Umowa o poufności

Avi przybywa na czas swym nippońskim sportowym samochodem, porządnym, choć nie nachalnie luksusowym, ostrożnie prowadząc go po stromej drodze ze spękanych kawałków asfaltu. Randy przygląda się z tarasu drugiego piętra, patrząc nań niemal prosto w dół, przez szyberdach. Avi ma na sobie spodnie od eleganckiego tropikalnego garnituru, szytą na miarę bawełnianą koszulę, ciemne narciarskie gogle i tekstylny kapelusz z szerokim rondem.

Dom jest wysokim wolno stojącym budynkiem pośród kalifornijskiego stepu, kilka kilometrów od brzegu morza. Znad klifu wznosi się chłodne oceaniczne powietrze, opadając tu powolnymi falami. Kiedy Avi wysiada z samochodu, najpierw wkłada marynarkę.

Wyciąga z maleńkiego bagażnika z przodu samochodu dwie spore torby z laptopami, wchodzi do domu bez pukania (nigdy tu nie był, ale zna zwyczaje panujące w takich instytucjach), odnajduje czekających na niego w jednym z wielu pokoi Randy'ego i Eba, i wypakowuje z toreb sprzęt komputerowy za jakieś piętnaście tysięcy dolców. Ustawia to wszystko na stole. Włącza dwa laptopy, a kiedy powoli startują, podłącza je do prądu, żeby nie wyczerpać baterii. Listwa zasilająca, z rozstawionymi co pół metra uziemionymi gniazdkami, ciągnie się bez przerwy wzdłuż wszystkich ścian, gipsowych ścianek działowych, przez otwory w nich, poprzez stare op-artowe reprodukcje, boazerie z imitacji drewna, wyblakłe plakaty Grateful Dead, a nawet przez drzwi o dziwnym kształcie.

Jeden z laptopów jest podłączony do maleńkiej przenośnej drukarki. Avi wtyka do niej kilka kartek. Drugi startuje, wypisuje na ekranie kilka linii tekstu, popiskuje i zatrzymuje się. Randy podchodzi i przygląda mu się ciekawie. Wyświetla znak zachęty: FILO.

Randy wie: to skrót od Finux Loader, program pozwalający wybrać przy starcie system operacyjny, który chcesz uruchomić.

— Finux — mruczy Avi w odpowiedzi na niezadane pytanie Randy'ego. Randy pisze „Finux” i wciska „Enter”.

— Ile ty masz w tej maszynce systemów operacyjnych?

— Windows 95, do gier, oraz kiedy muszę na krótko pożyczyć komputer jakiemuś lamerowi — odpowiada Avi. — Windows NT, do spraw biurowych. BeOS do programowania oraz zabawy z multimediami. Finux do profesjonalnego składu tekstów.

— Który mam puścić?

— BeOS. Chcę wam pokazać trochę JPEG-ów. Chyba jest tu gdzieś rzutnik?

Randy spogląda na Eba, jedyną osobę, która tu naprawdę mieszka. Eb wydaje się jeszcze większy niż w rzeczywistości, może dzięki swym wystrzałowym włosom: pół metra długości, blond, choć lekko rudawe, grube, falujące i zbijające się w sznurowate zwoje. Żadna spinka ich nie utrzyma, dlatego Eb, jeśli ma ochotę je związać, robi to grubą linką. Skrobie coś na małym komputerku, w którym pisze się rysikiem po ekranie. Hakerzy na ogół nie używają takich, ale Eb (a raczej jedna z jego upadłych firm) napisał do tego modelu oprogramowanie, dlatego wala się ich u niego mnóstwo. Wygląda na pochłoniętego tym, co robi, ale kiedy Randy patrzy nań przez dwie sekundy, wyczuwa to i unosi wzrok. Ma bladozielone oczy i nosi obfitą rudą brodę, chyba że akurat znajduje się w fazie golenia, co zwykle należy kojarzyć z poważnym romantycznym związkiem. Teraz broda ma z centymetr długości, co wskazuje na świeże rozstanie — wynika z tego również chęć podjęcia nowych wyzwań.

— Rzutnik do komputera? — pyta Randy.

Eb zamyka oczy, co zwykle robi, kiedy korzysta z zasobów pamięci, po czym wstaje i wychodzi z pokoju.

Drukareczka zaczyna mozolnie wciągać papier. Pierwszy wiersz tekstu, wycentrowany na górze strony, głosi: UMOWA O POUFNOŚCI. Potem idą kolejne wiersze. Randy widział to już tyle razy, że nuda szkli mu oczy. Odwraca się. Zawsze zmienia się tylko nazwa firmy: tym razem — Epiphyte(2) Corporation.

— Niezłe gogle.

— Myślisz, że są dziwaczne? Powinieneś zobaczyć, co włożę na nos, kiedy zajdzie słońce — mówi Avi. Grzebie w torbie i wyciąga ustrojstwo wyglądające jak okulary bez szkieł, z lampkami z domku dla lalek przyczepionymi nad każdym okiem. Przewód biegnie do mocowanego na pasku pojemnika na baterie. Przesuwa maleńki wyłącznik i zapalają się światełka: kosztownie wyglądające niebiesko-białe halogeny.

Randy unosi brwi.

— To wszystko zabezpieczenie przed przestawieniem stref czasowych. — wyjaśnia Avi. — Teraz jestem przystosowany do czasu azjatyckiego. Za dwa dni tam wracam. Nie chcę, żeby moje ciało przestawiło się na czas Wschodniego Wybrzeża, kiedy jestem tutaj.

— Czyli że kapelusz i gogle…

— Symulują noc. Ten wynalazek symuluje dzień. Rozumiesz, ciało człowieka nastawia swój zegar według światła. Tak a propos, mógłbyś zasłonić okna?

Okna wychodzą na zachód, ukazując widok na trawiastą skarpę schodzącą ku zatoce Half Moon. Jest późne popołudnie i do pokoju wlewa się słońce. Randy przez chwilę kontempluje widok, po czym opuszcza żaluzje.

Eb majestatycznie wchodzi do pokoju, w ręce ma zwisający rzutnik; przez moment wygląda jak Beowulf dzierżący odciętą łapę potwora. Stawia go na stole i celuje w ścianę. Nie potrzeba ekranu, ponieważ powyżej listew zasilających wszystkie ściany są zawieszone białymi tablicami. Wiele z nich pokrywają z kolei wypisane kolorami podstawowymi niezrozumiałe zaklęcia. Niektóre otacza nieregularna linia z napisem NIE ŚCIERAĆ albo w skrócie NŚ lub NIE! Na wprost rzutnika widnieje lista zakupów, na wpół starty diagram, numer jakiegoś faksu w Rosji i kilka czwórek liczb — adresów internetowych oraz parę niemieckich słów, zapewne napisanych przez samego Eba. Eberhard Fóhr przygląda się temu wszystkiemu, stwierdza, że nic nie jest wzięte w linię NŚ i zmazuje wszystko ścieraczką.

Do pokoju wchodzą następni dwaj faceci, rozmawiają na temat jakiejś beznadziejnej firmy z Burlingame. Jeden jest śniady, lekko przygarbiony i wygląda jak rewolwerowiec; nosi nawet czarny kowbojski kapelusz. Drugi, przysadzisty, wygląda, jakby dopiero wyszedł ze spotkania Klubu Rotariańskiego. Jedna rzecz ich łączy — każdy ma na przegubie błyszczącą srebrną bransoletkę.

Randy wyciąga z drukarki UoP-y i rozdaje. Mają już wydrukowane nazwiska: Randy Waterhouse, Eberhard Fóhr, John Cantreli (to ten w kowbojskim kapeluszu) i Tom Howard (jasnowłosy gość ze Środkowego Zachodu). Kiedy sięgają po umowy, srebrne bransoletki wyłapują przekradające się między żaluzjami promienie światła. Na każdej z nich nadrukowano czerwony kaduceusz i kilka linijek tekstu.

— Wyglądają jak nowe — zauważa Randy. — Znowu zmienili te sformułowania?

— Tak! — odpowiada Cantrell. — To wersja 6.0, wyszła dopiero w zeszłym tygodniu.

Wszędzie indziej bransoletki oznaczałyby, że John i Tom cierpią na jakieś groźne dla życia przypadłości, na przykład uczulenie na powszechnie stosowane antybiotyki. Sanitariusz wyciągający ich z rozwalonego samochodu zobaczyłby ją i zastosował się do wskazówek. Lecz tu jest Dolina Krzemowa, rządząca się własnymi prawami. Po jednej stronie bransoletek napisano:


W PRZYPADKU ŚMIERCI

PATRZ NA ODWROCIE — INSTRUKCJE PROCEDURY BIOSTATYCZNEJ

100 000 DOLARÓW NAGRODY ZA PRZESTRZEGANIE INSTRUKCJI


a po drugiej:


WSKAZÓWKI — TELEFON 0-800-XXX-XXXX

PODAĆ 50 000 JEDN. HEPARYNY IV

WYKONAĆ REANIMACJĘ KRĄŻENIOWO-ODDECHOWĄ


JEDNOCZEŚNIE OCHŁADZAJĄC LODEM DO 10°C. ZACHOWAĆ PH 7,5.

NIE WYKONYWAĆ SEKCJI ANI BALSAMOWANIA


To recepta na zamrożenie martwej albo prawie martwej osoby. Noszący ją wierzą, że jeśli przestrzega się takiej procedury, można zmienić w lód delikatne tkanki, jak na przykład mózgu, nie niszcząc ich. Kilka dekad później, kiedy nanotechnologia umożliwi nieśmiertelność, mają nadzieję zostać rozmrożeni. John Cantrell i Tom Howard wierzą, że istnieje szansa, iż za milion lat będą jeszcze mogli ze sobą pogadać.

Kiedy wszyscy przeglądają formularze, wyłapując pewne znajome klauzule, zapada cisza. W sumie pewnie podpisali w życiu ze sto UoP-ów. W tych kręgach to tak, jak podać filiżankę kawy.

Do pokoju wchodzi objuczona torbami z zakupami kobieta i przeprasza za spóźnienie. Beryl Hagen wygląda jak ciotka z ilustracji Normana Rockwella, taka w fartuchu, wypiekająca szarlotki. W ciągu dwudziestu lat rządziła finansami dwunastu różnych małych firm z branży high-tech. Dziesięć z nich wypadło z rynku. Z wyjątkiem drugiej nie było to winą Beryl. Szóstą był Drugi Szturm Randy'ego na Biznes. Jedną z firm wykupił Microsoft, jedna stała się udanym niezależnym przedsiębiorstwem. Na tym ostatnim Beryl zarobiła dosyć pieniędzy, by móc odejść na emeryturę. Tymczasem udziela konsultacji i pisze książki, rozglądając się za czymś ciekawym, co wciągnęłoby ją na nowo, zatem jej obecność w tym pokoju sugeruje, że Epiphyte(2) Corp. to nie pic na wodę. A może wyświadcza Aviemu grzeczność. Randy wykonuje z nią niedźwiedzia, unosząc ją w powietrze, po czym wręcza Beryl dwa UoP-y z jej nazwiskiem.

Avi odłączył ekran od swego wielkiego laptopa i położył go płasko na szybie rzutnika, który przepuszcza światło przez jego ciekłokrystaliczny wyświetlacz, rzucając na białą tablicę kolorowy obraz. Widać typowy pulpit z komputera: kilka okienek terminali i parę ikonek. Avi obchodzi pokój i zbiera podpisane UoP-y, przegląda je, oddaje każdemu po jednym egzemplarzu, a drugie wkłada do kieszeni torby na komputer. Zaczyna coś pisać na klawiaturze — w jednym z okienek pojawiają się literki.

— Tak dla przypomnienia — mruczy. — Epiphyte Corporation, którą dla jasności będę nazywać Epiphyte(l), to firma z siedzibą w Delaware. Istnieje od półtora roku. Udziałowcy to ja, Randy oraz Springboard Capital. Działamy w branży telekomunikacyjnej na Filipinach. Jeśli chcecie, później przedstawię szczegóły. Obecność na tamtejszym rynku uświadomiła nam pewne nowe możliwości. Epiphyte(2) to firma kalifornijska, ma trzy tygodnie. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, włączymy do niej Epiphyte(l), przez pewnego rodzaju wymianę udziałów. Szczegóły są mało ciekawe, więc je pominę.

Avi naciska „Enter”. Na pulpicie pojawia się nowe okno, a w nim zeskanowana z atlasu barwna mapa, wąska i wysoka. Większość powierzchni pokrywa błękit oceanu. Zza górnej krawędzi wystaje nieregularna linia brzegowa, z kilkoma miastami podpisanymi Nagasaki, Tokio… W górnym lewym rogu jest Szanghaj. Archipelag Filipin znajduje się dokładnie pośrodku. Na północ — Tajwan, a na południe — łańcuch wysp tworzących porowatą zaporę między Azją a wielką bryłą lądu pokrytą angielskimi słowami, w rodzaju „Darwin” i „Wielka Pustynia Piaszczysta”.

— Chyba musi to wyglądać trochę dziwnie — mówi Avi. — Zwykle takie prezentacje zaczynają się od schematu sieci komputerowej, jakiegoś diagramu i tym podobnych. Normalnie nie używamy map. Tak przyzwyczailiśmy się do pracy w krainie czystej abstrakcji, że aż dziwnie wrócić do rzeczywistości i zrealizować coś fizycznie istniejącego.

— Ale ja lubię mapy. W domu mam ich pełno. Chcę wam podpowiedzieć, że nabyte przez nas wszystkich zdolności i wiedza — zwłaszcza dotycząca Internetu — mają zastosowanie gdzieś tutaj. — Poklepuje tablicę. — W rzeczywistym świecie. No wiecie, na tej wielkiej, wilgotnej kuli, gdzie mieszka parę miliardów ludzi.

Kiedy Avi kręci trackballem i wciska kciukiem guzik, towarzystwo śmieje się pod nosem. Pojawia się nowy obraz: ta sama mapa, z jaskrawymi liniami przecinającymi oceany, kreślącymi pętle między miastami w przybliżeniu obrysowującymi linie brzegowe.

— Istniejące kable podmorskie. Im grubsza kreska, tym grubsza rura — mówi Avi. — No właśnie: co jest niewłaściwego na tym rysunku?

Od Tokio, Hongkongu i Australii odchodzi kilka grubych linii, zapewne łączących je ze Stanami Zjednoczonymi. Przez Morze Południowochińskie, mniej więcej między Filipinami i Wietnamem, ciągnie się kolejna gruba kreska z północy na południe, lecz nie łączy tych dwóch krajów: zmierza prosto do Hongkongu, a potem wzdłuż chińskiego wybrzeża do Szanghaju, Korei i Tokio.

— Skoro pośrodku mapy są Filipiny — odzywa się Cantrell — domyślam się, że chcesz wskazać, że żadna gruba linia nie dociera na Filipiny.

— Żadna gruba linia nie dociera na Filipiny! — z animuszem rzuca Avi. Wskazuje jeden, jedyny wyjątek, biegnący między Tajwanem a północnym Luzonem, a potem wzdłuż wybrzeża na Corregidor. — Oprócz tej jednej, w którą zamieszana jest firma Epiphyte(l). Ale nie tylko o to mi chodziło. W ogóle mało jest linii biegnących z południa na północ i łączących Australię z Azją. Wiele pakietów sieciowych biegnących z Sydney do Tokio musi być kierowanych przez Kalifornię. Jest tu luka na rynku.

— Avi, zanim zaczniesz — wtrąca się Beryl, a jej głos pobrzmiewa ostrożnością i żalem — muszę powiedzieć, że trudno dostać się do branży układania głębinowych oceanicznych kabli.

— Beryl ma rację! — mówi Avi. — Odpowiednie środki do instalowania takich kabli mają tylko AT T, Cable Wireless oraz Kokusai Denshin Denwa. To jest trudne. Kosztowne. Wymaga olbrzymich kosztów początkowych.

„Koszty początkowe” oznaczają prace inżynierskie, niezbędne do zanalizowania wykonalności przedsięwzięcia. Jeśli całość okaże się niemożliwa do zrealizowania, można je sobie wetknąć gdzieś.

— Więc o czym ty myślisz? — pyta Beryl.

Avi klika w kolejną mapę. Taką samą jak poprzednia, ale domalowano jej trochę nowych linii: cały szereg łączy pomiędzy poszczególnymi wyspami. Pogmatwany łańcuch krótkich połączeń wzdłuż całego filipińskiego archipelagu.

— Chcesz okablować Filipiny i wpiąć je do sieci przez nasze istniejące łącze z Tajwanem. — Tom Howard podejmuje heroiczną próbę streszczenia tego, co zapowiada się na długą prezentację.

— Z informatycznego punktu widzenia Filipiny będą łakomym kąskiem — mówi Avi. — Rząd ma swoje wady, ale w zasadzie jest to demokracja na wzór zachodni. W przeciwieństwie do większości Azjatów używają liter łacińskich, czyli kodu ASCII. Większość zna angielski. Odwieczne związki z Ameryką. Wcześniej czy później w gospodarce informatycznej trzeba się będzie z tymi gośćmi liczyć.

— Mamy już tam przyczółek — wtrąca się Randy. — Znamy lokalne układy. No i mamy bieżące przychody.

Avi klika na kolejnej mapie. Tę trudniej rozszyfrować. Wygląda jak mapa rzeźby terenu jakichś wysokich gór, tu i ówdzie przedzielonych płaskowyżami. Fakt, że pojawiła się w środku prezentacji, bez żadnych podpisów ani wyjaśnień Aviego, stanowi wyzwanie dla bystrości umysłu zebranych. Nikt z nich nie będzie od razu prosił o pomoc. Randy obserwuje, jak marszczą się i przekrzywiają głowy. Pierwszy łapie Eberhard Fóhr — jest świetny w dziwnych zagadkach.

— Azja Południowo-Wschodnia ze spuszczoną wodą — mówi. — Ten wielki garb po prawej to Nowa Gwinea. Te górki to wulkany na Borneo.

— Super, nie? — mówi Avi. — To mapa radarowa, stworzona z danych zebranych przez amerykańskie satelity wojskowe. Można ją kupić za psi grosz.

Na tej mapie można dostrzec, że Filipiny to nie łańcuch oddzielnych wysp, lecz najwyższe punkty wielkiego, podłużnego płaskowyżu, otoczonego głębokimi szczelinami w skorupie ziemskiej. Aby przejść po dnie oceanu z Luzonu na Tajwan, trzeba by zanurkować w głęboki rów, okolony kilkoma górskimi łańcuchami, i podążać nim na północ mniej więcej pięćset kilometrów. Ale na południe od Luzonu, na obszarze, gdzie Avi proponuje zainstalować sieć międzywyspowych kabli, są same płaskie płycizny.

Avi znów klika, wypełniając wody błękitem a wyspy zielenią. Potem robi zbliżenie środka mapy, gdzie płaskowyż Filipin wyciąga dwa ramiona w kierunku Borneo, obejmując nimi i niemal zamykając morze w kształcie rombu o boku długości pięciuset trzydziestu kilometrów.

— Morze Sulu — obwieszcza. — Zbieżność z nazwiskiem tego Azjaty ze „Star Treka” całkiem przypadkowa.

Nikt się nie śmieje. W końcu nie są tutaj dla rozrywki — skupiają się nad mapą. Wszystkie te morza i archipelagi są dość dezorientujące — nawet dla ludzi o dobrej wyobraźni przestrzennej. Filipiny zamykają morze Sulu od prawego górnego rogu, północne Borneo (należące do Malezji) z lewego dolnego, archipelag Sulu (część Filipin) — z prawego dolnego, a w lewym górnym rogu leży bardzo długa i cienka filipińska wyspa Palawan.

— To przypomina nam, że granice państw są sztuczne i bezsensowne — mówi Avi. — Morze Sulu leży pośrodku wielkiego płaskowyżu, na którym są i wyspy filipińskie, i Borneo. Jeśli więc okablowujesz Filipiny, możesz bez wysiłku podłączyć do sieci także Borneo, po prostu lecąc wzdłuż morza Sulu krótkimi, płytko położonymi kabelkami. O, tak.

Avi klika, komputer dorysowuje barwne linie.

— Avi, dlaczego my w to wchodzimy? — pyta Eberhard.

— To bardzo głębokie pytanie — odpowiada Avi.

— Wszyscy wiemy, jak działa dopiero co założona firma — mówi Eb. — Na początku mamy tylko pomysł. Po to są Umowy o Poufności — żeby chronić pomysł. Pracujemy wspólnie nad tym pomysłem, wkładając własną wiedzą, w zamian otrzymujemy udziały. Wynikiem pracy jest oprogramowanie. Można je zastrzec, opatentować i zgłosić jako znak towarowy. To wartość niematerialna i prawna, warta jakieś pieniądze. Dzięki naszym udziałom wszyscy jesteśmy jej właścicielami. Wtedy sprzedajemy trochę więcej udziałów jakiemuś inwestorowi. Za te pieniądze zatrudniamy kolejnych pracowników i tworzymy produkt, rzucamy go na rynek i tak dalej. Tak działa system, ale ty zdaje się tego nie rozumiesz.

— Dlaczego tak mówisz?

Eb wygląda na zdezorientowanego.

— Jaki może być nasz wkład? Co takiego możemy tu stworzyć własnym pomysłem, żeby jakiś inwestor zechciał kupić udziały?

Wszyscy zerkają na Beryl. Beryl kiwnięciem głowy zgadza się z Ebem. Odzywa się Tom Howard:

— Posłuchaj, Avi. Ja umiem tworzyć duże systemy komputerowe, John napisał Ordo, wie wszystko o kryptologii. Randy zna się na Internecie, Eb na dziwnych rzeczach, Beryl na pieniądzach. O ile wiem, nikt z nas nie ma zielonego pojęcia o instalowaniu kabli podmorskich. Co wskórasz z naszymi C. V., kiedy będziesz namawiał jakiegoś inwestora do wyłożenia forsy?

Avi potakuje.

— To wszystko prawda — przyznaje gładko. — Musielibyśmy być nienormalni, żeby angażować się w instalowanie kabli na Filipinach. To robota dla FiliTela, z którym Epiphyte(l) utworzył w tym celu joint-venture.

— Nawet żebyśmy byli nienormalni — dodaje Beryl — nie mielibyśmy takiej możliwości, bo nikt nie dałby nam pieniędzy.

— Na szczęście nie musimy się tym martwić — mówi Avi — ponieważ wyręcza nas w tym kto inny. — Odwraca się do tablicy, bierze czerwony mazak i kreśli grubą linię między Tajwanem i Luzonem. Na dłoniach ma jakby plamki trądu — to rzutnik oświetla je obrazem dna oceanu. — KDD, spodziewając się wielkiego wzrostu na Filipinach, już kładzie kolejny kabel tutaj. — Teraz przechodzi niżej i zaczyna rysować mniejsze, krótkie kreski między poszczególnymi wyspami archipelagu. — FiliTel zaś, finansowany przez AVCLA — Asia Venture Capital Los Angeles — okablowuje same Filipiny.

— A co ma z tym wspólnego Epiphyte(l)? — pyta Tom Howard.

— Ponieważ ta sieć w dużym stopniu będzie obsługiwać internetowy protokół IP, potrzebne są im routery i znajomość sieci komputerowych — wyjaśnia Randy.

— A więc powtarzam pytanie: dlaczego my w to wchodzimy? — cierpliwie, ale stanowczo dopytuje się Eberhard.

Avi przez chwilę pracuje pisakiem. Rysuje kółko wokół wysepki w narożniku morza Sulu, pośrodku przesmyku pomiędzy północnym Borneo a długą, cienką filipińską wyspą, Palawan. Podpisuje ją dużymi literami: SUŁTANAT KINAKUTY.

— Przez pewien czas Kinakutą rządzili biali sułtani. To długa historia. Potem była niemiecką kolonią — mówi Avi. — Borneo należało do holenderskich Indii Wschodnich, a Palawan — jak i całe Filipiny — do Hiszpanów, a potem Amerykanów. To zaś był przyczółek Niemców na tym terenie.

— Niemcy zawsze dostawali najbardziej gówniane kolonie — ze smutkiem stwierdza Eb.

— Po I wojnie światowej przekazali ją Japonii wraz z innymi wyspami dalej na wschód. Wszystkie te wyspy nazywano razem terytoriami mandatowymi, ponieważ Japonia rządziła nimi pod mandatem Ligi Narodów. W czasie II wojny światowej Kinakuta była japońską bazą wypadową na wschodnie Indie i Filipiny. Mieli tutaj bazę morską i lotnisko. Po wojnie odzyskała niepodległość, którą miała, zanim przyszli Niemcy. Na wybrzeżu ludność jest muzułmańska oraz pochodzenia chińskiego, w głębi lądu — animistyczna, zawsze też rządził nimi sułtan — nawet za okupacji niemieckiej i japońskiej. Jedni i drudzy zachowali tego figuranta, choć naprawdę sami pociągali za sznurki. Kinakuta ma złoża ropy naftowej, ale ich wydobycie nie opłacało się, dopóki nie rozwinęła się technologia, a ceny nie poszły do góry — mniej więcej w czasie arabskiego embargo, kiedy też władzę objął obecny sułtan. Sułtan jest teraz bardzo bogatym facetem — nie tak bogatym jak sułtan Brunei, choć tak się składa, że to jego daleki kuzyn — ale bogatym.

— Sułtan stoi za twoją firmą? — pyta Beryl.

— Nie w tym sensie, jak myślisz — odpowiada Avi.

— A w jakim sensie? — niecierpliwie indaguje Tom Howard.

— Ujmę to w taki sposób — wyjaśnia Avi. — Kinakuta należy do ONZ. Jest takim samym niepodległym krajem i członkiem Wspólnoty Narodów jak Francja czy Anglia. Właściwie nawet jest wyjątkowo niezależna dzięki temu, że posiada bogate złoża ropy. W zasadzie jest monarchią — prawa ustanawia sułtan, ale dopiero po wyczerpujących naradach z ministrami, którzy decydują o polityce kraju i projektują ustawy. A ostatnio spędziłem dużo czasu z ministrem poczty i telekomunikacji. Pomagałem mu skonstruować nowe prawo, rządzące całą telekomunikacją przechodzącą przez terytorium Kinakuty.

— O rany! — Johna zamurowało z podziwu.

— Jedna darmowa akcja dla pana w czarnym kapeluszu — mówi Avi. — John rozpracował tajny plan Aviego. John, może zdradzisz prawidłową odpowiedź pozostałym uczestnikom?

John zdejmuje kapelusz i przesuwa dłonią po długich włosach. Nakłada go z powrotem i wzdycha.

— Avi proponuje, żebyśmy stworzyli przechowalnię danych.

Przez pokój przebiega pomruk zachwytu. Avi czeka, aż ucichnie, i mówi:

— Drobna poprawka: przechowalnię danych tworzy sułtan. Ja proponuję, żeby na tym zarobić.

Загрузка...