Mądrość

Kilka lat temu, gdy Randy'emu sprzykrzył się bezustanny ucisk w dolnej szczęce, udał się na północnokalifornijski rynek usług stomatologicznych i szukał kogoś, kto usunąłby mu zęby mądrości. Ubezpieczenie pokrywało takie sprawy, cena nie grała więc roli. Jego dentysta zrobił mu jedno z tych panoramicznych prześwietleń całej dolnej połowy czaszki, kiedy to wtyka się w gębę pół rolki ultraczułego filmu, głowę wsadza się w imadło, aparat rentgenowski obraca się wokół ciebie, siejąc przez szczelinę promieniami, a cały personel gabinetu pada na podłogę za ołowianą ścianą. Powstaje niezbyt apetyczna odbitka przedstawiająca szczękę zrzutowaną na jedną płaszczyznę. Patrząc na nią, Randy starał się unikać nieprzyjemnych porównań w rodzaju „głowa faceta przejechanego kilka razy przez walec drogowy” i próbował myśleć o niej jako o rzutowaniu geometrycznym — jednym z wielu w historii ludzkości, która usiłowała z uporem maniaka przedstawić trójwymiarowe przedmioty na płaszczyźnie. W narożnikach tej płaszczyzny tkwiły zęby mądrości — nawet dla niezorientowanego w temacie Randy'ego wyglądały cokolwiek szokująco — każdy był mniej więcej wielkości kciuka (choć może to tylko zniekształcenie podczas rzutowania — tak jak sławna spuchnięta Grenlandia w projekcji Merkatora), znajdował się w sporej odległości od pozostałych zębów, przez co (logicznie) lądował w części czaszki, którą przeważnie nie zajmuje się dentysta, oraz był ustawiony pod złym kątem — i to nie odrobinę przekrzywiony, ale prawie do góry nogami i tył na przód. Najpierw zwalił to wszystko na karb „zjawiska Grenlandii”. Uzbrojony w mapę Szczęki, wyruszył na ulice krainy Trzech Braci, by znaleźć odpowiedniego dentystę. Już zaczynał się psychologicznie wczuwać w sytuację. To były jakieś niesamowite zęby! Zrodzone z jakichś reliktowych włókien DNA, prosto z epoki zbieractwa i łowiectwa, przystosowane do rozdrabniania kory drzew i chrząstek mamuta na łatwo strawną papkę. Te głazy żywej emalii zabłąkały się jakoś do drobnej czaszki kromaniończyka, w której zwyczajnie nie było na nie miejsca. I pomyśleć, że przez tyle lat dźwigał ten zbędny ciężar. Pomyśleć, ile marnowało się cennego miejsca w głowie? A kiedy już je usuną, co wypełni te cztery gigantyczne zębodoły? Nieważne, najpierw trzeba znaleźć kogoś, kto je wyrwie. Ale odmawiał mu jeden stomatolog za drugim. Kładli zdjęcie szczęki na podświetlacz, wgapiali się w nie i bledli. Może to tylko blade jarzeniowe światło, lecz Randy był pewien, że bledli. Nieszczerze — tak jakby zęby mądrości zwykły rosnąć całkiem gdzie indziej — tłumaczyli mu, że te są wrośnięte bardzo głęboko w czaszkę. Dolne były tak daleko w szczęce, że usunięcie ich praktycznie rozłamałoby żuchwę na pół, a wtedy jeden fałszywy ruch wysłałby niszczycielski szpikulec z chirurgicznej stali prosto do ucha środkowego. Górne zaś siedziały tak głęboko w czaszce, że oplatały korzeniami części mózgu odpowiedzialne za postrzeganie koloru niebieskiego (z jednej strony) oraz za powstrzymywanie niewiary w kiepskie filmy (z drugiej), natomiast pomiędzy tymi zębami a światem zewnętrznym — światłem, powietrzem i śliną — leżało wiele warstw skóry, mięśni, chrząstek, głównych przewodów nerwowych, tętnic zasilających mózg, pękatych zbiorników węzłów limfatycznych, dźwigarów i belek kostnych, tkanki łącznej, a wszystko to — na razie — działało, dzięki Bogu, świetnie. Do tego jeszcze parę gruczołów o niezbyt dobrze poznanych funkcjach i wiele innych rzeczy, które czyniły Randy'ego Randym — same urządzenia z kategorii „lepiej nie ruszać”.

Wyglądało, że dentyści niespecjalnie lubią wtykać rękę głębiej niż po łokieć do jamy ustnej pacjenta. Od wielu lat jeżdżą do pracy mercedesami i mieszkają w wielkich willach, aż tu w gabinecie pojawia się przykra gęba Randy'ego z jego złowrogim rentgenem — jasne, że absolutnie nic nie mogą zyskać na próbie usunięcia tych nie tyle zębów, ile apokaliptycznych potworności wprost od świętego Jana. Najlepszym sposobem na ich ekstrakcję byłaby gilotyna. Żaden z nich nawet nie chciał zastanowić się nad możliwością zabiegu, dopóki Randy nie podpisze dokumentu o przejęciu odpowiedzialności, zbyt grubego, by go zszyć, o objętości niemalże segregatora, którego główna klauzula mówiła, że w rezultacie zabiegu głowa pacjenta może ewentualnie wylądować w słoju z formaliną w jakiejś galerii osobliwości dla turystów tuż za meksykańską granicą. I tak wędrował z jednego gabinetu do drugiego jak obsypany wrzodami wyrzutek, wałęsający się po nuklearnej pustyni, wypędzany z każdej wioski kamieniami przez przerażonych chłopów. Aż pewnego dnia wszedł do gabinetu, gdzie recepcjonistka niemal się go spodziewała. Zaprowadziła go do sali na badanie. Dentysta był zajęty czymś, co powodowało wzbijanie w powietrze dużej ilości pyłu kostnego. Pielęgniarka kazała mu usiąść, zaproponowała kawę, a potem włączyła podświetlacz i powiesiła na nim rentgenogram Randy'ego. Cofnęła się o krok, skrzyżowała ręce i patrzyła nań z niedowierzaniem. „Ach tak — mruknęła. — To są te słynne zęby mądrości!”.

Była to ostatnia wizyta Randy'ego u stomatologa w ciągu następnych kilku lat. Wciąż czuł w czaszce ten całodobowy ucisk, ale zmienił trochę nastawienie — dźwigał go jak osobisty krzyż, jeszcze nie taki najgorszy w porównaniu z tym, co musieli cierpieć inni ludzie. Tutaj, jak w wielu innych niespodziewanych sytuacjach, przydało mu się doświadczenie z fabularnych gier fantasy, gdzie w toku różnych epickich scenariuszy wcielał się w umysł, jeśli nie w ciało, wielu postaci, które nie miały kończyn albo zostały poparzone zionięciem smoka lub kulą ognistą czarodzieja na pewnej, ustalonej algorytmicznie, powierzchni ciała; a etyka takich gier mówi, że trzeba dobrze się zastanowić, jak to jest: żyć z takimi obrażeniami, by potem odpowiednio kierować swą postacią. W takim kontekście uczucie, jakby się miało w głowie podnośnik samochodowy, rozwierający się co rok o jeden ząbek zapadki, nie było nawet warte wspomnienia. Gubiło się w szumie somatycznym.

Randy żył więc z tym przez kilka lat, tymczasem niepostrzeżenie wspinając się z Charlene po skali socjoekonomicznej, aż okazało się, że na przyjęciach, na które chodzą, część gości przyjechała mercedesami. Na jednym z takich przyjęć Randy podsłuchał dentystę wychwalającego pod niebiosa jakiegoś genialnego młodego stomatologa, który niedawno się tutaj sprowadził. Randy musiał ugryźć się w język, żeby nie zacząć zasypywać go pytaniami, co właściwie znaczy „genialny” w kontekście stomatologii — pytania te zadałby z czystej ciekawości, ale dentysta na pewno odebrałby to inaczej. Jasne jest, który koder jest genialny, a który nie, ale jak odróżnić genialnego stomatologa od zaledwie bardzo dobrego? Można się władować w poważne epistemologiczne gówno. Każdy garnitur zębów mądrości można usunąć tylko raz. Niemożliwe jest, by stu dentystów wykonało tę samą ekstrakcję — a tylko wtedy można by naukowo porównać wyniki. Lecz to było widać z samego wyrazu twarzy rozmówcy: tamten dentysta, ten nowy, jest genialny. Randy podkradł się więc do niego i wspomniał, że mógłby mieć niezłe wyzwanie — że sam osobiście stanowi wyzwanie — dla owego niesamowitego, genialnego dentysty. I dlatego poprosi o jego nazwisko.

Kilka dni później rozmawiał już z tym lekarzem, który był rzeczywiście młody, bardzo bystry i miał więcej wspólnego z innymi geniuszami, których znał Randy — przeważnie hakerami — niż z innymi dentystami. Jeździł pikapem i miał w poczekalni świeże numery „Magazynu TURING”. Nosił brodę i zatrudniał sztab pielęgniarek i innych akolitek, które stale ekscytowały się jego genialnością, chodziły za nim, pilnując, by nie wpadał na większe przeszkody, i przypominały mu o obiedzie. Ten gość nie zbladł, ujrzawszy merkatorentgenogram Randy'ego. Uniósł podbródek z dłoni, na której go opierał, wyprostował się nieco i przez parę minut milczał. Głowa poruszała mu się nieznacznie, gdy zaczynał kontemplować kolejny narożnik układu współrzędnych i podziwiać groteskowe usytuowanie zęba — jego paleolityczny ogrom i długie, sterczące korzenie, sięgające w niezbadane przez anatomów obszary czaszki.

Kiedy wreszcie odwrócił się do Randy'ego, emanował tą świętą aurą, czymś na kształt ekstazy religijnej. Odkrył jakąś kosmiczną symetrię, jakby szczęka Randy'ego i jego genialny mózg stomatologa zostały miliardy lat temu wyrzeźbione przez architekta Wszechświata specjalnie po to, by spotkać się tu i teraz, przed podświetlaczem do zdjęć. Nie powiedział nic w rodzaju: „Randy, pozwól, że pokażę ci, jak niewielka odległość dzieli ten korzeń od zwoju nerwowego, który odróżnia cię od małpiatki” ani „Wie pan, mam bardzo napięty plan, a w ogóle to zamierzałem zająć się nieruchomościami” ani „Zaraz, chwileczkę, tylko zadzwonię do prawnika”. Nie powiedział nawet „Kurde, te sukinsyny rzeczywiście głęboko siedzą”. Młody, genialny dentysta powiedział tylko „No dobrze”, stał nad nim niepewnie przez kilka minut, a potem odwrócił się na pięcie i wyszedł, okazując tym samym brak ogłady towarzyskiej — po tym Randy już na sto procent uwierzył w niego. Jeden z asystentów w końcu kazał mu podpisać dokument o odpowiedzialności, w którym wyrażał zgodę między innymi na przepuszczenie swego ciała przez piłę tartaczną, jeśli dentysta uzna, że tak trzeba, ale tym razem wyglądało to na formalność, a nie wstęp do nieuniknionej sagi sądowej w stylu dickensowskiej „Samotni”.

Aż wreszcie nadszedł wielki dzień. Randy delektował się śniadaniem, wiedząc, że skoro ma nastąpić uszkodzenie nerwów, może ostatni raz jest zdolny do posmakowania jedzenia, a może i do przeżucia go. Kiedy się pojawił, wszyscy asystenci dentysty zerknęli nań z podziwem, jakby chcieli powiedzieć: „O rany, gość naprawdę przyszedł!”, i błyskawicznie przystąpili do akcji. Randy zasiadł w fotelu, dali mu zastrzyk, a wtedy wszedł dentysta i zapytał go, jaka jest różnica między Windows 95 a NT i czy w ogóle jest jakaś.

— To jedna z tych gadek, po których ma pan poznać, kiedy tracę przytomność, prawda? — powiedział Randy.

— Właściwie jest jeszcze drugi powód. Widzi pan, ja zastanawiam się nad przesiadką na NT i chciałbym się dowiedzieć, co pan o tym myśli — odparł dentysta.

— No cóż. Ja mam znacznie więcej doświadczenia z Uniksem niż z NT, ale z tego, co widziałem, NT-ki wyglądają na całkiem przyzwoity system operacyjny, no a na pewno poważniejszy niż zwykłe Windows. — Przerwał, by nabrać oddechu i zauważył, że nagle wszystko się zmieniło. Stomatolog i jego pomocnicy wciąż tu byli, mniej więcej w tych miejscach co przedtem, kiedy zaczynał to zdanie, ale teraz okulary dentysty były przekrzywione, szkła zbryzgane krwią, twarz spocona, maska poplamiona czymś, co wyglądało, jakby pochodziło gdzieś z głębi ciała Randy'ego, a powietrze w sali mętne od rozpylonego pyłu kostnego. Pielęgniarki, znużone i ledwie trzymające się na nogach, wyglądały, jakby potrzebowały operacji plastycznych, liftingów i paru tygodni urlopu. Na jego piersi, kolanach i na podłodze pełno było zakrwawionych szmatek i rozdartych w pośpiechu opakowań po opatrunkach. Bolała go potylica, poobijana o zagłówek przy wstrząsach spowodowanych stomatologicznym młotem pneumatycznym. Kiedy próbował skończyć zdanie („jeśli więc może pan trochę dopłacić, sądzę, że przesiadka na NT-ki ma sens”), zauważył, że usta ma pełne czegoś, co uniemożliwia mówienie. Lekarz ściągnął maskę i podrapał się po przepoconej brodzie. Nie patrzył na Randy'ego, ale gdzieś bardzo, bardzo daleko. Wydał ciężkie, przeciągłe westchnienie. Ręce mu drżały.

— Jaki dziś mamy dzień? — wymamrotał Randy przez zwoje waty.

— Jak już panu mówiłem — powiedział genialny młody stomatolog — za ekstrakcję zębów mądrości mamy zmienną stawkę, zależnie od stopnia trudności zabiegu. Obawiam się, że w tym wypadku będę musiał policzyć maksymalnie za wszystkie cztery. — Po czym wstał i chwiejnie wyszedł z pokoju, garbiąc się, jak pomyślał Randy, nie tyle pod ciężarem stresu, ile świadomości, że nikt nigdy nie przyzna mu Nobla za to osiągnięcie.

Randy poszedł do domu i spędził mniej więcej tydzień na kanapie przed telewizorem, zażerając się tabletkami przeciwbólowymi jak cukierkami i pojękując z bólu. A potem mu się polepszyło. Ucisk w czaszce zniknął. Całkiem zniknął. Już nawet nie pamięta, jak się wtedy czuł.

A teraz, jadąc policyjnym radiowozem do nowej, pojedynczej celi, przypomina sobie całą tą opowieść o zębach mądrości, ponieważ ma ona wiele wspólnego z tym, co przeszedł emocjonalnie w stosunku do Ameriki Shaftoe. W życiu miał kilka dziewczyn — nie za wiele — ale wszystkie z nich były jak ci dentyści, co nie spełnili oczekiwań. Amy, tylko Amy umiała, i miała dość jaj, żeby spojrzeć na niego, powiedzieć „No dobrze”, zanurkować w jego czaszkę i wrócić ze skarbem. Pewnie było to dla niej wyczerpujące. Zażąda od niego dużo w zamian. Będzie jęczał z bólu przez dłuższy czas. Ale już teraz wie, że wewnętrzny ucisk ustąpił i cieszy się, bardzo się cieszy, że pojawiła się w jego życiu i że on miał na tyle zdrowego rozsądku, no i zapewne charakteru, by się z nią zadać. Na kilka godzin zupełnie zapomina, że filipińskie władze chcą skazać go na śmierć.

Ponieważ siedzi w samochodzie, domyśla się, że ta nowa, pojedyncza cela znajduje się w innym budynku. Nikt mu nic nie wyjaśnił — jest przecież więźniem. Od aresztowania na lotnisku NAIA siedział w więzieniu na południu, nowym betonowym klocku na peryferiach Makati, ale teraz wiozą go na północ, w starsze rejony Manili, pewnie do bardziej stylowej, gotyckiej, przedwojennej budowli. Fort Santiago, nad brzegiem rzeki Pasig, miał cele w strefie pływów, tak że więźniowie zamknięci w nich, gdy był odpływ, ginęli podczas przypływu. Ale nie jadą tam — wie, że teraz zrobiono tam muzeum.

Nowa cela jest rzeczywiście w złowrogiej, wielkiej starej budowli, gdzieś w torusie ważnych rządowych instytucji, otaczającym pierścieniem martwe Intramuros. Nie w wielkim budynku sądu, ale tuż obok. Jadą alejami między tymi wielkimi kamiennymi budowlami, potem okazują papiery w budce strażniczej, czekają na odsunięcie wielkiej żelaznej bramy, ruszają brukowanym dziedzińcem, którego dawno nikt nie zamiatał, znów okazują papiery, czekają, aż podniesie się prawdziwa brona, otwierając przejazd, którym zjeżdżają pod spód budynku. Samochód staje i natychmiast zostaje otoczony przez umundurowanych strażników.

Cały proces bardzo przypomina podjeżdżanie pod główne wejście azjatyckiego hotelu dla biznesmenów, tyle że faceci w mundurach mają broń i nie proponują, że poniosą mu komputer.

W pasie ma łańcuch, do którego z przodu przypięte są kajdanki. Skracający krok łańcuch pętający kostki został przypięty jeszcze jednym łańcuchem do łańcucha w pasie, żeby nie wlókł się po ziemi. Ręce ma akurat na tyle swobodne, by podtrzymać przyciśnięty do brzucha laptop. Nie jest zwykłym łotrem w kajdanach, jest cyfrowym łotrem w kajdanach, Duchem Marleya na Autostradzie Informacyjnej. W takiej sytuacji pozwolili mu na laptop — to jest tak groteskowo nieprawdopodobne, iż Randy zaczyna wątpić nawet we własne cyniczne podejrzenia — mianowicie, że Ktoś — pewnie ten sam Ktoś, co Próbuje Mu Coś Przekazać — stwierdził, że wszystko na twardym dysku jest zaszyfrowane i teraz chce sprowokować go, by odpalił komputer i pracował na nim, tak żeby — żeby co właściwie? Może w celi zainstalowali kamerę, która będzie zaglądać mu przez ramię. Ale przed tym łatwo się obroni: wystarczy, że nie będzie kompletnym głupkiem.

Strażnicy prowadzą go korytarzem przez różne punkty przyjmowania więźniów — jego to właściwie nie dotyczy, bo już w poprzednim więzieniu zdał rzeczy osobiste i wypełnił wszystkie papiery. Potem zaczynają się wielkie, złowieszcze metalowe drzwi i korytarze, które nie pachną za ładnie. Słyszy nerwowy, więzienny gwar. Mijają jednak ów gwar i prowadzą go w kolejne korytarze, starsze i jakby mniej używane. Wreszcie przechodzą przez staroświecką więzienną furtkę z żelaznych krat. Są w podłużnym pomieszczeniu z kamiennym sklepieniem, zawierającym jeden rząd cel, może z sześć, i przejście dla strażnika wzdłuż drzwi wszystkich tych żelaznych klatek. Jak makieta więzienia w parku rozrywki. Prowadzą go do ostatniej celi w szeregu i wsadzają do niej. Czeka tam wąskie żelazne łóżko, cienki bawełniany materac oraz złożone w kostkę poplamione, choć wyprane prześcieradła i wojskowy koc. W rogu celi, tuż pod szczytową ścianą tej długiej sali, wstawiono starą drewnianą szafkę na akta i składane krzesło. Szafka najwyraźniej ma służyć Randy'emu za biurko do pracy. Szuflady ma zamknięte na klucz i jest unieruchomiona paroma zwojami ciężkiego łańcucha i kłódką, jasne więc, że ma korzystać z komputera dokładnie tutaj, w tym rogu celi i nigdzie indziej. Jak obiecał adwokat, jest też przedłużacz. Podłączony do gniazdka przy wejściu na blok, potem solidnie przywiązany do rury poza zasięgiem Randy'ego, koniec ma w pobliżu szafki na akta. Ale nie sięga do wnętrza celi. Żeby włączyć komputer, należy postawić go na szafce, wetknąć doń kabel, a wtyczkę rzucić za kraty, by strażnik podłączył ją do przedłużacza.

Na początku wydaje się, że to tylko jedna z tych obłąkańczych demonstracji władzy, pokaz siły dla czystej sadystycznej przyjemności. Ale po rozkuciu, zamknięciu w celi i kilku minutach myślenia w samotności, zaczyna sądzić inaczej. Oczywiście w normalnych warunkach mógłby zostawić komputer na szafce, odczekać aż naładują się baterie, potem zabrać go na łóżko i pracować, dopóki się nie wyczerpią. Ale z laptopa wymontowano baterie, a w celi nigdzie nie wala się zapasowy pakiet baterii do ThinkPada. Musi więc przez cały czas być podłączony do prądu, a wskutek ustawienia szafki i przedłużacza, pewne nieprzezwyciężone ograniczenia trójwymiarowej przestrzeni euklidesowej zmuszają go do korzystania z komputera w jednym i tylko jednym miejscu — na tej cholernej szafce. To mu nie wygląda na przypadek.

Siada na szafce i przygląda się ścianom i sufitowi. Szuka kamer wideo, ale niespecjalnie się stara — właściwie się ich nie spodziewa. Tylko kamery o wysokiej rozdzielczości mogłyby odczytać tekst na ekranie laptopa, a takie kamery są wielkie i łatwo widoczne. Maleńkie kamerki cyfrowe by się nie nadawały. Żadnych dużych natomiast nie widać.

Randy jest niemal pewien, że gdyby otworzył ową szafkę, znalazłby jakiś sprzęt elektroniczny. Tuż pod blatem zapewne siedzi antena przechwytująca emitowane przez laptopa sygnały van Ecka. Poniżej zaś coś, co tłumaczy te sygnały na postać cyfrową i przekazuje do stacji odbiorczej gdzieś niedaleko, pewnie za ścianą. Na dnie prawdopodobnie siedzą napędzające to wszystko akumulatory. Przechyla szafkę na boki, jak daleko pozwalają łańcuchy, i stwierdza, że faktycznie, środek ciężkości ma nisko, jakby w dolnej szufladzie siedział wielki akumulator samochodowy. A może za dużo sobie wyobraża. Może pozwolili mu na laptop, bo są mili.

A więc tak to wygląda. Taka jest sytuacja. Taki biznes. Prosta, oczywista sprawa. Odpala laptop tylko po to, by sprawdzić, czy działa. Później ściele łóżko i kładzie się na nim, bo od dawna bardzo chciał się położyć. Pierwszy raz od ponad tygodnia może cieszyć się czymś w rodzaju spokoju. Avi na plaży w Pacifica wygłosił umoralniającą gadkę przeciwko masturbacji — pomimo to najwyższy czas, by Randy o coś zadbał. Będzie musiał się teraz mocno skupiać — trzeba więc pozbyć się tego, co go dekoncentruje. Wspomnienie ostatniej rozmowy z Amy wystarcza, by osiągnąć niezły wzwód. Wtyka dłoń w spodnie i natychmiast zasypia.

Budzi się na szczęk otwieranych drzwi bloku. Wprowadzają nowego więźnia. Randy próbuje wstać i odkrywa, że wciąż ma dłoń w spodniach — nie spełniła swego zadania. Niechętnie wyciąga ją stamtąd i unosi się. Stawia stopy na kamiennej posadzce. Siedzi teraz tyłem do sąsiedniej celi, która jest lustrzanym odbiciem tej — to znaczy, obie prycze i toalety stoją przy wspólnej ściance działowej. Wstaje, odwraca się i obserwuje drugiego więźnia. Pakują go właśnie tuż obok. Więzień jest biały, około sześćdziesiątki, może siedemdziesiątki, choć równie dobrze pięćdziesiątki lub osiemdziesiątki. W każdym razie nieźle zakonserwowany. Nosi więzienny drelich, tak jak Randy, ale przybrany czym innym — zamiast laptopa ma krzyżyk zwisający z różańca o wielkich bursztynowych paciorkach oraz jakiś medalion na srebrnym łańcuszku. Przyciska do siebie kilka książek: Biblię, coś wielkiego, grubego i po niemiecku, oraz ostatni bestseller.

Strażnicy traktują go z niezwykłym szacunkiem, Randy zakłada, że facet jest księdzem. Mówią doń po tagalsku, zadają mu pytania — Randy domyśla się, że pytają, czy ma jakieś potrzeby, życzenia — facet odpowiada im pewnym siebie tonem, nawet opowiada żart. Grzecznie o coś prosi; klawisz wybiega w podskokach i po chwili wraca z talią kart. Wreszcie strażnicy wycofują się z celi, gnąc się w ukłonach do samej ziemi i rzucając na wyścigi przeprosiny, które zaczynają już brzmieć monotonnie. Biały człowiek mówi coś, wybaczając im pogodnie. Strażnicy parskają nerwowym śmiechem i odchodzą. Facet przez minutę stoi na środku celi, kontemplując podłogę. Może się modli albo coś.

Potem wraca do rzeczywistości i zaczyna się rozglądać. Randy przytula się do ścianki działowej i wystawia rękę przez kraty.

— Randy Waterhouse — mówi.

Biały więzień rzuca książki łukiem na łóżko, podchodzi do niego i ściska mu dłoń.

— Enoch Root — mówi. — Miło mi cię poznać osobiście, Randy. — Głos jest nie do pomylenia: to Pontifex, #mailto:root@eruditorum.org.

Randy, osłupiały, zamiera na dłuższą chwilę — jak człowiek, który właśnie zdał sobie sprawę, że robią mu jakiś gigantyczny kawał, ale nie ma pojęcia, jak gigantyczny jest ten kawał, ani nie wie, co na to poradzić. Enoch Root widzi, że Randy'ego sparaliżowało i wykorzystuje to — zgina w jednej dłoni talię kart i przerzuca je do drugiej; wachlarz kart zawisa na moment w powietrzu jak akordeon.

— Nie są takie uniwersalne jak perforowane, ale i tak zadziwiająco przydatne — rzuca z namysłem. — Przy odrobinie szczęścia, Randy, możemy utworzyć bridge, most — dopóki będziesz odbywał tutaj swój pontyfikat.

Bridge? — powtarza Randy; czuje się — a pewnie i jego głos brzmi — dość głupio.

— Przepraszam, ale mój angielski trochę zardzewiał. Chodziło mi o brydża, grę w karty. Umiesz w to grać?

— W brydża? Nie. Ale zdaje się, że do tego trzeba czterech osób.

— Wymyśliłem sobie wersję dla dwóch. Mam nadzieję, że ta talia jest kompletna — do mojej gry potrzebne są pięćdziesiąt cztery karty.

— Pięćdziesiąt cztery — w zadumie powtarza Randy. — Czy ta gra to coś jak Pontifex?

— Właśnie.

— Zasady Pontifeksa pewnie gdzieś jeszcze mam zachomikowane na dysku — mówi Randy.

— No to gramy — rzuca Enoch Root.

Загрузка...