Aresztowanie

— Kopi — mówi Randy do stewardesy, a potem się namyśla. Przypomina sobie, że siedzi w najtańszej klasie i nie będzie mu łatwo przecisnąć się do toalety. To tylko malutki boeing 757 malezyjskich linii lotniczych. Dziewczyna widzi niezdecydowanie na jego twarzy i waha się. Jej twarz okala jaskrawy, trochę jakby muzułmański szal — najbardziej symboliczny ukłon w stronę erotycznej skromności, jaki kiedykolwiek widział. — Kopi nyahkafeina — odzywa się. Stewardesa promienieje i nalewa mu z pomarańczowego dzbanka. Na pewno mówi po angielsku, ale Randy po prostu zaczyna wprawnie posługiwać się miejscowym żargonem. Zdaje sobie sprawę, że to pierwszy krok na drodze do stania się jednym z tych pogodnych, mocno zbudowanych, ogorzałych wygnańców, od których roi się w barach na manilskim lotnisku i nadbrzeżnych hotelach Shangri-La.

Za oknem widzi długą, cienką wyspę Palawan, wzdłuż której lecą. Oślepiony przez mgłę pilot mógłby właściwie trafić z Kinakuty do Manili, trzymając się wybrzeża Palawa-nu, ale w taki dzień jak dziś nie ma o czym mówić. Plaże łagodnie schodzą ku przejrzystym wodom Morza Południowochińskiego. Kiedy siedzisz sobie tam w dole, na piasku i spoglądasz na fale, pewnie niczego takiego nie zauważysz, z tej wysokości widać przez wodę na wiele metrów w głąb — wszystkie wyspy, a nawet rafy obrysowane są konturem, najpierw brunatnym, potem żółtym, potem basenowym błękitem, który w końcu stopniowo roztapia się w ciemnym, oceanicznym niebieskim. Każda, najmniejsza nawet rafa koralowa i piaszczysta łacha wygląda stąd jak opalizujące pawie oko.

Po wczorajszej wieczornej rozmowie z Tomem Howardem Randy przespał się w pokoju gościnnym, a większość dzisiejszego dnia poświęcił kupowaniu w Kinakucie nowego laptopa oraz przegrywaniu danych ze starego dysku na nowy, z szyfrowaniem po drodze. I pomyśleć, że wszystkie nudne, bezużyteczne firmowe dokumenty szyfrował najnowocześniejszymi metodami — nie może po prostu uwierzyć, że przez kilka dni nosił na twardym dysku niezaszyfrowane radiogramy Aretuza i przekraczał z nimi kilka granic. Nie mówiąc już o oryginalnych kartach perforowanych ETC, które teraz spoczywają w kasie pancernej u Toma. Oczywiście te radiogramy są już zaszyfrowane, ale to było w roku 1945, a więc jak na dzisiejsze standardy mogłyby być równie dobrze zakodowane papierowym dziecinnym kręciołkiem, z tych, które dołączają do płatków śniadaniowych. Przynajmniej ma taką nadzieję. Dziś rano zrobił jeszcze jedną rzecz, ściągnął z serwera ftp w San Francisco aktualną wersję „Cryptonomiconu”. Nigdy dokładnie się w nią nie wczytywał, ale słyszał, że zawiera przykładowe programiki, a przynajmniej algorytmy, które mógłby wykorzystać do zaatakowania Aretuzy. Przy odrobinie szczęścia, dzisiejsze publiczne techniki łamania kodów, spisane w „Cryptonomiconie”, mogą dorównywać ściśle tajnym metodom, z których trzydzieści lat temu korzystał Pontifex i jego kumple w NSA. Owe techniki zawiodły w przypadku Aretuzy, ale zapewne tylko dlatego, że nie mieli prawdziwych kodów — jedynie wygenerowane przez kogoś liczby losowe. Randy zaś, jak podejrzewa, ma właśnie te prawdziwe radiogramy — może więc uda mu się to, na czym poległ w latach pięćdziesiątych Earl Comstock.

Przelatują terminator — nie elektronicznego mordercę z filmów, lecz linię oddzielającą dzień od nocy, nieustannie przesuwającą się po naszej planecie. Patrząc na wschód, Randy widzi tę krawędź i zmierzch za nią, gdzie chmury chwytają tylko czerwoną część słonecznego widma; skryte w ciemności żarzą się ponurym wewnętrznym blaskiem jak węgle spowite pierzastą kryzą popiołu. Samolot wciąż leci po dziennej stronie. Uparcie gonią go tajemnicze, tęczowe pasma, jakby spektralne zjawy — pewnie to jakaś nowa technika szpiegowska NSA. Niektóre rzeki Palawanu, błękitne, wpadają wprost do oceanu, inne niosą olbrzymie kłęby mułu, który rozmywa się w oceanie, a prądy wymywają go z powrotem na brzeg. Na Kinakucie wycina się trochę mniej lasów niż tutaj, ponieważ mają w zamian ropę. Wszystkie te kraje spalają swe zasoby w niesamowitym tempie, żeby podgrzać gospodarkę, z nadzieją, że uda im się przeskoczyć w hiperprzestrzeń — zapewne do etapu ekonomii opartej na informacji — zanim skończą im się towary do sprzedaży i spadną do poziomu Haiti.

Randy przegląda początek „Cryptonomiconu”, choć w samolocie ciężko mu się skupić. Wstęp stanowią strony wykradzione z wojskowych podręczników z II wojny światowej. Jeszcze dziesięć lat temu były tajne — dopóki jeden z kolegów Cantrella nie znalazł ich przypadkiem w bibliotece w Kentucky. Zaraz przyjechał tam z worem dziesięciocen-tówek i wszystko skserował. W ten sposób publiczna, cywilna kryptoanaliza znalazła się na poziomie rządowej z lat czterdziestych. Kopie zostały przepuszczone przez OCR-a i przekonwertowane na format HTML, taki jak do pisania stron WWW — aby ludzie mogli dopisywać do nich odsyłacze, linki i marginesowe notatki, nie zniekształcając pierwotnego tekstu. Powstało ich mnóstwo — to oczywiście bardzo dobrze, ale strasznie utrudnia czytanie. Oryginalny tekst złożony jest umyślnie niewyraźną, staroświecką czcionką, co natychmiast odróżnia go od dopisków z cyberery. Wstęp do „Cryptonomiconu” napisał, pewnie jeszcze przed Pearl Harbor, gość nazwiskiem William Friedman. Jest pełen aforyzmów, które pewnie miały powstrzymać świeżo upieczonych łamaczy kodów przed wysadzeniem się w powietrze po tygodniu walki z najnowszymi nippońskimi szyframi maszynowymi.


Wydaje się, że niezupełnie docenia się fakt, iż uczony w swej pracy posługuje się w 50 procentach środkami nieracjonalnymi.


Intuicja, tak jak błyskawica, trwa zaledwie ułamek sekundy. Z zasady pojawia się, gdy człowiek denerwuje się trudnym do złamania szyfrem i analizuje w myślach wszystkie wykonane na próżno eksperymenty. Nagłe olśnienie — i po kilku minutach wie już to, nad czym trudził się bezowocnie przez kilka dni.


Randy'emu najbardziej spodobał się ten:


Co do szczęścia, mamy stare górnicze przysłowie: „Złoto jest tam, gdzie się je znajduje”.


Na razie wszystko fajnie, ale po kilku klepnięciach klawisza „Page Down” ma już przed nosem niekończące się kratki pełne losowych liter (to jakaś prekomputerowa metoda dekodowania szyfrów), których autor nie umieściłby tutaj, gdyby nie były pouczające dla czytelnika. Randy z przykrością uświadamia sobie, że jeśli nie przebrnie przez te tabelki, nie będzie nawet dorastał do poziomu początkującego kryptoanalityka z epoki II wojny światowej. Przykładowe wiadomości brzmią: „MELDUJĘ ZAGINIĘCIE SAMOLOTU NA MORZU” czy „TRUDNOŚCI Z UTRZYMANIEM KONTAKTU Z CZTERDZIESTĄ PIĄTĄ DYWIZJĄ STOP” i wydają mu się obciachowe, dopóki nie przypomni sobie, że autor zapewne nie wiedział, co znaczy „obciachowy”, że żył w zupełnie innej, przedobciachowej erze, kiedy samoloty naprawdę ginęły na morzu, a ich załogi nigdy nie wracały do rodzin. Gdybyś wtedy choć wymienił w rozmowie słowo „obciachowy”, uciszyliby cię pobłażliwie albo i wysłali do psychoanalityka.

Randy, myśląc o tym, czuje się jak nędzny śmieć. Duma nad Chesterem. Ten rozwalony 747 dyndający pod sufitem to monumentalny dowód złego smaku, a może raczej jakaś deklaracja Chestera? Może ten jajogłowy jest naprawdę przenikliwym myślicielem, wyrastającym ponad banalność i powierzchowność swej epoki? Debatowało nad tym sporo poważnych ludzi — dlatego właśnie uczone artykuły o jego domu wciąż wyskakują w niespodziewanych miejscach. Randy zastanawia się, czy on w ogóle przeżył w życiu coś ważnego, na tyle ważnego, by warto było poświęcić czas na opisanie tego w telegraficznym, zakończonym słowem STOP streszczeniu, a następnie ręczne zaszyfrowanie.

Chyba przelecieli dokładnie nad pozycją wraku. Za kilka dni Randy obróci się na pięcie i wróci w pół drogi na Kinakutę, żeby przyczynić się, jak dalece może (a może niewiele) do wydobycia z niego złotych sztab. Do Manili leci tylko załatwić jakąś sprawę — jeden z filipińskich partnerów Epiphyte pilnie chce się z nim spotkać. Biznes, który rozkręcał w Manili półtora roku temu, przeważnie kręci się sam, a kiedy rzeczywiście wymaga jakiejś interwencji, jest to niesłychanie irytujące.

Zdaje sobie sprawę, że współczesny sposób myślenia, taki jak w dopiskach do „Cryptonomiconu”, nie zda się na wiele przy odszyfrowywaniu Aretuzy. Pierwotni autorzy księgi rzeczywiście musieli dekodować i odczytywać te przeklęte radiogramy, by uratować swych rodaków od śmierci. Autorów dzisiejszych adnotacji nie interesuje czytanie cudzych e-mailów per se; zajmują się tym tematem tylko dlatego, że aspirują do stworzenia nowych kryptosystemów, których nie złamie ani NSA, ani ta nowa MORTD, zwana Czarnym Gabinetem. Kryptolodzy nie dowierzają kryptosystemowi, którego nie próbowali łamać, nie mogą zaś zabrać się do tego bez znajomości podstawowych technik kryptoanalizy — dlatego potrzebna jest uwspółcześniona, pełna przypisów wersja „Cryptonomiconu”. W swych atakach zadowalają się jednak wykazaniem słabości systemu. Wystarcza im, że mogą stwierdzić, iż teoretycznie system ten można zaatakować następująco, ponieważ z formalnego punktu widzenia teorii liczb należy on do takiej-a-takiej klasy problemów, a złamanie tej grupy szyfrów zajmuje mniej więcej tyle-i-tyle cykli procesora. Wszystko to dobrze pasuje do współczesnego sposobu myślenia, w którym by coś osiągnąć, czuć się usatysfakcjonowanym i zebrać gratulacje od kolegów, wystarczy wykazać się umiejętnością wtykania nowych rzeczy do właściwych intelektualnych szufladek.

Pomiędzy teoretycznym udowodnieniem słabości kryptosystemu a rzeczywistym odczytaniem zaszyfrowanych tym algorytmem tekstów zieje przepaść, równie szeroka i głęboka, jak przepaść dzieląca osobę potrafiącą krytykować filmy (poprzez np. przypisanie ich do określonego stylu i gatunku) od człowieka, który umie złapać kamerę oraz parę rolek czystego filmu, wyjść na ulicę i naprawdę zrobić film. O tych sprawach „Cryptono-micon” nie ma za wiele do powiedzenia, chyba że człowiek dokopie się do najgłębszych i najstarszych warstw. Randy podejrzewa, że niektóre z nich napisał jego dziadek.

Stewardesa odzywa się przez interkom i mówi coś w różnych językach. Po każdej zmianie języka po samolocie przebiega szmer dezorientacji: najpierw ci mówiący po angielsku pytają się nawzajem, co ona właściwie powiedziała, a kiedy stwierdzają, że trudno, przepadło, już rozbrzmiewa to samo po kantońsku — i zaraz Chińczycy pytają się nawzajem, co ona właściwie powiedziała. Wersja malajska nie budzi żadnych emocji — widocznie nikt tutaj nie mówi tym językiem, może oprócz Randy'ego, kiedy zamawia kawę. Komunikat prawdopodobnie mówił coś o zbliżającym się lądowaniu. Pod nimi w ciemności rozciąga się Manila, migocząc łatami świateł to tu, to tam, gdy różne części sieci elektrycznej walczą ze swym wrogiem — brakiem konserwacji i przeciążeniem. W myślach Randy siedzi już przed telewizorem i grzebie w misce z Cap'n'Crunch. Może gdzieś na lotnisku da się kupić karton mleka z lodówki — wtedy nawet nie będzie musiał wstępować po drodze do 24 Jam.

Kiedy wysiada, wszystkie stewardesy Malaysian Air uśmiechają się doń od ucha do ucha — jak wiadomo wszystkim technoobieżyświatom, pracownicy branży usługowej uwielbiają ludzi, którzy przynajmniej próbują powiedzieć coś w języku innym niż angielski, i zapamiętują takie osoby. A przynajmniej udają. Po chwili jest już w dobrze znanym budynku dworca lotniczego, który jest cokolwiek, acz nie w pełni, klimatyzowany. Przy karuzeli do bagaży stoi grupka dziewcząt w identycznych wiatrówkach. Ćwierkają jak stado skowronków, tuż pod tablicą „PRZEMYT NARKOTYKÓW BĘDZIE KARANY ŚMIERCIĄ”. Torby długo nie nadjeżdżają. Randy w ogóle nie zdawałby nic na bagaż, gdyby nie wiózł ze sobą mnóstwa książek i innych pamiątek — niektóre pochodzą ze zniszczonego domu, inne z kufra po dziadku. Na Kinakucie zaś zakupił trochę sprzętu do nurkowania, którego ma nadzieję niedługo użyć. No i musiał jeszcze kupić wielką torbę, coś w rodzaju wora marynarskiego na kółkach, żeby to wszystko spakować. Bawi się, obserwując dziewczęta. To chyba jakaś licealna czy studencka drużyna hokeja na trawie. Dla nich nawet oczekiwanie na bagaże jest wielką, pełną wydarzeń przygodą; na przykład kiedy karuzela rusza na chwilę, skrzypiąc straszliwie, a potem znów staje. Wreszcie rusza na dobre. Wyjeżdża szereg takich samych toreb sportowych, dopasowanych kolorystycznie do wiatrówek dziewczyn, a między nimi wielki wór Randy'ego. Zdejmuje go z taśmociągu i sprawdza małe szyfrowe kłódeczki — jedną na głównym suwaku, drugą na zapięciu tylnej kieszeni. Na górze torby jest jeszcze jedna, maleńka kieszonka — nie była potrzebna, jest pusta, dlatego jej nie zamknął.

Wysuwa teleskopową rączkę, stawia torbę na kółkach i rusza ku celnikom. Gdzieś po drodze wplątuje się w tłumek dziewcząt, dla których jest to niezwykle zabawne i śmieszne; Randy jest nieco zakłopotany, dopóki dziewczęta nie zaczynają śmiać się z własnego śmiechu. Czynne jest tylko kilka stanowisk odpraw; pomiędzy nimi stoi ktoś na kształt zawiadowcy, kierujący ludzi to w tę, to w tamtą ścieżkę; zagania dziewczęta do zielonej ścieżki, Randy'ego zaś, naturalnie, do czerwonej.

Daleko przed sobą Randy widzi halę przylotów. Stoi tam kobieta w pięknej sukni. To Amy. Randy zatrzymuje się jak wryty, by lepiej się jej przyjrzeć. Wygląda fantastycznie. Zastanawia się, czy nie jest zbytnią zuchwałością, by przypuszczać, że włożyła sukienkę tylko po to, żeby mu się spodobać. Zuchwałe to czy nie, tak właśnie myśli. Omal się nie przewraca. Nie chciałby wyobrażać sobie nie wiadomo czego, ale może wieczorem spotka go coś ciekawszego niż miska Cap'n'Crunch.

Wchodzi między stanowiska. Chciałby przebiec między nimi prosto ku Amy, choć byłby to kiepski pomysł. Ale nie szkodzi. Nikt jeszcze nie umarł od oczekiwania. Jak to Avi powiedział? Czasem lepiej „chcieć”, niż „mieć”. Jest pewien, że „mieć” w przypadku Amy nie byłoby rozczarowaniem — ale i „chcieć” jest całkiem przyjemne. Torbę z laptopem niesie przed sobą, a za sobą ciągnie wielką walizę, powoli zwalniając, by nie potoczyła się naprzód siłą bezwładności i nie połamała mu kolan. Podchodzi do obowiązkowego długiego stołu ze stali nierdzewnej i znudzonego pana o sylwetce hydrantu, pytającego po raz stutysięczny w życiu:

— Narodowość? Port odlotu? — Randy podaje mu dokumenty i odpowiada na pytania, jednocześnie pochylając się i dźwigając torbę na kontuar. — Proszę otworzyć zamki — mówi inspektor. Randy nachyla się i mruży oczy nad maleńkimi mosiężnymi kółeczkami, ustawiając właściwy kod. Słyszy, jak tymczasem celnik, tuż przy jego głowie, otwiera maleńką kieszonkę na górze torby. Słychać jakiś szelest.

— Halo, proszę pana? — pyta inspektor. — Co to jest?

— No właśnie, co to jest? — powtarza Randy, prostując się i patrząc celnikowi w oczy. Celnik unosi na wysokość ucha malutką zatrzaskową torebkę i wskazuje na nią drugą ręką. Jak aktor w telezakupach. Za nim otwierają się drzwi, wybiega parę osób. Torebeczka jest wypełniona cukrem albo czymś takim, może cukrem pudrem i zwinięta w cy-garowaty rulonik.

— Co to jest? — pyta raz jeszcze inspektor. Randy wzrusza ramionami.

— A ja wiem? Skąd pan to wziął?

— Z pana torby — mówi inspektor i wskazuje na maleńką kieszonkę.

— Niemożliwe, proszę pana. Ta kieszeń była pusta.

— A to pana torba, sir? — Sięga teraz po papierową przywieszkę zwisającą z rączki. Za jego plecami zebrał się już niezły tłumek. Randy, naturalnie, skupiony na inspektorze, w ogóle jeszcze ich nie zauważył.

— Tak mi się wydaje, dopiero co otworzyłem zamki — odpowiada Randy. Inspektor odwraca się i kiwa ręką na ludzi z tyłu. Wszyscy naraz wchodzą w zasięg świateł. Noszą mundury, a niektórzy mają także broń. Po chwili kilku z nich staje za nim. Zdaje się, że go okrążają. Randy zerka w stronę Amy, ale widzi tylko parę porzuconych butów; Amy na bosaka pędzi ku automatom telefonicznym. Pewnie już nigdy nie zobaczy jej w sukience.

Zastanawia się teraz, czy z taktycznego punktu widzenia rozsądnie byłoby już teraz poprosić o adwokata.

Загрузка...