów marynarki na wysokich stołkach. Teraz zadanie należy do nas. Niektórzy powiedzieliby: my mamy szansę je spieprzyć.

— Sir! Nie pozwolę tego spieprzyć!

— Ten skurwysyn MacArthur zabija marines jak muchy właśnie dlatego, że nie zawsze jesteśmy dobrzy w tych politycznych rozgrywkach. Jeśli wy i wasza nowa jednostka nie wykonacie zadania na medal, ta sytuacja tylko się pogorszy.

— Sir! Może pan polegać na marine!

— Waszym dowódcą będzie porucznik Ethridge. Skończył Annapolis. Nie ma za wiele doświadczenia bojowego, ale wie, jak poruszać się we właściwych kręgach. On będzie waszym kontaktem w sferze politycznej. Odpowiedzialność za to, co dzieje się na ziemi, spada wyłącznie na was, sierżancie.

— Tak jest, sir!

— Będziecie blisko współpracować ze Special Air Service. Brytyjczycy są bardzo dobrzy. Lecz wy i wasi ludzie macie ich przyćmić.

— Sir! Może pan na to liczyć, sir!

— No to przygotujcie się do odjazdu — mówi major. — Do północnej Afryki, sierżancie Shaftoe.

Загрузка...