Nazajutrz odwiedza Randy'ego mecenas Alejandro; gawędzą sobie o pogodzie i Filipińskiej Lidze Koszykówki, jednocześnie wymieniając zapisane skrawki papieru. Randy wręcza mu karteczkę z napisem: „Przekazać Chesterowi” i jeszcze jedną, w której prosi Chestera, by przeszukał jego kufer, znalazł wszystkie stare dokumenty traktujące o funkcjach dzeta i jakoś dostarczył je Randy'emu. Mecenas daje mu notkę, o tonie dziwnie triumfalnym, a jednocześnie przepraszającym, w której podsumowuje swe ostatnie poczynania w sprawie Randy'ego. Ma to niby podtrzymać go na duchu — Randy'emu jednak wydaje się cokolwiek ogólnikowe. W tym momencie spodziewałby się raczej jakichś konkretnych wyników. Czyta to i zerka z ukosa na adwokata, który krzywi się i łapie za szczękę. To gest oznaczający „Dentystę”; mecenas chce pewnie powiedzieć, że to rzeczony miliarder plącze mu szyki. Randy wciska mu jeszcze dwie karteczki, na jednej polecenie „Przekazać Aviemu”, na drugiej zaś prośba, by Avi dowiedział się, czy wśród klientów Krypty jest niejaki generał Wing.
Później przez tydzień nic się nie dzieje. Randy nie ma potrzebnych informacji o funkcjach dzeta, nie może więc łamać kodu. Ale może położyć fundamenty pod prace, które wykona później. „Cryptonomicon” zawiera mnóstwo fragmentów kodu w języku C, wykonującego podstawowe operacje kryptoanalityczne. Jednak większość to kiepsko napisane przykłady, a i tak trzeba przetłumaczyć je na nowocześniejszy język C++. A więc robi to. „Cryptonomicon” opisuje także różne mogące się przydać algorytmy, Randy implementuje je zatem w C++. To upierdliwa rzecz, ale nie ma nic lepszego do roboty; poza tym takie żmudne zadania mają jedną zaletę: zmuszają do zapoznania się z każdym, najdrobniejszym szczegółem potrzebnych operacji matematycznych; jeśli nie rozumiesz matematyki, nie zdołasz napisać tego kodu. Po kilku dniach jego umysł staje się pewnym przybliżeniem umysłu kryptoanalityka. Tę przemianę znaczy powolny przyrost ilości kodu w bibliotece funkcji do łamania szyfrów.
Randy i Enoch nabierają zwyczaju prowadzenia rozmów w trakcie posiłków i po nich. Obaj najwyraźniej mają dość skomplikowane życie wewnętrzne, wymagające sporo prac administracyjnych, dlatego przez resztę dnia nie zwracają na siebie uwagi. Od jednej anegdoty do drugiej Randy śledzi koleje życia Enocha. Od ogólnikowych wspomnień z czasów wojny, poprzez szczegóły życia w powojennej Anglii, do Ameryki lat pięćdziesiątych. Zdaje się, że przez pewien czas był katolickim księdzem. Wyrzucili go za coś — Enoch nie wyjaśnia powodów, a Randy nie pyta. A potem już wszystko brzmi mętnie. Enoch wspomina, że podczas wojny wietnamskiej spędził sporo czasu na Filipinach; to pasuje do ogólnej hipotezy Randy'ego; jeśli to prawda, że stary Comstock kazał amerykańskim żołnierzom przeczesywać zakamarki Filipin w poszukiwaniu Głównego Magazynu, Enoch musiałby być gdzieś w pobliżu, żeby im poprzeszkadzać, a przynajmniej mieć ich na oku. Twierdzi także, że kombinował coś z podłączeniem Chin do Internetu, ale to dla Randy'ego brzmi jak kamuflaż.
Trudno nie domyślić się, że Enoch Root i generał Wing mają inne powody, by się nie lubić.
— Posłuchaj, zadam ci pytanie jako advocatus Plutoni. Co dokładnie masz na myśli, mówiąc o obronie cywilizacji?
— Oj, Randy, wiesz dobrze, o co mi chodzi.
— No tak, ale Chiny są cywilizowane? Już dość dawno, nie?
— Tak.
— Więc może i ty i generał Wing jesteście w jednej drużynie?
— Skoro Chińczycy są tak cywilizowani, to jak to się dzieje, że niczego nowego nie odkrywają?
— Jak to? A papier, proch strzelniczy?
— Niczego w ostatnim tysiącleciu.
— No, poddaję się. A ty, Enoch, co myślisz na ten temat?
— To tak samo jak Niemcy w II wojnie światowej.
— Wiem, że w latach trzydziestych wyjechały z Niemiec wszystkie bystrzaki — Einstein, Born…
— I Schródinger, i von Neumann, i wielu innych — ale wiesz, dlaczego uciekli?
— No, oczywiście dlatego, że nie lubili faszystów!
— A wiesz, dlaczego faszyści ich nie lubili?
— Wielu z nich było Żydami…
— To sprawa głębsza niż tylko antysemityzm. Hilbert, Russell, Whitehead, Gódel, wszyscy oni zabrali się do monumentalnego dzieła: rozwalenia matematyki w gruzy i odbudowania od nowa. Faszyści jednak wierzyli, że matematyka jest nauką heroiczną, której zadaniem jest porządkowanie chaosu — tak jak narodowy socjalizm w sferze politycznej.
— No dobrze, ale nie rozumieli, że po zburzeniu i odbudowaniu będzie jeszcze bardziej heroiczna niż przedtem.
— Rzeczywiście. To doprowadziło do renesansu — mówi Root — jak w XVII wieku, kiedy purytanie roznieśli wszystko na strzępy i powoli wybudowali od zera. W historii ciągle powtarza się wzorzec Tytanomachii — wyrzuca się starych bogów, powraca chaos, z niego jednak wykluwają się te same kształty co przedtem.
— Tak. Więc — jeszcze raz — mówisz o cywilizacji?
— Ares zawsze odradza się z chaosu. Nigdy nie ginie. Cywilizacja ateńska broni się przed jego siłami poprzez metis, czyli technologię. Technologia powstaje na fundamencie nauki. Nauka jest jak wąż Uroboros alchemików — stale zjada swój własny ogon. Sam proces naukowy nie działa, jeśli młodzi uczeni nie mają wolności atakowania i niszczenia starych dogmatów, prowadzenia stałej Tytanomachii. Nauka kwitnie tam, gdzie kwitnie sztuka i wolność słowa.
— Zatrąca teleologią. Wolne kraje mają lepszą naukę, tym samym lepsze uzbrojenie, tym samym udaje im się obronić własną wolność. Ogłaszasz coś w rodzaju Przeznaczenia Objawionego{Przeznaczenie Objawione (ang. Manifest Destiny) — XIX-wieczna doktryna polityczna, twierdząca, iż USA ma Boże prawo do ekspansji na cały kontynent północnoamerykański (przyp. tłum.)}.
— No cóż, ktoś musi to zrobić.
— Chyba już wyrośliśmy z tego?
— Wiem, że mówisz to, żeby mnie wyprowadzić z równowagi. Czasem Ares ląduje na parę lat w beczce, skuty łańcuchami, ale nigdy naprawdę nie odchodzi. Kiedy uwolni się następny raz, Randy, wojna będzie stała na bio-, mikro- i nanotechnologii. I kto wygra?
— Nie wiem.
— I nie niepokoi cię to, że nie wiesz?
— Posłuchaj, Enoch, staram się — naprawdę się staram — ale jestem spłukany i jeszcze, kurwa, zamknięty w klatce, jasne?
— Oj, przestań jęczeć.
— No a ty? Przypuśćmy, że wrócisz na swoją farmę manioku, czy czegoś tam, pewnego dnia twoja łopata trafi w coś brzęczącego i niespodziewanie wykopiesz parę kiloton złota? I co — zainwestujesz wszystko w supernowoczesną broń?
Root, co nie dziwne, ma gotową odpowiedź: to złoto Nippończycy zrabowali w całej Azji i zamierzali na jego fundamencie stworzyć walutę będącą prawnym środkiem płatniczym we Wschodnioazjatyckiej Strefie Dobrobytu. O ile rozumie się samo przez się, że ci konkretnie Nippończycy należeli do największych palantów w historii, niektóre aspekty ich planów były co nieco warte. Skoro większość Azjatów nadal żyje w gównianych warunkach, wielu z nich polepszyłoby się, gdyby gospodarkę kontynentu popchnąć siłą w XXI, a przynajmniej XX wiek i gdyby jeszcze przetrwała w tej formie przez jakiś czas, zamiast lecieć na pysk, kiedy tylko jakiś prezes-banku-centralnego-i-pociotek-dyktatora-w-jednym straci kontrolę nad zwieraczami i załatwi którąś z głównych walut. A zatem, być może, ustabilizowanie tutejszego rynku walutowego to jedyna moralna rzecz, jaką można uczynić z kupą złota; zważywszy na fakt, komu zostało ukradzione, nie można go tak zwyczajnie wydać. Randy uznaje odpowiedź za wystarczająco skomplikowaną, jezuicką i dziwnie zgodną z tym, co napisał Avi w ostatniej wersji biznesplanu Epiphyte(2).
Odczekawszy stosowną liczbę dni, Enoch wraca wprost do tego tematu i pyta Randy'ego, co on zrobiłby z kilkoma kilotonami złota. Randy w odpowiedzi wspomina Edukacyjny Pakiet Przeciwdziałania Ludobójstwom. Okazuje się, że Enoch Root już o nim wie, już ściągnął kilka kolejnych wersji przez nowiutkie, lśniące łącza komunikacyjne, rozciągnięte przez Randy'ego oraz Dentystę pomiędzy wyspami, sądzi, że to dobrze składa się w całość z jego poglądami na Atenę, egidę, i tym podobne, niemniej jednak ma sporo trudnych pytań tudzież ostrych słów krytyki.
Zaraz potem na widzeniu zjawia się Avi we własnej osobie. Mówi niewiele, ale daje Randy'emu do zrozumienia, że owszem, generał Wing jest jednym z klientów Krypty. Ci szpakowaci Chińczycy, którzy siedzieli z nimi za stołem na Kinakucie i zostali potajemnie obfotografowani przez kamerkę w laptopie Randy'ego, to ważni oficerowie w jego sztabie. Dowiaduje się także, że nacisk sądowy nieco zelżał; Dentysta niespodziewanie ściągnął wodze Andrew Loebowi i pozwolił na przedłużenie pewnych terminów. Fakt, że Avi nie mówi nic o zatopionym okręcie podwodnym, sugeruje, że operacja wydobycia przebiega bez przeszkód, a przynajmniej, że przebiega.
Randy wciąż przetwarza w myślach te informacje, kiedy składa mu wizytę nie kto inny, tylko sam Dentysta.
— Zapewne sądzi pan, że to ja pana wrobiłem — mówi doktor Hubert Kepler.
Siedzą w sali widzeń twarzą w twarz, ale Randy wyczuwa obecność mnóstwa asystentek, ochroniarzy, prawników, Furii, Harpii i tak dalej tuż za najbliższymi drzwiami. Dentysta nawet tutaj wygląda na lekko rozbawionego, ale Randy stopniowo domyśla się, iż jest w istocie całkiem poważny. Górna warga Dentysty jest stale przykurczona albo za krótka, albo jedno i drugie, wskutek czego jego śnieżnobiałe siekacze zawsze lekko wystają, a twarz, zależnie od kąta padania światła, albo nieco przypomina pysk bobra, albo sprawia wrażenie, że Dentysta niezbyt skutecznie powstrzymuje szyderczy uśmiech. Nawet taki poczciwiec jak Randy nie może patrzeć na nią, by nie pomyśleć, o ile lepiej wyglądałaby, gdyby w nią parę razy przywalić. Nieskazitelne uzębienie sugeruje, że Dentysta wychowywał się pod kloszem (całodobowa ochrona, odkąd tylko wyrżnęły mu się stałe zęby) albo że jego wybór zawodu był motywowany osobistymi potrzebami w zakresie stomatologii protetycznej.
— I wiem, że zapewne mi pan nie uwierzy. Ale przyszedłem tu, żeby panu powiedzieć, iż nie miałem nic wspólnego z pana aresztowaniem.
Teraz urywa i patrzy na Randy'ego — w żadnym razie nie wygląda na gościa, który musi nerwowo wypełniać wszelkie przerwy w konwersacji. Dopiero podczas tej przydługiej przerwy Randy zdaje sobie sprawę, że Dentysta wcale się nie uśmiecha, że to po prostu naturalny, rozluźniony wyraz twarzy. Wzdryga się, wyobrażając sobie, jak to musi być: nigdy nie móc się pozbyć tego bobrzego lub, na zmianę, szyderczego grymasu. Kiedy śpisz, kochanka patrzy na ciebie i widzi coś takiego. Jasne, jeśli wierzyć plotkom, Victoria Vigo ma własne sposoby egzekwowania kar, być może więc Kepler naprawdę jest tak maltretowany i poniżany, jak zdaje się dopraszać swym wyrazem twarzy. Pomyślawszy o tym, Randy wzdycha leciutko, jakby właśnie objawił mu się jakiś ślad kosmicznej sprawiedliwości.
Kepler ma z pewnością rację, kiedy mówi, że Randy nie będzie dowierzał jego słowom. Jedynym sposobem osiągnięcia choć minimalnej wiarygodności jest osobiste pojawienie się w tym więzieniu i oświadczenie tego w cztery oczy, co, biorąc pod uwagę inne rzeczy, którymi mógłby się w tym czasie zajmować, dla zysku, rozrywki, czy jednego i drugiego, nadaje jego słowom wielką wagę. Między wierszami sugeruje, że gdyby miał skłamać, tak ot, po prostu, mógłby wyręczyć się prawnikami lub na przykład wysłać mu jakiś gówniany telegram. Więc albo mówi prawdę, albo kłamie, w każdym razie jest dla niego bardzo ważne, by Randy mu uwierzył. Randy nie może dojść, czemu Dentystę w ogóle obchodzi, czy on uwierzył w jego kłamstwa, co skłania go do wniosku, że może jednak ten gość mówi prawdę.
— No to kto mnie wrobił? — pyta, raczej retorycznie. Kiedy wyciągnięto go z celi na to niespodziewane widzenie, właśnie pisał jakiś fajny program w C++ i ze zdumieniem zauważa teraz własne znudzenie i irytację. Innymi słowy, wrócił do źródeł — stał się znów hardcore'owym maniakiem komputerowym, prawie jak wtedy w Seattle, kiedy pisywał gry. Trudno byłoby komuś opisać głębokość i intensywność tego skupienia: w sensie intelektualnym żonglował właśnie szóstką zapalonych pochodni, waz z epoki Ming, żywych szczeniaków i włączonych pił łańcuchowych. W tym stanie umysłu gówno go obchodzi taki drobiażdżek, że jakiś niewiarygodnie wpływowy milioner natrudził się sporo, by tu przyjechać do niego na widzenie. Pytanie, które zadaje, jest raczej pustym, zdawkowym gestem, z podtekstem w rodzaju: „Chciałbym, żeby pan sobie poszedł, ale minimalny poziom kultury nakazuje mi z panem rozmawiać”. Dentysta, którego kulturze nie da się zarzucić nic, odpowiada na to, jak na prawdziwe pytanie:
— Mogę tylko przypuszczać, że podpadł pan komuś, kto ma w tym kraju duże wpływy. Wygląda, że ktoś chce panu coś…
— Nie! Proszę przestać — mówi Randy. — Proszę tego nie mówić. — Teraz Hubert Kepler patrzy nań ze zdziwieniem, Randy więc ciągnie: — Teoria o przekazywaniu wiadomości nie ma żadnych podstaw.
Kepler przez chwilę jest autentycznie zmieszany, ale potem pozwala sobie na nieznaczny uśmiech.
— No, wie pan, na pewno nie próbowali się w ten sposób pana pozbyć, bo…
— Naturalnie — odpowiada Randy.
— Tak, naturalnie.
Kolejna długa pauza; Kepler nie wydaje się zbyt pewny siebie. Randy zgina plecy i przeciąga się.
— Krzesło w celi nie jest specjalnie ergonomiczne — wyjaśnia. Wyciąga dłonie przed siebie i przebiera palcami. — A nadgarstki też już mi wysiadają. Czuję to.
Mówiąc to, uważnie przypatruje się Keplerowi, ma pewność, że po jego twarzy rozlewa się teraz zdumienie. Dentysta ma tylko jeden wyraz twarzy (opisany wyżej), ale o większej lub mniejszej intensywności, zależnej od emocji. Mina ta wskazuje, że nie miał on do tej pory pojęcia, iż Randy'emu pozwolono mieć w celi komputer. W problemie „ustalenia, o co tu, kurwa, biega” komputer jest chyba najważniejszą z danych, a Kepler nawet o tym nie wiedział. A więc niezależnie, w jakim stopniu obchodzi go to wszystko, ma chyba sporo spraw do przemyślenia. Zresztą za chwilę się żegna.
Niecałe pół godziny później krótkiego widzenia z Randym domaga się jakiś dwudziestopięcioletni Amerykanin z kucykiem. Mówi, że pracuje u Chestera w Seattle, właśnie przeleciał ocean jego prywatnym samolotem i przyjechał tu prosto z lotniska.
Jest cały nabuzowany, jakby się urwał ze smyczy, a gęba mu się nie zamyka. Wielkie przeżycie — lot przez ocean w prywatnym samolocie pewnego bogacza — wywarło na nim kolosalne wrażenie. Teraz koniecznie musi się nim z kimś podzielić. Przywiózł zestaw „pierwszej pomocy”: trochę przekąsek, parę szajsowatych powieści, największą butlę leku na niestrawność, jaką Randy kiedykolwiek widział, przenośny odtwarzacz CD i kwadratowy stosik płyt. Nie może przeżyć, że zabrali mu wszystkie baterie, kazali mu przywieźć ich dużo, wziął całą furę, ale oczywiście, gdzieś pomiędzy karuzelą z bagażami na lotnisku a kontrolą celną większość znikła, została tylko jedna paczka schowana w kieszeni workowatych grunge'owych szortów. W Seattle jest pełno gości, którzy po skończeniu college'u rzucili monetą (orzeł — Praga, reszka — Seattle) i tak po prostu przyjechali, z nadzieją, że skoro są młodzi i zdolni, znajdą pracę i zaczną robić forsę — a potem, co okropne, udało im się to w stu procentach. Randy nie umie sobie wyobrazić, jak wygląda świat takiego gościa. Ledwo udaje mu się go pozbyć; facet, jak prawie wszyscy, zakłada (co coraz bardziej irytuje Randy'ego), że w więzieniu nie ma życia, że nie ma nic lepszego do roboty niż gadanie z odwiedzającymi.
Wróciwszy do celi, Randy siada po turecku na pryczy z odtwarzaczem CD i zaczyna rozkładać przed sobą płyty jak pasjansa. Repertuar jest całkiem niegłupi: dwupłytowy album z Koncertami Brandenburskimi, fugi organowe Bacha (komputerowcy mają hopla na punkcie Bacha), jakiś Louis Armstrong, trochę Wyntona Marsalisa, a potem różne płytki z Hammerdown Systems — to firma płytowa z Seattle, której głównym udziałowcem jest Chester. Specjalizuje się w drugiej generacji sceny muzycznej Seattle; wszyscy jej artyści to młodzi ludzie, którzy pokończywszy szkoły, zjechali do Seattle w poszukiwaniu legendarnej sceny muzycznej i odkryli, że ona w ogóle nie istnieje — że to zaledwie kilkudziesięciu gości, którzy zbierają się po piwnicach i grają na gitarach — po czym stanęli przed wyborem: wrócić do domu w niesławie albo zbudować od zera scenę muzyczną Seattle. Powstało więc sporo małych klubików, wiele kapel, które nie miały korzeni w jakiejkolwiek rzeczywistości, lecz po prostu odzwierciedlały marzenia i dążenia młodych z całego świata, którzy ściągnęli do Seattle w pogoni za tą samą chimerą. Ta druga fala spotkała się z mnóstwem krytyki ze strony garstki weteranów pierwszej generacji — tych kilkunastu, którzy nie popełnili samobójstw ani nie przedawkowali. Nastąpiła jakby reakcja; a mniej więcej trzydzieści sześć godzin po tym, jak osiągnęła punkt kulminacyjny, pojawiła się antyreakcja — młodzi imigranci zaczęli bronić prawa do posiadania własnej tożsamości kulturowej jako ludzie, którzy naiwnie przybyli do Seattle i odkryli, że tam nie ma „tam”, a zatem trzeba stworzyć je samemu. Napędzani tym przekonaniem i libidynalną energią młodości, a dodatkowo uwagami kilku recenzentów od kultury, którym cała sprawa wydała się interesująco postmodernistyczna, założyli mnóstwo zespołów drugiej generacji, a nawet kilka firm płytowych — Hammerdown Systems to jedyna z nich, która w ciągu sześciu miesięcy ani nie upadła, ani nie została przejęta przez któryś z wielkich koncernów płytowych z LA czy Nowego Jorku.
A zatem Chester postanowił wzbogacić Randy'ego o ostatnie dokonania spod znaku Hammerdown, z których jest najbardziej dumny. Co zakrawa na perwersję, większość z zespołów nawet nie jest z Seattle, lecz z małych, niemożliwie modnych miasteczek uniwersyteckich w Karolinie Północnej i północnej części Michigan. Randy znajduje jednak płytkę zespołu Shekondar, który jest ewidentnie z Seattle. Ewidentnie, bo na odwrocie pudełka z CD jest zamazane zdjęcie muzyków żłopiących kawę z półlitrowych kubasów. Na kubkach zaś widać logo sieci kafejek, która jeszcze nie wydostała się poza granice Seattle i nie zmiażdżyła wszystkiego, co stanęło jej na drodze do opanowania świata — tak jak to ostatnio robią po kolei, do znudzenia, wszystkie firmy z Seattle. Shekondar jest przypadkiem imieniem wyjątkowo podłego podziemnego bóstwa, grającego ważną rolę w jednej z gier, którą w zamierzchłych czasach toczyli Randy, Avi, Chester i reszta bandy. Otwiera pudełko i natychmiast zauważa, że płytka ma złoty kolor oryginału, a nie srebrzysty jak pospolita tłoczona kopia.
Wtyka ją do odtwarzacza, wciska Play i słucha całkiem przyjemnego postcobainowskiego materiału, zmodyfikowanego genetycznie — tak by nie miało to nic wspólnego z „brzmieniem Seattle” — i tym samym absolutnie typowego dla dzisiejszego Seattle. Przeskakuje kilka kolejnych kawałków i nagle, klnąc, zdziera słuchawki z głowy, kiedy discman próbuje przetłumaczyć na dźwięk cyfrową informację, która nie jest muzyką. Trochę jakby w bębenki wbijały się igiełki suchego lodu.
Randy wyciąga złotą płytkę, wsadza do napędu CD-ROM w laptopie i ogląda zawartość. Faktycznie, jest na niej parę ścieżek audio (co już odkrył), ale większość pojemności dysku zajmują pliki komputerowe — kilka katalogów, czy folderów, nazwanych tak samo jak dokumenty ze skrzyni dziadka. W każdym z tych katalogów jest długa lista plików o nazwach typu: STRONAOOl.jpeg, STRONA002.jpeg i tak dalej. Randy otwiera je przeglądarką internetową, tą samą, której używa do czytania „Cryptonomiconu”, i odkrywa, że to przeskanowane obrazy stron. Chester widocznie kazał swym podwładnym rozszyć te dokumenty i przepuścić, strona po stronie, przez skaner. W tym samym czasie polecił grafikom, zapewne poznanym przez Hammerdown Systems, ekspresowo sklecić fałszywą okładkę albumu. Ma nawet wkładkę — zdjęcia Shekondar z koncertu, a wszystko jest jedną wielką parodią postseattle'owskiej sceny z Seattle, idealnie wpasowującą się w wyobrażenia, jakich można by spodziewać się w umyśle filipińskiego celnika, który jak każdy marzy o przeprowadzce do tego miasta. Gitarzysta prowadzący przypomina Chestera w peruce.
Cała ta konspira pewnie była bezcelowa, Chester mógłby równie dobrze wysłać dokumenty pocztą kurierską prosto do więzienia. Lecz Chester, siedząc w swym domu nad Jeziorem Waszyngtona, pracował na podstawie opinii o Manili równie fałszywych jak to, co pół świata myśli o Seattle. No, przynajmniej Randy przed zanurkowaniem w otchłań funkcji dzeta trochę się uśmiał.
Słówko na temat libido: nie robił tego niemal od trzech tygodni. I już zamierzał jakoś temu zaradzić, kiedy w sąsiedniej celi osadzono znienacka bardzo inteligentnego i spostrzegawczego byłego księdza, który odtąd śpi piętnaście centymetrów od niego. W związku z tym masturbacja w zasadzie nie wchodzi w grę. Na tyle, na ile Randy wierzy w ogóle w jakiegoś boga, modli się teraz do niego o sprowadzenie polucji. Jego gruczoł krokowy jest wielkości i konsystencji piłki do krokieta. Czuje go cały czas i myśli o nim jako o Płonącej Grudzie Miłości. Kiedyś, kiedy stale pił za dużo kawy, miał trochę problemów z prostatą i bolało go wszystko — od sutków po kolana. Urolog wyjaśnił mu, że ów gruczołek jest połączony nerwami niemal ze wszystkimi częściami ciała — aby przekonać go o tym, nie musiał korzystać z jakichkolwiek zaawansowanych figur retorycznych ani też wytaczać poważnych argumentów. Randy od razu uwierzył. Odtąd uważał, że skłonność mężczyzn do popadania w ogłupiające obsesje na punkcie kopulacji jest w pewnym sensie konsekwencją tego okablowania; kiedy jesteś gotów, by obdarzyć świat dobrodziejstwem swego kodu genetycznego, tzn. kiedy narząd jest w pełni naładowany i zarepetowany, wiedzą o tym nawet twoje palce i powieki.
Dlatego można by się spodziewać, że Randy przez cały czas myśli o Americe Shaftoe, wybranej przez siebie na obiekt pożądania. Amy (co pogarsza sprawę) ostatnio spędzała mnóstwo czasu w piance do nurkowania. I rzeczywiście, w chwili kiedy wprowadzono Enocha Roota, tam właśnie zmierzały jego myśli. Od tego czasu stało się jasne: powinien zachować żelazną myślową dyscyplinę i w ogóle nie myśleć o Amy. Żonglując wszystkimi tymi piłami łańcuchowymi i żywymi szczeniętami, jednocześnie spaceruje po intelektualnej linie; na jej końcu znajduje się rozszyfrowanie Aretuzy. Jeżeli skupi wzrok na celu i będzie po prostu stawiał jedną stopę przed drugą, w końcu go osiągnie. Amy-w-piance-do-nurkowania jest gdzieś tam w głębinach, na pewno próbuje wspierać go emocjonalnie, ale jak choćby zerknie w jej stronę, to już ma przerąbane.
Właśnie czyta zestaw akademickich publikacji, z lat trzydziestych i wczesnych czterdziestych, intensywnie pokreślonych przez jego dziadka, który przeglądał je i w niezbyt wyrafinowany sposób wyławiał wszystko, co mogłoby przydać się na froncie kryptologii. Dobrze, że w niezbyt wyrafinowany — Randy czuje, że jego wiedza o teorii liczb jest tu zaledwie dostateczna. Posługacze Chestera musieli zeskanować nie tylko strony przednie, ale i tylne — początkowo puste, lecz dziadek zapisał na nich wiele swych uwag. Jest na przykład artykuł napisany przez Alana Turinga w roku 1937, w którym Lawrence Pritchard Waterhouse znalazł jakiś błąd albo przynajmniej coś, czego Turing nie przedyskutował dość szczegółowo, co zmusiło go do zaczernienia kilku stron notatkami. Randy'emu cierpnie skóra na myśl, że jest aż tak bezczelny, by uczestniczyć w seminarium z takimi osobami. Kiedy zdaje sobie sprawę, jak bardzo te problemy przerastają go intelektualnie, wyłącza komputer i przez dziesięć godzin śpi jak zabity, snem człowieka w depresji. Wreszcie udaje mu się przekonać samego siebie, że większość tego szajsu prawdopodobnie nie dotyczy bezpośrednio Aretuzy, musi więc tylko się uspokoić i starannie filtrować materiały.
Mijają dwa tygodnie. Jego modlitwy do Płonącej Grudy Miłości zostały wysłuchane, co dało mu przynajmniej parę dni ulgi, w ciągu których może wpuścić do swej świadomości wspomnienie o Americe Shaftoe, acz tylko poważne i beznamiętne. Od czasu do czasu pojawia się mecenas Alejandro i tłumaczy Randy'emu, że sprawy nie idą zbyt dobrze. Pojawiły się niespodziewane przeszkody. Ludzie, których planował przekupić, zostali prawdopodobnie podkupieni przez Kogoś z drugiej strony. Randy'ego, który wszystkiego się domyślił, męczą już te spotkania. Przecież to wszystko sprawka Winga, nie Dentysty, a więc mecenas Alejandro opiera się na błędnych założeniach.
Kiedy Enoch dzwonił do Randy'ego, do samolotu, powiedział, że jego stary kumpel z NSA pracuje dla jednego z klientów Krypty. Teraz wydaje się jasne, że tym klientem jest Wing. Dlatego też Wing wie, że Randy ma Aretuzę. Wing uważa, że szyfrogramy Aretuzy zawierają dane o pozycji Głównego Magazynu. Chce, by Randy odszyfrował te komunikaty — wtedy dowie się, gdzie kopać. Stąd to całe przedsięwzięcie z laptopem. Wszystkie starania mecenasa Alejandro będą guzik warte, dopóki Wing nie otrzyma informacji, której pragnie — albo dopóki nie będzie mu się wydawało, że ją otrzymał. A wtedy ni z tego, ni z owego lód stopi się i Randy nieoczekiwanie wyjdzie na wolność z jakichś przyczyn proceduralnych. Jest tego tak pewien, że denerwują go wizyty mecenasa. Chciałby już wytłumaczyć mu to wszystko, żeby dał mu spokój, nie latał za jego sprawami i nie zarzucał go coraz nudniejszymi sprawozdaniami. Ale wtedy Wing, który prawdopodobnie ma ich widzenia na podsłuchu, zorientowałby się, że Randy rozpracował całą grę. Tego Randy nie chce. Przez całe spotkanie z adwokatem kiwa więc głową, a potem, dla pewności, wraca do celi i opowiada o wszystkim Rootowi, starając się przekonująco zagrać przygnębienie i dezorientację.
Wreszcie dociera, konceptualnie, do punktu, w którym znajdował się jego dziadek, kiedy przystępował do łamania szyfru Aretuza. To znaczy, wyobraża sobie zasadę jego działania. Nie zna co prawda rzeczywistego algorytmu, wie za to, do jakiej klasy algorytmów się zalicza, a to daje przestrzeń poszukiwań o znacząco mniejszej liczbie wymiarów. Z pewnością na tyle małej, by poradził sobie z nią dzisiejszy komputer. Nerwy w nadgarstkach ma tak nadwerężone, że z palców prawie strzelają mu iskry. Lekarz zabronił mu kiedyś pracować na takich nieergonomicznych klawiaturach. Oczy też zaczynają wysiadać — musi odwrócić kolory ekranu, tak by mieć białe litery na czarnym tle, stopniowo zwiększając wielkość liter, w miarę jak wzrok przestaje mu się ogniskować. Ale w końcu stwarza coś, co chyba powinno działać — odpala to i napuszcza na szyfrogramy Aretuzy, które rezydują w pamięci komputera, ale jeszcze nigdy nie zostały wyświetlone na ekranie. Zasypia. Kiedy budzi się, komputer informuje go, że jeden z radiogramów został prawdopodobnie złamany. A właściwie trzy — wszystkie są z 4 kwietnia 1945, czyli zostały zaszyfrowane tym samym ciągiem kluczowym.
W odróżnieniu od żywych łamaczy kodów komputery nie znają angielskiego. Nie umieją nawet go rozpoznać. Mogą wypluwać kolejne możliwe dekryptaże z potworną szybkością, ale jeśli dostaną dwa ciągi znaków jak
PRZYŚLIJCIE POMOC
i
XUEBP TOAFF NMQPT
nie zorientują się natychmiast, że pierwszy to udane rozszyfrowanie, a drugi — klęska. Mogą jednak zliczać częstotliwości występowania poszczególnych liter. Jeśli komputer ustali, że najczęściej występuje E, potem T i tak dalej, jest to dość pewne wskazanie, że tekst przypomina jakiś ludzki język, a nie losowe śmieci. Korzystając z takich i nieco bardziej skomplikowanych testów, Randy pisze procedurę, która powinna całkiem nieźle rozpoznawać udane rozszyfrowania. Dziś rano ona powiedziała mu, że „4-04-1945” został złamany. Randy nie odważa się wyświetlić rozszyfrowanego radiogramu na ekranie, z obawy, że zawiera on informację, której poszukuje Wing, a więc nie może tego przeczytać, choć bardzo by chciał. Ale używając polecenia „grep”, może przynajmniej sprawdzić, że w dwóch miejscach występuje tam słowo „MANILA”.
Opierając się na tym, po kilku dniach całkowicie rozwala Aretuzę. Innymi słowy, wymyśla funkcję A{x) = K, która dla dowolnej daty x ustala K — klucz na dany dzień; żeby to udowodnić, każe komputerowi wyprodukować K dla każdego dnia roku 1944 i 1945, a potem za pomocą tych kluczy odszyfrowuje szyfrogramy z poszczególnych dni (nie wyświetlając ich na monitorze), przepuszcza je przez analizę częstotliwości i upewnia się, że wszystko się udało.
A więc odszyfrował wszystkie wiadomości. Nie może ich jednak przeczytać, nie ujawniając ich jednocześnie Wingowi. I tu na scenie pojawia się kanał podprogowy.
W języku kryptologów kanał podprogowy to taka sztuczka, w której informacja jest potajemnie ukryta w czymś innym. Zwykle oznacza to na przykład manipulację najmniej znaczącymi bitami w pliku z grafiką, tak by ukryć w niej komunikat tekstowy. Natchnienie dał mu sposób własnej pracy w więzieniu. Pracował nad złamaniem Aretuzy, co wymagało zabawy z gigantyczną liczbą plików i pisaniem mnóstwa programów. Liczba plików, które czytał, tworzył i edytował w ciągu ostatnich kilku tygodni, to pewnie grube tysiące. Żaden z nich nie miał nazwy na pasku tytułu — goście od van Ecka podpatrujący go pewnie za cholerę nie mogli dojść, który jest który. Randy może otworzyć plik, wpisując jego nazwę w okienku i naciskając Enter — to dzieje się tak szybko, że podglądacze zapewne nie zdążą tego odczytać, zanim zniknie. Sądzi, że w ten sposób wyrobił sobie pewien margines swobody. Nad kanałem podprogowym cały czas pracował w tle — parę kawałków kodu nie miało nic wspólnego z łamaniem Aretuzy.
Na jeden z tych pomysłów wpadł, przeglądając „Cryptonomicon”, odkrył dodatek zawierający alfabet Morse'a. Randy pamiętał go z czasów, kiedy był skautem, potem powtórzył go, ucząc się do egzaminu na licencję krótkofalowca, szybko więc odświeżył pamięć. Napisanie kawałka kodu zamieniającego spację komputera w klucz telegraficzny też nie zajęło mu dużo — teraz może porozumiewać się z komputerem, wystukując kciukiem kropki i kreski. To rzucałoby się w oczy, gdyby nie fakt, że Randy spędza większość czasu, przeglądając w rozmaitych okienkach pliki tekstowe — a pod Uniksem przeważnie przewija się taki plik klawiszem spacji. Wystarczy tylko stukać w spację w odpowiednim rytmie — spodziewa się, że podsłuchiwacze przeoczą ten detal. Wyniki idą do bufora, który nigdy nie pojawia się na ekranie i zapisują się do plików o kompletnie nic nieznaczących nazwach. Randy, udając, że czyta sążnisty rozdział „Cryptonomiconu”, może wystukać na przykład taki rytm: kreska kropka kropka kropka (pauza) kropka kropka kreska (pauza) kreska kropka (pauza) kreska kropka kropka (pauza) kreska kreska kreska (pauza) kreska kropka kreska co powinno dać słowo BUNDOK. Powstałego pliku nie otwiera jednak na ekranie, lecz później, w ciągu innych skomplikowanych poleceń pisze:
grep ndo (bezsensowna nazwa pliku) › (inny plik o bezsensownej nazwie)
Grep wyszuka w pierwszym z plików wystąpienia ciągu „ndo” i umieści wyniki w drugim podanym pliku, gdzie można je będzie później sprawdzić. Może także zrobić „grep bun” i „grep dok” — jeśli wyniki tych trzech „grepów” będą pozytywne, będzie prawie pewien, że udało mu się w jednym pliku wypisać tekst „BUNDOK”. W ten sam sposób może wklepać słowo „POZYCJA” do innego pliku, „DŁUGOŚĆ” do jeszcze innego, jeszcze gdzie indziej zaszyć jakieś liczby, a potem przy użyciu komendy „cat” powoli, mozolnie posklejać te pliki — pojedyncze słowa — ze sobą, tworząc dłuższe teksty. Wszystko to wymaga niesamowitej cierpliwości, mniej więcej takiej jak zrobienie podkopu łyżeczką od herbaty, albo na przykład przepiłowanie krat pilniczkiem do paznokci. Ale mniej więcej po miesiącu w więzieniu przychodzi chwila, w której może wyświetlić na ekranie okienko zawierające następujący komunikat:
POZYCJA GŁÓWNYCH MAGAZYNÓW:
PUNKT BUNDOK: CZTERNAŚCIE STOPNI TRZYDZIEŚCI DWIE MINUTY… SZEROKOŚCI PÓŁNOCNEJ STO DWADZIEŚCIA STOPNI PIĘĆDZIESIĄT OSIEM MINUT… DŁUGOŚCI WSCHODNIEJ
PUNKT MAKATI: (itd.)
PUNKT ELDORADO: (itd.)
Wszystko to wyssane z palca bzdury. Współrzędne dla Makati wskazują na luksusowy hotel w Manili, przy wielkim skrzyżowaniu, gdzie kiedyś była nippońska baza lotnicza. Randy przypadkiem miał je w komputerze, z czasów kiedy dopiero co przyleciał do Manili i robił GPS-em pomiary miejsc, w których mieli zainstalować anteny. Współrzędne PUNKTU ELDORADO to po prostu pozycja góry sztab złota, które oglądali z Dougiem, plus niewielki błąd losowy. A PUNKT BUNDOK to prawdziwe współrzędne Golgoty plus kilka poważnych losowych zniekształceń, które powinny zmusić Winga do wykopania głębokiej dziury mniej więcej dwadzieścia kilometrów od prawdziwego miejsca.
A skąd Randy wie, że jedno składowisko nazywa się Golgota i skąd zna jego prawdziwą pozycję? Powiedział mu to własny komputer, alfabetem Morse'a. Klawiatury komputerów mają parę diod świecących, w zasadzie bezużytecznych: jedna mówi, czy włączony jest Num Lock, druga — Caps Lock, a znaczenia trzeciej Randy nawet nie pamięta. Ponieważ wśród hakerów uważa się przeważnie, że każdy aspekt komputera powinno się mieć pod kontrolą — i tylko z tego powodu — ktoś kiedyś napisał bibliotekę funkcji o nazwie XLEDS, umożliwiającą programistom dowolne włączanie i wyłączanie tych diodek. Randy zaś przez miesiąc pisał powolutku program korzystający z tych funkcji i pozwalający wyprowadzić zawartość dowolnego pliku tekstowego alfabetem Morse'a, przez miganie jedną z diod. I kiedy przez ekran przewijały się w charakterze zasłony dymnej bezsensowne, śmieciowe pliki, zgarbiony Randy wbijał wzrok w migającą diodę, odczytując zawartość odszyfrowanych radiogramów. Jeden z nich mówił:
GŁÓWNY MAGAZYN: KRYPTONIM GOLGOTA. WSPÓŁRZĘDNE GŁÓWNEGO CHODNIKA:…SZEROKOŚCI PÓŁNOCNEJ, itd.