Wrak

Do: #mailto:root@eruditorum.org

Od: #mailto:randy@epiphyte.com

Temat: odpowiedź

Ten zbieg okoliczności jest dla mnie zbyt podejrzany. Jesteś detalicznym dystrybutorem filozofii, który akurat przypadkiem ma znajomych w kręgach szpiegowskich. A więc nie powiem ci dlaczego.

Ale żebyś się nie martwił, zapewniam cię, że mamy powody, żeby budować Kryptę. I nie chodzi tylko o pieniądze, choć nasi udziałowcy na pewno zarobią. Myślałeś, że jesteśmy tylko bandą jajogłowych, którzy wdepnęli w to i w ogóle nie wiedzą, o co chodzi? Nie.

PS. Co masz na myśli, pisząc o „zabawie nowymi systemami szyfrowania”? Podaj mi jakiś przykład.


Randall Lawrence Waterhouse aktualne współrzędne w świecie rzeczywistym, prosto z karty GPS w moim laptopie:

8 stopni, 52,33 minuty szerokości geograficznej północnej,

117 stopni, 42,75 minuty długości geograficznej wschodniej.

Najbliższy obiekt geograficzny: wyspa Palawan, Filipiny.


Do: #mailto:randy@epiphyte.com

Od: #mailto:root@eruditorum.org

Temat: Re: odpowiedź Randy.

Dziękuję za ten liścik, w którym trochę dziwnie się tłumaczysz. Cieszy mnie bardzo, że macie dobry powód. Nigdy nie myślałem inaczej. Oczywiście, nie musisz poczuć się do obowiązku, by się nim ze mną podzielić.

Fakt, że mam przyjaciół w sferach wywiadu elektronicznego, nie jest tak wielkim zbiegiem okoliczności, jak ci się wydaje.

Jak doszło do tego, że jesteś założycielem Krypty?

Byłeś dobry z nauk ścisłych i matematyki.

Jak udało ci się być dobrym z nauk ścisłych i matematyki?

Ponieważ stanąłeś na ramionach swoich poprzedników.

Kto to taki?

Kiedyś nazywaliśmy ich filozofami naturalnymi.

Podobnie i moi przyjaciele z wywiadu zawdzięczają swoje umiejętności praktycznemu zastosowaniu filozofii. Są na tyle otwarci, by to rozumieć i oddać zasługi komu trzeba.

PS. Zapomniałeś użyć adresu zwrotnego Error! Hyperlink reference not valid. To chyba umyślnie?

PPS. Mówisz, że chciałbyś mieć przykład nowoczesnego kryptosystemu, nad którym pracuję. To mi wygląda na test. Obaj, Ty i ja, wiemy, że historia kryptologii usiana jest szczątkami kryptosystemów wymyślonych przez zarozumiałych dyletantów i wkrótce rozwalonych przez inteligentnych łamaczy kodów. Pewnie przypuszczasz, że ja tego nie wiem — że jestem jeszcze jednym zarozumiałym dyletantem. Całkiem sprytnie: prosisz, żebym wystawił szyję, po to byś Ty, razem z Cantrellem i jemu podobnymi kolesiami, mógł odciąć mi łeb. Sprawdzasz mnie — próbujesz wysondować, jaki poziom reprezentuję.

No to świetnie. Za kilka dni znów do Ciebie napiszę. Z przyjemnością zaproszę Miłośników Tajemnic do zmierzenia się z moim szyfrem.


America Shaftoe stoi okrakiem nad ławką na wąskiej łodzi z dwoma pływakami, pośrodku Morza Poludniowochińskiego. Jej sylwetka celuje prosto w słońce mimo fal, jakby miała żyroskopowe stabilizatory. Nosi kamizelkę płetwonurka, spod której wystają mocne, spalone słońcem przedramiona. Ciemnobrązowa skóra przecięta jest kilkoma czarnymi tatuażami i pięknie udekorowana koralikami z kropel wody. Z olstra na łopatce wystaje rękojeść wielkiego noża. Ostrze ma jak zwykły nóż do nurkowania, ale rączkę ozdobną jak kris, tradycyjna broń z Palawanu. Turyści mogą je kupić w sklepie wolnocłowym na NAIA, ten tutaj wygląda jednak na mniej bajerancki, ale za to lepiej wykonany. I zużyty. Szyję Amy okala złoty łańcuszek z dyndającą na nim szorstką czarną perłą. Właśnie wynurzyła się z wody, trzymając w zębach maleńki jubilerski śrubokręt. Otwarte usta łapią oddech, ukazując krzywe, śnieżnobiałe zęby bez żadnych plomb. Przez tę krótką chwilę jest w swoim żywiole, całkiem pogrążona w tym, co robi, nieświadoma niczego więcej. Randy'emu wydaje się przez moment, że rozumie, dlaczego większość czasu spędza tutaj, dlaczego opuściła rodzinę matki, która z miłością wychowywała ją w Chicago, po to by pracować z ojcem, niespokojnym duchem, weteranem, który zostawił ją, kiedy miała dziewięć lat.

Potem obraca się, by wziąć na cel nadpływającą szalupę, i widzi, że Randy gapi się na nią. Przewraca oczyma i znów nasuwa maskę. Mówi coś do siedzących wokół niej Filipińczyków. Dwóch rusza do akcji; balansując na wspornikach jak linoskoczkowie, przechodzą na pływak. Wyciągają ręce, jak amortyzatory, by złagodzić wstrząs przy cumowaniu szalupy — którą Doug w przypływie humoru ochrzcił „Wspomnienie Mekongu” — do znacznie dłuższego i węższego trimaranu.

Jeden z pozostałych Filipińczyków stawia bosą stopę na pokrywie małego przenośnego generatora Hondy i szarpie za linkę. Na jego ramieniu wyskakują ścięgna i żylaste mięśnie i natychmiast znikają — też przypominają linki rozruchowe. Generator zapala od razu z niemal niesłyszalnym pomrukiem. Porządny sprzęt, kupiony w ramach inwestycji, przewidzianych przez kontrakt Semper Marine z Epiphyte i Filitelem. Teraz skutecznie użyją go do okantowania Dentysty.

— Okręt leży sto pięćdziesiąt cztery metry pod tą boją — mówi Doug Shaftoe, wskazując na podskakującą na wodzie czterolitrową plastikową bańkę po mleku. — W pewnym sensie miał trochę szczęścia.

— Szczęścia? — Randy złazi z szalupy i staje na pływaku, obciążając go tak, że ciepła woda sięga mu do kolan. Rozcapierzając ręce jak linoskoczek, gramoli się po dźwigarze w stronę głównego kadłuba.

— Raczej my mieliśmy szczęście — Doug poprawia się. — Jesteśmy na zboczu podmorskiej góry. Nieopodal ciągnie się Rów Palawański. — Podąża za Randym, tylko że nie chwieje się i nie wymachuje rękami. — Gdyby zatonął tam, spadłby tak głęboko, że ciężko byłoby do niego dotrzeć, a ciśnienie by go zmiażdżyło. Tutaj, na dwustu metrach, nie było implozji. — Dotarłszy do kadłuba lodzi, wykonuje dłońmi dramatyczny, miażdżący gest.

— A co za różnica? — pyta Randy. — Złoto i srebro nie dadzą się zmiażdżyć.

— Jak kadłub jest cały, znacznie łatwiej coś z niego wyciągnąć — wyjaśnia Doug. Amy schowała się pod daszkiem. Randy i Doug idą za nią w cień. Dziewczyna siedzi z założonymi nogami na skrzynce po światłowodach oblepionej lotniczymi nalepkami. Twarz wciska w czarną gumową tubę, której podstawą jest monitor we wstrząsoodpornej obudowie.

— Jak tam idzie z kablami? — mruczy.

Już wiele miesięcy temu przestała nawet ukrywać swą pogardę dla nudnego układania kabli. Kłamstwa są nietrwałe jak domki z papier-mache — trzeba poświęcać energię na ich podtrzymanie, inaczej się rozpadną. Inna sprawa a propos: Randy też niedawno przestał udawać, że nie jest bez reszty zafascynowany Amy. To nie to samo co zakochanie, ale ma z tym coś wspólnego. Zawsze odczuwał niezdrową fascynację kobietami, które dużo palą i piją. Amy nie pali i nie pije, ale za to kompletnie nie zważa na zalecenia lekarzy dotyczące raka skóry, co umieszcza ją w tej samej kategorii: ludzi zbyt zajętych życiem, by przejmować się jego wydłużaniem.

W każdym razie rozpaczliwie pragnąłby poznać jej marzenia. Przez chwilę myślał, że to poszukiwanie skarbów na Morzu Południowochińskim. Pewnie, Amy to lubi, ale chyba nie jest tym w pełni usatysfakcjonowana.

— Znowu musiałam trymować stery głębokości — wyjaśnia. — Te popychacze nie są za dobrze zrobione. — Wyciąga twarz z gumowej osłony i rzuca Randy'emu szybkie spojrzenie z ukosa, obciążające go winą za uchybienia wszystkich inżynierów na świecie. — Mam nadzieję, że teraz nie będzie cały czas koziołkować.

— Gotowa jesteś? — pyta ojciec.

— Jeśli ty jesteś, to i ja. — Amy odbija piłeczkę na jego połowę.

Doug unosi się na kolana i w przysiadzie wysuwa się spod daszka. Randy idzie za nim; też chce zobaczyć zdalnie sterowanego robota.

Robot leży w wodzie wzdłuż środkowego kadłuba trimaranu: krótka, gruba torpeda ze szklaną kopułką na dziobie. Filipińczyk wychylający się z łodzi trzyma ją obiema rękami. Na dziobie i rufie robot ma rachityczne skrzydełka podtrzymujące miniaturowe śruby w osłonach. Przypomina to Randy'emu sterowiec z wystającymi gondolami silnikowymi.

Zauważając jego zainteresowanie, Doug siada obok, by opisać mu robota.

— Ma zerową pływalność, więc tutaj trzymamy go w kształtce ze styropianu. Zaraz ją zdejmiemy. — Szarpie za zatrzaski na linkach. Od korpusu robota odskakują kawałki styropianu. Zanurza się głębiej, prawie wyciągając marynarza za burtę. Ten puszcza robota, choć nadal wyciąga ręce, żeby nie zderzał się z łodzią przy każdej fali. — Zwróć uwagę, że nie ma kabla — mówi Doug. — Taki robot przeważnie musi mieć kabel. Z trzech powodów.

Randy uśmiecha się, ponieważ wie, że teraz Doug wymieni owe trzy powody. W życiu prawie wcale nie miał kontaktu z wojskowymi, ale teraz zauważa, że dogaduje się z nimi całkiem nieźle. Najbardziej podoba mu się ich kompulsywna potrzeba uczenia wszystkich wokół, bez przerwy. Randy nie musi wiedzieć wszystkiego o podwodnym robocie, ale Doug i tak zrobi mu krótki wykład. Pewnie podczas wojny dobrze jest upowszechniać wśród żołnierzy praktyczną wiedzę na każdy temat.

— Po pierwsze — zaczyna Doug — żeby go zasilać. Ale ten robot ma własne źródło zasilania — turbinę gazową z tarczą sterującą, wziętą po drobnych przeróbkach z systemu napędowego torpedy, w ramach naszej pokojowej dywidendy (to kolejna cecha, która mu się podoba — żarty zawsze wygłaszane są śmiertelnie poważnym tonem). Daje dość prądu, by napędzać wszystkie śruby. Po drugie, do łączności i sterowania. Ale ten robot komunikuje się z pulpitem sterującym Amy za pomocą niebiesko-zielonych laserów. Po trzecie, do wyciągnięcia robota z wody w sytuacji awaryjnej, jak wszystko się zepsuje. Ten jednak podobno jest na tyle inteligentny, że w razie awarii nadmuchuje balon, który wyciąga go na powierzchnię. Tam zaś zapala migające światło, żeby łatwiej go było znaleźć.

— Jeezu — mówi Randy. — Pewnie cholernie dużo kosztuje?

— Cholernie dużo — przyznaje Doug — ale właściciel firmy, która je robi, jest moim starym kumplem — razem kończyliśmy Akademię Marynarki — i gdy jest mi pilnie potrzebny, wtedy go pożycza.

— Czy twój kumpel wie, jaka jest pilna potrzeba tym razem?

— Nic konkretnego — Doug jest lekko urażony — ale raczej nie jest głupi.

— Jedziemy! — niecierpliwie wykrzykuje Amy.

Jej ojciec dokładnie przygląda się każdemu z pędników.

— Jedziemy — odpowiada.

Chwilę później coś zaczyna bębnić w korpusie robota. Ze szczeliny na ogonie wytryskuje strumień bąbelków. Pędniki zaczynają się obracać. Przekręcają się na osiach krótkich skrzydełek, aż mierzą w dół, bijąc w powietrze fontannami wody. Robot gwałtownie nabiera głębokości. Fontanny uspokajają się i zmieniają w nieznaczne wiry pod powierzchnią morza. Widziany z góry, zanurzony robot wygląda jak żółty kleks, malejący, gdy nos robota nurkuje w dół, wreszcie znika, gdy pędniki pchają go w głąb.

— Zawsze trochę mi zapiera oddech, jak widzę, gdy coś tak drogiego znika diabli wiedzą gdzie — mówi w zadumie Doug.

Woda wokół łodzi zalśniła jakimś niezdrowym, złowrogim blaskiem, przypominającym promieniowanie z niskobudżetowego horroru.

— Jeezu! To ten laser? — pyta Randy.

— Jest zamontowany na wierzchu kadłuba, w małej kopułce — odpowiada Doug. — Swobodnie przechodzi nawet przez wzburzoną wodę.

— Jakie ma pasmo przenoszenia?

— Amy widzi na monitorku całkiem porządny monochromatyczny obraz, jeśli o to pytasz. To wszystko idzie cyfrowo. W pakietach. Jeśli niektóre dane nie dotrą do nas, obraz trochę skacze, ale nie tracimy całkiem wizji.

— Super.

— Pewnie, że super — przyznaje Doug. — No to chodź, pooglądamy sobie telewizję.

Przysiadają pod daszkiem. Doug włącza telewizorek Sony, wzmocniony, wodoodporny model opakowany w żółty plastik, i wtyka kabelek w dodatkowe gniazdo na konsoli Amy. Zaczynają patrzeć na to samo co Amy. Nie mają osłony, toteż blask słońca rozmywa wszystko z wyjątkiem białej linii wychodzącej ze środka ekranu i rozszerzającej się ku brzegowi. Przesuwa się.

— Schodzę wzdłuż liny boi — wyjaśnia Amy. — Nudne to trochę.

Zegarek z kalkulatorem Randy'ego popiskuje. Zerka nań; jest trzecia.

— Randy? — mówi Amy aksamitnym głosikiem.

— Tak?

— Możesz mi policzyć na tym czymś pierwiastek z trzech tysięcy osiemset dwudziestu trzech?

— Po co ci to?

— No policz.

Randy unosi nadgarstek do oczu, żeby lepiej widzieć, wyciąga z kieszeni ołówek i zaczyna gumką wciskać guziczki. Słyszy szczęknięcie metalu, ale nie zwraca na to uwagi. Coś gładkiego i chłodnego prześlizguje się po jego przegubie.

— Nie ruszaj się — mówi Amy. Zagryza wargę i pociąga. Zegarek odpada i ląduje w jej lewej dłoni. Winylowy pasek jest równiutko odcięty. W prawej ręce trzyma kris. Na ostrzu wciąż widać kilka włosów z ręki Randy'ego. — Hm. Sześćdziesiąt jeden przecinek osiemdziesiąt jeden zero cztery. Myślałabym, że więcej. — Ciska zegarek za siebie. Przepada w Morzu Południowochińskim. — Ciężka sprawa te pierwiastki kwadratowe.

— Amy, gubisz linę! — niecierpliwie wykrzykuje ojciec, wpatrzony w ekran telewizora. Amy wtyka kris do pochwy, słodko uśmiecha się do Randy'ego i nachyla się z powrotem nad konsolą. Jego zaś kompletnie zatkało.

Pytanie: „jest czy nie jest lesbijką” staje się nagle czysto akademickie. W myśli pospiesznie przegląda listę wszystkich znajomych lesbijek. Zwykle to pracownice średniego szczebla, odbębniające ośmiogodzinny etat, z prostymi fryzurami. Innymi słowy są bardzo podobne do zwykłych ludzi. Amy jest za to uderzająco egzotyczna — za bardzo przypomina wizerunek lesbijki w wyobraźni napalonego reżysera. Czyli może istnieje jakaś nadzieja.

— Skoro ciągle gapisz się na moją córkę w ten sposób — mówi Doug — lepiej już zacznij szlifować swoje talenty taneczne.

— Gapi się na mnie? Z twarzą w tej gumie nie mogę poznać — pyta Amy.

— Kochał swój zegarek. A ty pozbawiłaś go ukochanego przedmiotu. Proszę państwa, proszę uważać!

Randy poznaje, kiedy ktoś go prowokuje.

— Co cię tak zdenerwowało w tym zegarku? Pipkanie co godzinę?

— Wszystko było wkurzające — odpowiada Amy — ale pipkanie doprowadzało mnie do białej gorączki.

— Trzeba było powiedzieć. Jako maniak komputerowy wiem, jak go wyłączyć.

— To czemu nie wyłączyłeś?

— Nie chciałem tracić poczucia czasu.

— Bo co? Masz ciasto w piekarniku?

— Nie. Ale zaraz napadną na mnie specjaliści Dentysty od należytej staranności.

Doug kręci się z zaciekawieniem.

— Już to kiedyś mówiłeś. Co to jest ta „należyta staranność”?

— To jest tak: Alfred ma pieniądze i chce je zainwestować.

— Co za Alfred?

— Hipotetyczna osoba, której imię zaczyna się na A.

— Nie łapię.

— W kryptologii, kiedy wyjaśnia się komuś działanie protokołu szyfrowania, używa się przykładowych takich osób: Alice, Bob, Carol, Dave, Evan, Fred, Greg i tak dalej.

— No dobra.

— Alfred inwestuje pieniądze w firmę, którą kieruje Barney. Kieruje — to znaczy jest w stu procentach odpowiedzialny za działalność firmy. Jest na przykład prezesem rady nadzorczej. Z polecenia Alfreda, Alice, Agnieszki i innych inwestorów sprawuje pieczę nad firmą. On i pozostali członkowie zarządu zatrudniają menedżerów — na przykład Chucka, dyrektora zarządzającego. Chuck z kolegami zatrudniają Drew, która będzie kierownikiem jednego z działów firmy. Drew zatrudnia Edgara, inżyniera, i tak dalej, i tak dalej. Więc, mówiąc po wojskowemu, istnieje wiele poziomów dowodzenia, aż po żołnierzy w okopach — to na przykład Edgar.

— A Barney jest głównodowodzącym — mówi Doug.

— Właśnie. Dlatego odpowiedzialny jest za wszystko, co dzieje się poniżej — jak generał. Alfred osobiście powierzył mu swoje pieniądze. Barney jest prawnie zobowiązany do zachowywania należytej staranności przy kontrolowaniu, jak wydawane są te fundusze. Jeśli nie dochowa należytej staranności, ma poważne kłopoty sądowe.

— Aha.

— No tak. Właśnie na tym skupia się Barney. Adwokaci Alfreda mogą pojawić się u niego w każdej chwili i zażądać dowodów, że firma dokłada należytej staranności. Barney musi się pilnować, uważać, żeby zawsze mieć dupę krytą.

— W tym przypadku Barney to Dentysta?

— Tak. Alfred, Agnieszka i inni to członkowie jego klubu inwestorskiego — połowa ortodontów z okręgu Orange.

— A ty jesteś Inżynier Edgar.

— Nie, Inżynier Edgar to ty. Ja zajmuję w Epiphyte stanowisko kierownicze. Coś jak Chuck albo Drew.

Wtrąca się Amy.

— Ale co ma Dentysta do ciebie? Przecież ty dla niego nie pracujesz.

— Przykro mi, ale niestety tak. Od wczoraj.

Shaftoe'owie wytrzeszczają oczy.

— Dentysta posiada teraz dziesięć procent firmy Epiphyte.

— Jak to możliwe? Ostatnie, co wiem — oskarżycielsko rzuca Doug — to to, że ten sukinsyn was pozwał.

— Pozwał nas, bo chciał dostać udziały. Nie były dostępne na rynku, a my nie zamierzaliśmy w najbliższym czasie wypuszczać akcji, dlatego jedynym sposobem było zaszantażowanie nas tym procesem.

— Ale mówiłeś, że to był lewy proces! — wykrzykuje Amy. Tylko ona stara się odczuć albo przynajmniej okazać oburzenie.

— Bo był. Ale kosztowałby nas tyle, że byśmy zbankrutowali. Kiedy jednak zaproponowaliśmy Dentyście, że sprzedamy mu trochę udziałów, natychmiast wycofał pozew. A poza tym dostaliśmy od niego trochę forsy — to zawsze jest plus.

— Tylko że teraz kontrolerzy patrzą ci na ręce.

— No tak. Nawet w tej chwili są na kablowcu — dzisiaj rano przypłynęli szalupą.

— A co ich zdaniem robisz?

— Powiedziałem im, że sonar wykrył świeże ślady po kotwicach niedaleko projektowanej drogi kabla i że trzeba to zbadać.

— Proste wyjście.

— Pewnie. Oni łatwo dają sobą manipulować, wystarczy wykazywać „bardzo należytą staranność”. Kupują to.

— Dojechałam — mówi Amy i szarpie joystick, akcentując jeszcze ten manewr przegięciem ciała.

Doug i Randy spoglądają na ekran. Jest kompletnie ciemny. Cyfry wzdłuż dolnej krawędzi mówią, że nachylenie wynosi pięć stopni, a przechył osiem, co oznacza, że robot stoi prawie równo. Wiruje natomiast wskaźnik kursu — robot kręci się zatem wokół osi pionowej jak zarzucający samochód.

— Powinien pojawić się w pobliżu pięćdziesięciu stopni — mruczy Amy.

Wskaźnik kursu zwalnia, opadając do setki, dziewięćdziesięciu, osiemdziesięciu. Mniej więcej przy siedemdziesięciu stopniach coś wyłania się zza krawędzi monitora. Wygląda jak wystająca z dna morza pstrokata, nierówna głowa cukru. Głowa cukru wślizguje się na środek ekranu i staje.

— Włączam żyroskopy. — Amy uderza w przycisk. — Cała naprzód. — Głowa cukru powoli zaczyna rosnąć. Robot zbliża się ku niej, stabilizowany przez wbudowane żyroskopy.

— Przepłyń nad nim aż do sterburty — mówi Doug. — Chcę spojrzeć pod innym kątem. — Zerka na magnetowid, który powinien to wszystko nagrywać.

Amy puszcza joystick, a potem wykonuje serię ruchów, przy których na moment tracą z oczu wrak. Przed kamerą przesuwają się tylko formacje koralowe. Teraz obraca nim w lewo i okręt znów się ukazuje: ten sam opływowy kształt pocisku. Z tego miejsca widać, że faktycznie wystaje z dna pod kątem czterdziestu pięciu stopni.

— Wygląda jak dziób samolotu, bombowca — mówi Randy. — B-29 na przykład.

Doug kręci głową.

— Nie. Bombowce muszą mieć kołowy przekrój, bo mają kabinę ciśnieniową. To coś nie jest w przekroju okrągłe, tylko eliptyczne.

— Ale nie ma tych relingów, karabinów, tego…

— Tego szajsu, który wystaje z każdego U-Boota. Bo to nowszy model, bardziej opływowy. — Doug woła coś po tagalsku do jednego z marynarzy na „Glory IV”.

— Nieźle obrośnięty.

— Obrosło go trochę, ale daje się rozpoznać — odpowiada Doug — bo nie było implozji.

Na pokład wbiega marynarz niosący starą książkę z obrazkami, z małej, acz należącej do maniaka biblioteki „Glory IV”. To ilustrowana historia niemieckich U-Bootów. Doug kartkuje ze trzy czwarte, zatrzymując się na zdjęciu okrętu o zadziwiająco znajomej sylwetce.

— Rany, to wygląda jak Żółta Łódź Podwodna Beatlesów! — wykrzykuje Randy. Amy wyciąga głowę z osłony i wpycha się przed niego, żeby też zobaczyć.

— Tylko że nie żółta — mówi Doug. — To była nowa generacja. Gdyby Hitler naprodukował ich kilkadziesiąt, mógłby jeszcze wygrać wojnę. — Przewraca kilka stron z rysunkami podobnych, choć znacznie większych U-Bootów.

Rysunek przekroju ukazuje cienkościenny zewnętrzny kadłub okalający grubościenny, idealnie okrągły kadłub wewnętrzny.

— To kółko to kadłub ciśnieniowy. Zawsze pod ciśnieniem jednej atmosfery, wypełniony powietrzem dla załogi. A wokół niego kadłub zewnętrzny, gładki, opływowy, ze zbiornikami paliwa i nadtlenku wodoru…

— Miał własny utleniacz? Jak rakieta?

— Jasne — do pływania w zanurzeniu. Wszystkie puste przestrzenie w zewnętrznym kadłubie wypełniali morską wodą pod takim samym ciśnieniem jak na zewnątrz łodzi. Po to, żeby się nie zapadły.

Doug przystawia książkę do monitora, obraca ją, porównując obie sylwetki. Ta na ekranie jest postrzępiona i kosmata od korali i innych wodorostów, ale podobieństwo widać wyraźnie.

— Ciekawe, czemu nie leży płasko na dnie? — pyta Randy.

Doug chwyta plastikową butlę z wodą, jeszcze prawie pełną, i ciska ją za burtę. Pływa do góry nogami.

— Randy, czemu ona nie leży płasko?

— Bo w jednym końcu jest bąbel powietrza — niepewnie odpowiada Randy.

— U-Boot doznał uszkodzeń na rufie. Dziób się uniósł, kadłub częściowo zapadł. Woda wlała się przez pęknięcie na rufie i zepchnęła całe powietrze na przód. Głębokość sto pięćdziesiąt metrów, co daje piętnaście atmosfer. Co mówi prawo Boyle'a, Randy?

— Że objętość powietrza musiała zmniejszyć się piętnaście razy.

— Bingo! I nagle czternaście piętnastych łodzi wypełnia woda, a reszta, jedna piętnasta, to bąbel sprężonego powietrza umożliwiający chwilowe przeżycie. Większość załogi zginęła, łódź spadała szybko, uderzyła mocno w dno, miażdżąc rufę i celując dziobem w górę, jak widzisz. Jeśli w dziobie ktoś jeszcze żył, spotkała go długa, powolna śmierć. Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie.

W innych okolicznościach taki religijny zwrot trochę by Randy'ego speszył, ale tu i teraz wydaje się jedyną rzeczą na miejscu. O ludziach religijnych można myśleć sobie różnie, ale przynajmniej w takich sytuacjach zawsze mają coś stosownego do powiedzenia. Co mógłby ewentualnie wymyślić ateista? Tak, u organizmów przebywających w tym okręcie podwodnym przez dłuższy okres stopniowo zanikały wyższe funkcje mózgu, co zamieniło w końcu te istoty w kawały zgniłego mięsa. I co z tego?

— Podchodzę do czegoś, co tu robi za kiosk — mówi Amy. Według książki ten U-Boot nie ma tradycyjnej wysokiej wieżyczki wystającej z grzbietu, lecz niski, opływowy bąbel. Robot podpłynął bardzo blisko okrętu. Amy znów zatrzymuje go i robi zwrot w miejscu. Na ekran wpełza kadłub, góra upstrzona warstwami korali. Trudno poznać, że to sztuczny obiekt — nagle na monitorze pojawia się coś ciemnego. Zmienia się w idealnie okrągły otwór. Wyskakuje z niego wijący się węgorz i gniewnie rzuca się na kamerę — ekran wypełniają jego zęby i gardziel. Kiedy odpływa, widać zwisającą na zawiasach obok luku kopulastą klapę.

— Ktoś otworzył luk — informuje Amy.

— O Boże — szepcze Doug. — O Boże. — Odwraca się od ekranu, jakby nie mógł już patrzeć. W kucki wypełza spod daszka i prostuje się. Spogląda na morze. — Ktoś się z niego wydostał.

Amy wciąż jest zafascynowana i pochłonięta joystickami jak trzynastolatek grą komputerową. Randy pociera dziwne, puste miejsce na przegubie i gapi się na monitor, lecz nie widzi nic oprócz tego idealnie okrągłego otworu.

Mniej więcej po minucie dołącza do Douga, który z nabożeństwem zapala cygaro.

— Dobry moment na puszczenie dymka — mruczy. — Chcesz?

— Pewnie. Dzięki. — Randy wyciąga z kieszeni uniwersalny scyzoryk i odcina koniuszek potężnego kubańskiego cygara. — Czemu mówisz, że dobry moment?

— Żebyś go dobrze zapamiętał. Żeby był czymś szczególnym. — Doug odrywa wzrok od horyzontu i badawczo patrzy na Randy'ego. Niemal błaga go, by zrozumiał. — To jedna z ważniejszych chwil w twoim życiu. Nic już nie będzie takie samo. Może się wzbogacimy. Może nas zabiją. A może tylko przeżyjemy przygodę i nauczymy się czegoś. Lecz już się zmieniliśmy. Stoimy przy heraklitowym ogniu i czujemy jego ciepło na twarzy. — Spomiędzy zwiniętych w czarkę dłoni dobywa płonącą sztormówkę, jak magik. Unosi ją do twarzy Randy'ego. Randy, wpatrując się w płomień, rozpala cygaro.

— No to za tę chwilę — mówi Randy.

— I za tego, kto wydostał się stamtąd — odpowiada Doug.

Загрузка...