Taran

— Sir! Czy mógłby mi pan powiedzieć dokąd płyniemy?

Porucznik Monkberg wydaje głębokie, drżące westchnienie; żebra latają mu jak blaszana szopa podczas cyklonu. Wykonuje niezbyt sprawną pompkę. Tym samym wyciąga głowę z sedesu, o który opierał się rękoma. Sedesu albo „kingstona”, jak się go tutaj nazywa — tutaj, czyli na niesamowicie zdezelowanym frachtowcu. Urywa kawałek szorstkiej eurosrajtaśmy i ociera usta, zanim spojrzy na sierżanta Roberta Shaftoe'a, który trzyma się ściany.

Shaftoe potrzebuje oparcia, ponieważ dźwiga ekwipunku prawie tyle, ile sam waży. Wszystko to zostało już dla niego starannie zapakowane.

Mógłby na tym poprzestać. Ale Skaut Orli tak nie postępuje: Bobby wszystko wyjął, rozpakował, rozłożył na pokładzie, obejrzał i zapakował z powrotem.

Pozwoliło mu to na wyciągnięcie kilku poważnych wniosków. Mianowicie: oni spodziewają się, że Jednostka 2702 przez najbliższe trzy tygodnie będzie robić wszystko, żeby nie zamarznąć na śmierć. Z przerwami na zabijanie mnóstwa uzbrojonych po zęby skurwieli. Najpewniej Niemców.

— D-d-do N-n-n-orwegii — odpowiada Monkberg. Wygląda tak żałośnie, że Shaftoe zastanawia się, czy nie dać mu m-m-m-morfiny, która powoduje wprawdzie łagodne mdłości, ale powstrzymuje silniejsze mdłości choroby morskiej. Potem dochodzi do siebie, przypomina sobie że Monkberg jest oficerem, którego zadaniem jest wysłać go na śmierć, i postanawia, że niech się wypcha.

— Sir! Na czym polega nasza misja w Norwegii?

Monkberg wydobywa z siebie bulgotliwe beknięcie.

— Walnąć i uciec — odpowiada.

— W co walnąć, sir?

— W Norwegię.

— A gdzie uciec, sir?

— Do Szwecji.

Fajnie. Niebezpieczna podróż morska przez wody rojące się od U-Bootów, zderzenie z Norwegią, rozpaczliwa ucieczka przez zamarznięte tereny okupowane przez faszystów, wszystko to wydaje się trywialne w porównaniu z celem — znalezieniem się w najczystszym i największym zasobniku autentycznych szwedzkich cipencji.

— Shaftoe! Obudź się!

— Tak jest, sir!

— Zauważyłeś zapewne, w co jesteśmy ubrani. — Monkbergowi chodzi o to, że wszyscy zostawili swe blaszki-nieśmiertelniki i wbili się w cywilne ciuchy bądź mundury marynarki handlowej.

— Tak jest, sir!

— Nie chcemy, żeby Hunowie, czy ktokolwiek inny, wiedzieli, kim naprawdę jesteśmy.

— Tak jest, sir!

— No właśnie, spytasz: skoro mamy wyglądać na cywili, to po cholerę nam te wszystkie rozpylacze, granaty, ładunki wybuchowe i tak dalej.

— Sir, o to właśnie miałem zapytać!

— Na to wszystko mamy przygotowaną historię. Chodź ze mną.

Monkberg nagle okazuje zapał. Gramoli się na równe nogi i prowadzi Shaftoe'a przez liczne korytarze i schodnie, prosto do ładowni statku.

— Wiesz, co to za statki, te pozostałe?

Shaftoe patrzy nań tępo.

— Te statki wokół nas? Rozumiesz, jesteśmy w konwoju.

— Tak jest, sir! — Odpowiedź brzmi trochę mniej pewnie. Nikt z nich nie przebywał zbyt długo na pokładzie, odkąd okręt podwodny wysadził ich na tym kiwającym się wraku. Nawet gdyby wyszli i rozejrzeli się wokół, nic by nie dojrzeli, poza mgłą i ciemnością.

— W konwoju do Murmańska — ciągnie Monkberg. — Wszystkie te statki wiozą broń i sprzęt dla Związku Sowieckiego. Jasne?

Doszli do ładowni. Porucznik zapala światło, ukazując skrzynki. Mnóstwo, mnóstwo skrzynek.

— Od cholery broni — mówi Monkberg — w tym rozpylacze, granaty, ładunki i tak dalej. Rozumiesz, do czego piję?

— Nie, nie rozumiem, do czego pan pije.

Monkberg podchodzi krok bliżej. Denerwująco blisko. Mówi teraz konspiracyjnym tonem.

— Rozumiesz, jesteśmy zwykłymi marynarzami na tym statku handlowym. Płyniemy do Murmańska. Robi się mgła. Oddzielamy się od konwoju. I nagle, pierdut! Wpadamy, kurwa, na Norwegię. Jesteśmy uwięzieni w kraju okupowanym przez hitlerowców. Musimy przedostać się do Szwecji. Ale zaraz, zaraz, mówimy do siebie. A ci wszyscy Niemcy pomiędzy nami a szwedzką granicą? No, lepiej uzbroimy się po zęby. A kto może lepiej uzbroić się po zęby niż załoga frachtowca wypchanego po brzegi bronią? Lecimy na dół do ładowni, w pośpiechu wyważamy pokrywy kilku skrzyń i zbroimy się.

Shaftoe zerka na skrzynie. Żadna nie ma wyważonej pokrywy.

— A potem — ciągnie Monkberg — opuszczamy statek i walimy do Szwecji.

Zapada długa cisza. Shaftoe w końcu wykrztusza:

— Tak jest, sir!

— No to otwieraj te skrzynki.

— Tak jest, sir!

— I niech to wygląda na pośpiech. Pośpiech! No, dawaj! Rusz dupę!

— Tak jest, sir!

Shaftoe próbuje wczuć się w rolę. Czego potrzeba do wyważenia wieka skrzyni? Nie widać żadnych łomów. Wychodzi z ładowni i pędzi korytarzem. Monkberg leci tuż za nim, poganiając go:

— Spieszysz się! Zaraz tu będą hitlerowcy! Musisz się uzbroić! Pomyśl o swojej żonie i dzieciakach w Lubbock, Glasgow czy gdzie tam.

— Oconomowoc, Wisconsin, sir! — gniewnie rzuca Shaftoe.

— Nie, nie! Nie naprawdę! W twojej roli jako pieprzonego marynarza na mieliźnie! Patrz, Shaftoe! Tutaj! Ratunek jest w zasięgu ręki!

Shaftoe odwraca się; Monkberg wskazuje na szafkę z napisem SPRZĘT PRZECIWPOŻAROWY.

Otwiera drzwi i wśród innych narzędzi widzi także ów gigantyczny topór; z takimi zawsze ganiają strażacy.

Trzydzieści sekund później jest w ładowni i rozwala w stylu Waligóry skrzynkę z amunicją kalibru.45.

— Szybciej! Bardziej chaotycznie! — krzyczy Monkberg. — To nie jest operacja chirurgiczna! Jesteś spanikowany! — Wreszcie mówi: — A, cholera! — Podchodzi doń i zabiera topór.

Robi potężny zamach i wcale nie trafia w skrzynkę, stopniowo uświadamiając sobie kolosalny ciężar i długość tego narzędzia. Shaftoe pada na pokład i odtacza się w bezpieczne miejsce. Monkberg w końcu ustala zasięg oraz azymut i wreszcie udaje mu się trafić. Po pokładzie skaczą drzazgi i wióry.

— Rozumiesz! — Monkberg ogląda się przez ramię na Shaftoe'a. — Ma być pełno odłamków! Kompletny chaos! — Jednocześnie patrzy na niego, gada i zamierza się toporem, a ponieważ statek kołysze, przesuwa także stopę; dlatego ostrze topora przelatuje obok skrzynki i wali go prosto w kostkę.

— Rrrany! — cichym, spokojnym głosem mruczy Monkberg. Zafascynowany przygląda się swej nodze. Shaftoe podchodzi, by zobaczyć, co jest tam tak ciekawego.

Monkberg elegancko przeciął sobie spory kawałek lewej nogi. W świetle latarki widać rozcięte naczynia krwionośne i wiązadła sterczące po bokach krwawej rany, jak wysadzone przez sabotażystów mosty i rurociągi dyndające po obu stronach wąwozu.

— Sir, pan jest ranny! Lepiej zawołam porucznika Roota!

— Nie! Masz zostać tu i pracować! — mówi Monkberg. — Sam znajdę Roota. — Obiema rękami ściska nogę powyżej rany. Krew tryska na pokład. — Idealnie! — mówi w zadumie. — Dodaje tyle realizmu.

Po kilku powtórzeniach tego rozkazu Shaftoe z ociąganiem wraca do rozwalania skrzyń. Monkberg przez parę minut kuśtyka i zatacza się po ładowni, zalewając wszystko krwią, wreszcie wlecze się do Enocha Roota. Na koniec mówi jeszcze:

— Pamiętaj! To ma wyglądać jak splądrowane!

Ale ten numer z raną na nodze szybciej uświadamia mu, o co chodzi, niż zdołałby to powiedzieć Monkberg. Widok krwi przywodzi na myśl Guadalcanal i inne awantury. Właśnie mija działanie ostatniej dawki morfiny, co sprawia, że staje się bystrzejszy. No i zaczyna czuć chorobę morską — chce ją więc zwalczyć pracą fizyczną.

Toteż mniej lub bardziej szaleje z toporem. Traci rachubę czasu.

Trochę żałuje, że Jednostka nie została na suchym lądzie — najlepiej jeszcze w ciepłym klimacie, tak jak ostatnio — przez dwa słoneczne tygodnie we Włoszech.

Przez pierwszą część misji ciężko pracowali, taszcząc wte i wewte te beczki z gównem. Ale reszta (oprócz kilku ostatnich godzin) wyglądała jak normalny urlop, tyle że bez żadnych kobiet. Codziennie zmieniali się na posterunku obserwacyjnym i patrzyli przez teleskopy i lornetki na Zatokę Neapolitańską. Każdej nocy kapral Benjamin zasiadał do radia i stukał kolejną porcję bzdur w alfabecie Morse'a.

Pewnego wieczoru otrzymał radiogram i jakiś czas go odszyfrowywał. Obwieścił nowinę Shaftoe'owi:

— Niemcy wiedzą, że jesteśmy tutaj.

— Co znaczy, że wiedzą, że jesteśmy tutaj?

— Wiedzą, że przynajmniej od sześciu miesięcy mieliśmy punkt obserwacyjny nad Zatoką Neapolitańską.

— Ale jesteśmy tu dopiero od niecałych dwóch tygodni.

— Jutro będą tu nas szukać.

— No to spierdalajmy stąd — odparł Shaftoe.

— Pułkownik Chattan rozkazuje ci zaczekać — rzekł Benjamin — dopóki nie będziesz wiedział, że Niemcy wiedzą, że tu jesteśmy.

— Ale ja już wiem, że Niemcy wiedzą, że tu jesteśmy. Właśnie mi powiedziałeś.

— Nie, nie, nie. Zaczekaj do momentu, w którym dowiedziałbyś się, że Niemcy wiedzą, nawet gdyby pułkownik Chattan nie powiedział ci przez radio.

— Robisz ze mnie wała czy jak?

— Takie rozkazy — odpowiedział Benjamin i na dowód wręczył mu odszyfrowany radiogram.

Gdy tylko zaświtało, usłyszeli przeczesujące niebo samoloty obserwacyjne. Shaftoe był gotów do realizacji planu ucieczki; upewnił się, że inni również. Wysłał paru SAS-owców na rekonesans w trudniejsze miejsca na ich szlaku odwrotu. Sam zaś ułożył się na plecach i patrzył w niebo, przyglądając się samolotom.

Czy teraz wiedział, że Niemcy wiedzą?

Odkąd się obudził, łaziło za nim kilku facetów z SAS, gapiąc się na niego. Shaftoe wreszcie popatrzył w ich stronę i skinął głową. Pobiegli. Chwilę później usłyszał łomot ciężkich kluczy spadających do wnętrza skrzynek z narzędziami.

Całe niebo pełne było pieprzonych szwabskich samolotów rozpoznawczych. To już całkiem niezła poszlaka, wskazująca, że Niemcy wiedzą. A on sam doskonale widział te samoloty, więc w zasadzie wiedział, że wiedzą. Ale pułkownik Chattan rozkazał mu czekać, aż będzie miał „pewność, że został ewidentnie zauważony przez Niemców”, cokolwiek by to znaczyło.

Zwłaszcza jeden z nich cały czas zbliżał się do nich. Leciał tuż nad ziemią, przeczesując ją wąskimi zagonami. Shaftoe czekał, aż minie ich pozycję. Chciało mu się krzyczeć. To było zbyt głupie, żeby było prawdziwe. Chciał już wystrzelić racę i niech to się skończy.

Wreszcie, wczesnym popołudniem, leżąc w cieniu drzewa, spojrzał prosto w górę i prawie mógł policzyć wręgi na podbrzuszu niemieckiego samolotu. Henschel Hs-126{Shaftoe przez ostatnie kilka tygodni nie miał nic lepszego do roboty, niż stawiać pasjansa kartami POZNAJ SPRZĘT NIEPRZYJACIELA, dlatego teraz może recytować numery modeli mało znanych niemieckich samolotów zwiadowczych (przyp. aut.).} z pojedynczym wygiętym do tyłu skrzydłem zamontowanym nad kadłubem, tak by nie zasłaniać widoku w dół, z mnóstwem wystających drabinek, zastrzałów i gigantycznym płaskostopym podwoziem. Jeden Niemiec zamknięty w szklanej osłonie prowadził samolot, drugi, na świeżym powietrzu, zerkał w dół spod gogli i manipulował przy obrotowym karabinie maszynowym. Ten prawie zajrzał Shaftoe'owi w oczy, po czym klepnął pilota po ramieniu i wskazał w dół.

Henschel przerwał swój regularny tor poszukiwań, robiąc zwrot, tak by znów przelecieć nad ich pozycją.

— To jest to — powiedział do siebie Shaftoe. Wstał i skierował się w stronę zrujnowanej stodoły. — To jest to! Róbcie, co trzeba! — krzyknął.

SAS-owcy siedzieli na skrzyni ciężarówki, pod plandeką i pracowali kluczami. Shaftoe zerknął w tamtą stronę i spostrzegł połyskujące części od vickersa rozłożone na czystym białym płótnie. Skąd ci goście, do cholery, wzięli czyste białe płótno? Pewnie zachowali je specjalnie na tę okazję. Dlatego nie mogli doprowadzić vickersa do porządku wcześniej? Ponieważ dostali rozkazy, by poskładać go w pośpiechu, w ostatniej chwili.

Kapral Benjamin zawahał się z ręką uniesioną nad kluczem.

— Sierżancie, jest pan pewien, że wiedzą o nas?

Wszyscy odwrócili się, by zobaczyć, co odpowie Shaftoe na to proste pytanie. Powoli zapracowywał na reputację człowieka, którego należy obserwować.

Zakręcił się na pięcie i wyszedł w otwarte miejsce, kilka metrów dalej. Słyszał, jak za jego plecami chłopcy z Jednostki 2702 przepychają się w drzwiach, chcąc mieć lepszy widok na niego.

Henschel wracał w kolejnym przelocie, leciał tak nisko, że chyba można by mu cisnąć kamieniem w szybę.

Shaftoe wyciągnął swego tommy'ego, zarepetował, machnął suwadłem zamka do góry, do dołu i otworzył ogień.

Niektórzy narzekali, że rozpylacz ma słabą siłę rażenia, ale on na własne oczy widział sypiące się z silnika samolotu odłamki. Henschel prawie natychmiast stracił równowagę. Skrzydła przechyliły się do pionu i dalej, odwracając się do góry nogami, samolot stracił i tak niewielką wysokość, po czym wykonał odwrócone lądowanie awaryjne w gaju oliwnym, nie dalej niż sto metrów od nich. Ale nie wybuchł od razu płomieniem; słyszy zza pleców jęk rozczarowania.

Potem zapada cisza. Jedyny dźwięk to popiskiwanie radia kaprala Benjamina. Teraz zna już odpowiedź na swoje pytanie i wysyła ostatni radiogramik. Shaftoe choć raz rozumie kod Morse'a — ta wiadomość idzie jawnym tekstem: „WYKRYLI NAS PRZERWAĆ PLAN TORUS”.

Wykonując pierwsze zadanie planu Torus, chłopcy wleźli na ciężarówkę, wyjechali z kryjówki i zatrzymali się, nie gasząc silnika, wśród drzew nieopodal. Benjamin, skończywszy, porzucił radio i dołączył do nich.

Shaftoe, wykonując swoje pierwsze zadanie planu Torus, obszedł całe gospodarstwo torem naśladującym zygzakujący lot samolotu rozpoznawczego. Niósł odwrócony do góry dnem kanister z benzyną. Bez zakrętki.

Została mu mniej więcej jedna trzecia benzyny. Postawił kanister pośrodku stodoły. Wyciągnął zawleczkę z granatu, cisnął go pod kanister i uciekł z budynku. Ciężarówka już odjeżdżała, gdy dobiegł do niej i zanurkował prosto w oczekujące ramiona swej jednostki. Wciągnęli go na pakę. Usadowił się z tyłu i zdążył jeszcze zobaczyć, jak szopa wylatuje w powietrze w postaci całkiem zadowalającej kuli ognia.

— Dobra — rzucił. — Mamy parę godzin do zabicia.

Wszyscy faceci w ciężarówce — oprócz pracujących nad vickersem SAS-owców — spojrzeli po sobie. On naprawdę powiedział coś takiego?

— Eee… sierżancie… — odezwał się wreszcie jeden z nich — może pan wyjaśnić, o co chodziło z tym zabijaniem czasu?

— Samolot przyleci po nas dopiero za jakiś czas. Takie rozkazy.

— Jakieś kłopoty czy coś?

— Nie. Wszystko idzie jak trzeba. Takie rozkazy.

Chłopcy nie chcieli wszczynać teraz awantury, ale wymienili sporo spojrzeń. Wreszcie przemówił Enoch Root:

— Pewnie zastanawiacie się, chłopcy, dlaczego nie mogliśmy najpierw poczekać kilka godzin, zanim ujawniliśmy się Niemcom, i dotrzeć do samolotu w sam raz na czas.

— No pewnie! — potwierdzili wszyscy Amerykanie i Angole, energicznie kiwając głowami.

— To dobre pytanie — odrzekł Root. Zabrzmiał to tak, jakby sam znał odpowiedź. Nagle wszyscy w ciężarówce zapałali chęcią, by dźgnąć go nożem.

Niemcy skierowali parę jednostek naziemnych do zabezpieczenia skrzyżowań dróg w rejonie. Kiedy Jednostka 2702 dotarła na pierwsze z nich, wszyscy Niemcy byli świeżo zabici, musieli więc tylko zwolnić, by kilku marine raiderów mogło wyskoczyć z kryjówek i wdrapać się do środka.

Niemcy na drugim skrzyżowaniu nie mieli pojęcia, co się dzieje. Ewidentnie coś im się pochrzaniło w łączności, co łatwo było poznać nawet mimo barier kulturowych i językowych. Jednostka 2702 po prostu otworzyła ogień spod plandek i rozniosła ich na strzępy albo przynajmniej zmusiła do ukrycia się.

Następni Niemcy już nie byli tacy; w poprzek drogi ustawili blokadę z ciężarówki i dwóch aut i schowali się za nimi, mierząc z karabinów. Wyglądało, że mają tylko lekką broń. Ale do tego czasu vickers został wreszcie poskładany, skalibrowany, wyregulowany, sprawdzony i załadowany. Brezent odchylił się. Szeregowy Mikulski (polskiego pochodzenia) — ponury, zamyślony, studwudziestokilowy żołnierz SAS, zaczął pracować vickersem mniej więcej wtedy, gdy Niemcy zarepetowali swe karabiny.

Bobby Shaftoe po gimnazjum wylądował w technikum, gdzie miał mnóstwo warsztatów. Oczywiste więc, że pewną ilość czasu poświęcał na cięcie dużych kawałków drewna i metalu na mniejsze kawałki. W warsztacie służyły do tego celu liczne piły, niektóre lepsze, inne gorsze. Niektóre operacje, beznadziejnie długie i męczące przy użyciu ręcznej piły, można było wykonać piłą elektryczną. Podobnie, pewne cięcia i materiały powodowały, że mniejsze piły elektryczne blokowały się lub przegrzewały, trzeba więc było użyć większej piły elektrycznej. Lecz nawet przy najmocniejszej pile elektrycznej w całym warsztacie Shaftoe zawsze czuł, że powstają w niej jakieś naprężenia. Zawsze zwalniała, kiedy brzeszczot zetknął się z materiałem, zawsze drgała, nagrzewała się, a jeśli zbyt mocno naciskałeś materiał, mogła się zakleszczyć. Ale potem, pewnego lata popracował w tartaku, gdzie mieli piłę taśmową. Piła taśmowa, zapas ostrzy, części zamienne, rzeczy do konserwacji, specjalne narzędzia i instrukcje obsługi zajmowały całe pomieszczenie. To było jak dotąd jedyne narzędzie z całym zapleczem, jakie widział. Piła była wielkości samochodu. Ostrze prowadziły dwa gigantyczne, ośmioszprychowe koła, jakby wymontowane z parowozu. Brzeszczoty zrobiono z długiej zębatej taśmy, której trzeba było odwinąć mniej więcej kilometr, odciąć i starannie zespawać końce, tworząc pętlę. Kiedy przestawiałeś wyłącznik, przez chwilkę nie działo się zupełnie nic, tylko z ziemi wydobywała się infradźwiękowa wibracja, jakby gdzieś z dala nadjeżdżał pociąg towarowy; wreszcie ostrze zaczynało się poruszać, powoli, ale nieubłaganie nabierając szybkości, aż zęby znikały, a taśma stawała się piorunem czystej, piekielnej energii, napiętym między stołem a wiszącym nad nim osprzętem. Anegdoty o wypadkach z piłą taśmową opowiadano ściszonymi głosami i zwykle nie mieszano ich z innymi opowieściami o wypadkach. W każdym razie najbardziej godny uwagi był fakt, że tą piłą mogłeś przeciąć cokolwiek, a ona nie tylko robiła to szybko i sprawnie, ale nawet nie zauważała, że cokolwiek robi. Nie zauważała, że człowiek przeciąga przez nią wielki kawał jakiegoś materiału. Nigdy nie zwalniała i nigdy się nie przegrzewała.

Po skończeniu szkoły Shaftoe dowiedział się z doświadczenia, że broń palna ma wiele wspólnego z piłami. Karabiny i pistolety mogły wystrzeliwać pociski, pewnie, ale miały odrzut, grzały się, zanieczyszczały i w końcu zacinały. Innymi słowy, strzelają, lecz jest to dla nich wielki wysiłek, powodujący pewne naprężenia, których po dłuższym czasie nie wytrzymują. Ale vickers na pace tej ciężarówki był w stosunku do innych karabinów tym, czym piła taśmowa w porównaniu z innymi piłami. Miał chłodzenie wodą. Właściwie miał nawet pieprzoną chłodnicę. Miał całe zaplecze, tak jak piła taśmowa, i załogę techników do obsługi. Ale kiedy już się rozpędził, mógł strzelać nieprzerwanie całymi dniami, jeśli tylko wtykano do niego nowe taśmy z nabojami. Gdy szeregowiec Mikulski otworzył ogień, także niektórzy inni, spragnieni walki, zaczęli strzelać do Niemców z karabinów. Poczuli się przy tym tak żałośni i słabi, że zaraz zrezygnowali, schowali się w rowie, zapalili po papierosie i przyglądali się strumieniowi pocisków przesuwającemu się powoli wzdłuż blokady na drodze. Mikulski oblał ołowiem wszystkie blokujące drogę pojazdy, kręcąc karabinem tam i z powrotem jak wycelowaną na źródło ognia gaśnicą. Potem wybrał kilka punktów, za którymi ktoś mógłby się ukrywać, i skupił się na nich, ryjąc tunele przez blachy samochodów, dopóki nie zobaczył, co naprawdę jest po drugiej stronie. Kadłuby i ramy rozpadały się na dwoje. Ściął ze sześć drzew, za którymi ewentualnie mogli ukrywać się Niemcy, a potem skosił coś z ćwierć hektara trawy.

Tymczasem stało się jasne, że niektórzy Niemcy wycofali się za nieduży nasyp, skąd znów do nich strzelają. Mikulski uniósł zatem lufę vickersa i plunął serią w niebo, tak by pociski, jak te z moździerza, spadły po drugiej stronie wzniesienia. Chwilę trwało, zanim się wstrzelał, lecz potem cierpliwie rozsiał ołów po całym polu, jakby podlewał trawnik.

Jeden z SAS-owców nawet zaczął coś liczyć na kolanie — jak długo powinien to robić Mikulski, by mieć pewność, że rozkład pocisków na ziemi będzie miał odpowiednią gęstość, powiedzmy, dziesięć na metr kwadratowy. Kiedy już należycie obsiał glebę ołowianymi plombami, obrócił się z powrotem w stronę blokady i zadbał, by ciężarówka parkująca w poprzek rozpadła się na fragmenty wystarczająco małe, aby zepchnąć je z drogi.

I w końcu przerwał ogień. Shaftoe miał ochotę wpisać coś do dziennika, tak jak wpisują to kapitanowie po wprowadzeniu okrętu wojennego do portu. Mijając pobojowisko, zwolnili, żeby się trochę pogapić. Kruche szare żeliwo karterów silników rozleciało się jak szkło; widać było wnętrze w przekroju, wystawione na światło dzienne lśniące tłoki i wały korbowe krwawiące olejem i płynem chłodzącym.

Przejechali przez resztki blokady i wjechali na otwartą, z rzadka porośniętą przestrzeń — znakomite miejsce do ataku powietrznego ze strony Luftwaffe. Pierwsze dwa myśliwce Mikulski i vickers rozwalili w locie. Druga para za jednym zamachem zniszczyła ciężarówkę, ciężki karabin i szeregowego Mikulskiego. Nikt więcej nie został ranny; wszyscy leżeli w rowie, przyglądając się, jak Mikulski spokojnie siedzi w gnieździe karabinu, bawi się w próbę odwagi z dwoma messerschmittami i w końcu przegrywa.

Zaczęło się już ściemniać. Jednostka udała się dalej na piechotę, dźwigając na noszach szczątki Mikulskiego. Wpadli na niemiecki patrol i walczyli z nim: dwóch SAS-owców odniosło rany, a jednego z nich trzeba było nieść na noszach. Wreszcie dotarli w umówione miejsce, pole pszenicy, gdzie rozłożyli flary, by wskazać samolotowi lądowisko. Armijny DC-3 wylądował elegancko, zabrał wszystkich na pokład i zabrał ich na Maltę bez dalszych przygód.

I tam właśnie poznali porucznika Monkberga.

Zaraz po zdaniu raportu wsadzili ich na okręt podwodny, płynący w nieznanym (a przynajmniej niepodanym) kierunku. Ale gdy znaleźli w swym ekwipunku ważące po pięć kilogramów impregnowane swetry, zaczęli się domyślać. Kilka klaustrofobicznych dni później przeniesiono ich na ten frachtowiec.

Łajba jest tak żałosna, że bawili się, podmieniając w rozmaitych żeglarskich wyrażeniach słowo „okręt” na „przekręt”, np. „Doprowadźcie do porządku tę kajutę przekrętową” albo „Dokąd wiezie nas ten cholerny kapitan przekrętu?”. I tym podobne.

Bobby Shaftoe, w ładowni przekrętowej, z całych sił stara się, by wyglądało to na kompletny chaos. Wywala na pokład karabiny i pistolety maszynowe. Otwiera skrzynki z amunicją kalibru.45 i rozrzuca je wokół. Znajduje też narty — narty się przydadzą, prawda? Tu i ówdzie wtyka minę, żeby nastraszyć trochę tych Niemców, którzy zabiorą się do badania wraku. Rozpakowuje granaty. Takie pełne skrzynki wyglądają niespecjalnie chaotycznie, wyciąga więc kilka z nich, niesie na górę i ciska za burtę. Rzuca tam także parę sztuk nart — może fale wyrzucą je gdzieś na brzeg, dokładając się do owego ogólnego chaosu, który tak bardzo leży na sercu porucznikowi Monkbergowi.

I właśnie idąc po pokładzie z ładunkiem nart, zauważa coś we mgle. Oczywiście zaraz robi unik. Po wielu atakach powietrznych Bobby Shaftoe znakomicie wyuczył się uników. Robi taki unik, że wszystkie narty padają na pokład, a on już prawie rzuca się między nie. Ale stoi wystarczająco długo, by się przyjrzeć temu czemuś. Leży dokładnie przed nimi, trochę wyżej niż mostek statku i (w przeciwieństwie do atakujących zero lub messerschmittów) nie porusza się szybko — stoi i tyle. Jak chmura na niebie. Jakby mgła zlepiła się w gęstą bryłę, jak tłuczone ziemniaki u mamy. Robi się coraz jaśniejsza, a kontur coraz wyraźniejszy. Zaczyna widzieć tam coś jeszcze.

Ta druga rzecz jest zielona.

Zaraz, zaraz! Patrzy na zielone skaliste zbocze z wielką plamą śniegu pośrodku.

— Uwaga! — wrzeszczy i rzuca się na pokład.

Ma nadzieję, że zderzenie z lądem zaskoczy go łagodnością, delikatnością. Pamięta, jak to jest, gdy wjeżdża się motorówką na piaszczystą plażę, w ostatniej chwili wyłącza i podnosi silnik, po czym wślizguje się miękko na piasek.

Okazuje się, że to bardzo kiepskie porównanie. Frachtowiec w rzeczywistości płynie znacznie szybciej niż typowa, pyr-pyr-pyr, łódeczka do łowienia ryb. No i nie wślizguje się na piaszczystą plażę, tylko zderza się czołowo z pionową granitową ścianą. Huk jest potężny, dziób statku wygina się do góry, a Bobby Shaftoe nagle orientuje się, że jedzie na brzuchu po oblodzonym pokładzie.

Przez chwilę obawia się, że ześliźnie się prosto do wody, ale udaje mu się wycelować w łańcuch kotwicy, który skutecznie go wyhamowuje. Słyszy, jak gdzieś pod nim dziesięć tysięcy małych i dużych przedmiotów zatrzymuje się na innych przeszkodach.

Następuje krótka chwila spokoju, którą przerywa larum nielicznej załogi statku:

— OPUŚCIĆ PRZEKRĘT! OPUŚCIĆ PRZEKRĘT!

Żołnierze Jednostki 2702 ruszają do szalup. Shaftoe wie, że potrafią zatroszczyć się o siebie, idzie więc na mostek. Szuka tych kilku cudaków, dzięki którym zawsze zdarzy się coś ciekawego: porucznika Roota, porucznika Monkberga i kaprala Benjamina.

Najpierw widzi kapitana statku — zapada się w fotel, nalewa sobie drinka i wygląda na człowieka, który dopiero co wykrwawił się na śmierć. Ten nieszczęśnik to oficer zawodowy marynarki wojennej, odłączony od regularnych sił tylko do tego jednego zadania, które właśnie wykonał. Widać, że to wszystko bardzo mu się nie podoba.

— Nieźle wyszło, sir! — mówi Shaftoe, bo nie wie, co właściwie powiedzieć. Potem idzie do kabiny radiooperatora, zwabiony odgłosami kłótni.

Dramatis personae to: kapral Benjamin, z wielką Księgą, w pozie przywodzącej na myśl gniewnego kaznodzieję sarkastycznie pokazującego swym zbłąkanym parafianom, jak wygląda Biblia; porucznik Monkberg, półleżący w krześle, ze zranioną Kończyną na stole; oraz porucznik Root, pracujący nad nią z igłą i nitką.

— Moja przysięga zobowiązuje mnie… — zaczyna Benjamin. Przerywa mu Monkberg.

— Przysięga zobowiązuje was, kapralu, do wykonywania moich rozkazów!

Medykamenty Roota są rozsiane po całym pokładzie na skutek zderzenia. Shaftoe zaczyna zbierać je i porządkować, szczególnie bystro wypatrując małych buteleczek, które mogły się gdzieś zawieruszyć.

Benjamin jest bardzo podminowany. Widać, że nie potrafi dotrzeć do Monkberga, a więc otwiera ciężką księgę na chybił trafił i unosi ją nad głową. Na jej stronach, wiersz za wierszem, stoją losowe litery.

— To jest — wykrzykuje — KOD MARYNARKI HANDLOWEJ aliantów! TA KSIĄŻKA znajduje się na KAŻDYM FRACHTOWCU w KAŻDYM KONWOJU na północnym Atlantyku! Te statki używają jej do NADAWANIA SWOJEJ POZYCJI! ROZUMIE pan, co się STANIE jeśli TA KSIĄŻKA wpadnie w ręce NIEMCÓW?!

— Otrzymał pan rozkaz — odpowiada Monkberg.

I ciągną w tym stylu przez kilka minut; Shaftoe tymczasem sprząta z pokładu medyczne śmieci. Wreszcie widzi to, czego szukał: potoczyła się za szafkę, ale chyba cudem jest nienaruszona.

— Sierżancie Shaftoe! — rozkazująco woła Root. Tym razem najbardziej udało mu się upodobnić tonem do oficera. Shaftoe odruchowo się wypręża.

— Tak jest, sir!

— Dawka morfiny porucznika Monkberga pewnie zaraz się skończy. Proszę znaleźć fiolkę z morfiną i natychmiast mi ją dać.

— Tak jest, sir! — Shaftoe jest żołnierzem piechoty morskiej, co oznacza, że jest naprawdę dobry w wykonywaniu rozkazów, nawet wtedy gdy własne ciało każe odmówić. Ale i tak palce nie chcą wypuścić buteleczki z uścisku i Root musi rozwierać je niemal siłą.

Benjamin i Monkberg, zapamiętali w dyskusji, nie zwracają uwagi na ich rozmowę.

— Poruczniku Root! — mówi Benjamin, wysokim i drżącym głosem.

— Tak, kapralu? — z roztargnieniem rzuca Root.

— Mam powody sądzić, że porucznik Monkberg jest niemieckim szpiegiem i że należy go pozbawić dowodzenia tą misją i aresztować!

— Ty skurwysynu! — krzyczy Monkberg. Może sobie pokrzyczeć: Benjamin właśnie oskarżył go o zdradę, za co może trafić przed pluton egzekucyjny. Lecz Root trzyma jego nogę w uścisku na stole, toteż Monkberg się nie rusza.

Root jest całkiem spokojny. Chyba wręcz cieszy się, że padło tak niewiarygodnie poważne oskarżenie. To okazja, by pogadać o czymś istotniejszym niż, na przykład, wymyślanie marynarskich wyrażeń ze słowem „przekręt” w miejsce „okrętu”.

— Zobaczysz, pójdziesz za to pod sąd wojenny, ty kanalio! — wykrzykuje Monkberg.

— Kapralu Benjamin, jakie ma pan podstawy do tego oskarżenia? — mówi Enoch Root, tonem jak z kołysanki.

— Porucznik nie udzielił mi pozwolenia na zniszczenie książek kodowych, do czego zobowiązuje mnie przysięga! — krzyczy Benjamin. Zupełnie stracił panowanie nad sobą.

— Pułkownik Chattan dał mi jasne i wyraźne rozkazy! — Monkberg zwraca się do Roota. Shaftoe jest zdziwiony. Monkberg najwyraźniej docenił autorytet Roota w tej kwestii. A może jest przestraszony i szuka sprzymierzeńca. Oficerowie zwierają szyki przeciwko podoficerom. Jak zwykle.

— Ma pan te rozkazy na piśmie, abym mógł się z nimi zapoznać? — pyta Root.

— Nie sądzę, żebyśmy mogli teraz dyskutować na ten temat — wciąż błagalnym i obronnym tonem mówi Monkberg.

— A więc co pan proponuje zrobić? — pyta Root, przeciągając jedwabną nitkę przez jego zdrętwiałe mięśnie. — Siedzimy na mieliźnie. Niedługo będą tu Niemcy. Albo zostawiamy książki kodowe, albo nie. Decyzję trzeba podjąć natychmiast.

Monkberg flaczeje na krześle.

— Może mi pan pokazać rozkazy na piśmie? — pyta Root.

— Nie. Otrzymałem je ustnie — odpowiada Monkberg.

— Czy była w nich konkretnie mowa o książkach kodowych?

— Tak, była — oznajmia Monkberg, jak świadek na sali sądowej.

— Czy te rozkazy nakazywały pozostawienie książek kodowych, tak by mogły wpaść w ręce Niemców?

— Tak, nakazywały.

Chwila ciszy; Root związuje szew i zaczyna kolejny. Potem odzywa się:

— Jakiś sceptyk, na przykład kapral Benjamin, mógłby pomyśleć, że ta sprawa z książkami kodowymi to pański wymysł.

— Gdybym sfałszował własne rozkazy, mógłbym zostać rozstrzelany.

— Tylko jeżeli pan oraz paru świadków tego zdarzenia przedostanie się na terytorium aliantów i skonfrontuje z pułkownikiem Chattanem — spokojnie i cierpliwie mówi Root.

— Co tu się, do cholery, dzieje? — pyta jeden z SAS-owców, wpadając przez luk w podłodze i pędząc schodnią na górę. — Czekamy i czekamy w tych pieprzonych łodziach! — Wpada do kabiny; twarz mu poczerwieniała od zimna i zdenerwowania. Rozgląda się nerwowo.

— Spierdalaj — mówi Shaftoe. Gość z SAS ma szybki refleks.

— Tak jest, panie sierżancie!

— Idź na dół i powiedz tym z łódek, żeby też spierdalali — dodaje Shaftoe.

— Już się robi! — SAS-owiec znika.

— Jak zaświadczą ci niespokojni ludzie w szalupach — ciągnie Root — prawdopodobieństwo, że pan oraz paru świadków zdarzenia przedostanie się z powrotem na nasze terytorium, zmniejsza się z minuty na minutę. A fakt, że właśnie przypadkiem parę minut temu własnoręcznie poważnie zranił się pan w nogę, niezwykle komplikuje naszą ucieczkę. Albo wszyscy zostaniemy schwytani razem, albo pan poprosi o pozostawienie. Obie te możliwości ratują pana od sądu wojennego i plutonu egzekucyjnego — zakładając, że jest pan niemieckim szpiegiem.

Monkberg nie wierzy własnym uszom.

— Ależ… ależ, poruczniku, to przecież był wypadek! Uderzyłem się w nogę tym cholernym toporem — nie sądzi pan chyba, że zrobiłem to umyślnie!?

— Niestety, trudno nam powiedzieć — z żalem odpowiada Root.

— Czemu po prostu nie zniszczymy książek? To najbezpieczniejsze wyjście — mówi Benjamin. — Po prostu wykonam mój stały rozkaz — nic w tym złego. Za to nie pójdę pod sąd wojenny.

— Ale w ten sposób cała misja na marne! — odpowiada Monkberg. Root przez chwilę zastanawia się nad tym.

— Czy kiedykolwiek ktoś zginął, dlatego że nieprzyjaciel ukradł jeden z naszych kodów i przeczytał nasze wiadomości?

— No pewnie — mówi Shaftoe.

— A czy ktokolwiek po naszej stronie mógłby zginąć — ciągnie Root — ponieważ nieprzyjaciel nie miał jednego z naszych kodów?

To dopiero zagadka. Najszybciej decyduje się na odpowiedź kapral Benjamin, choć nawet on musi to przemyśleć.

— Oczywiście, że nie!

— Sierżancie Shaftoe? Jakie jest wasze zdanie? — pyta Root, mierząc go trzeźwym i poważnym spojrzeniem.

— Wszystkie te kody to skomplikowane rzeczy — mówi Shaftoe. Kolej na Monkberga.

— Tak. M-m-myślę… że mógłbym wymyślić jakąś hipotetyczną sytuację, w której ktoś rzeczywiście mógłby zginąć.

— A pan, poruczniku Root? — pyta Shaftoe.

Root przez długi czas milczy. Pracuje igłą i nitką. Wydaje się, że mija kilka minut. A może i nie. Po prostu wszyscy się denerwują, że zaraz nakryją ich Niemcy.

— Porucznik Monkberg każe mi wierzyć, że przekazanie kodów alianckiej marynarki handlowej w ręce Niemców zapobiegnie ofiarom wśród alianckich żołnierzy — odzywa się w końcu Root. Na dźwięk jego głosu wszyscy nerwowo podskakują. — Właściwie, skoro musimy tutaj użyć czegoś w rodzaju rachunku różniczkowego ofiar, pytanie naprawdę brzmi: czy w jakiś sposób zdołamy uratować więcej ludzi, niż stracimy?

— Tego to ja już nie rozumiem — mówi Shaftoe. — Nie zdałem nawet z algebry.

— Zacznijmy więc od tego, co wiemy: zdradzenie kodów spowoduje straty, ponieważ pozwoli Niemcom ustalić, gdzie są nasze konwoje i zatopić je. Prawda?

— Prawda! — mówi kapral Benjamin. Root najwyraźniej przychyla się do jego zdania.

— To będzie prawdą — ciągnie Root — dopóki alianci nie zmienią systemów kodów, co zapewne uczynią jak najszybciej. Czyli na minusie mamy kilka zatopionych konwojów. A na plusie? — pyta Root i unosząc brwi, w zadumie wpatruje się w ranę Monkberga. — Jak mogłoby oddanie kodów uratować czyjeś życie? No cóż, to są imponderabilia.

— Co takiego? — pyta Shaftoe.

— Przypuśćmy, że z Nowego Jorku wyrusza jakiś tajny konwój, wiozący tysiące żołnierzy i jakąś nową broń, która odmieni losy wojny i uratuje tysiące istnień ludzkich. I załóżmy, że korzysta on z całkiem nowego kodu, tak że nawet kiedy Niemcy dostaną nasze dzisiejsze książki, nie będą nic o nim wiedzieć. Skupią swe siły na zatapianiu konwojów, o których wiedzą — zabijając może kilkuset marynarzy. Ale tymczasem tajny konwój prześliźnie się między nimi, dostarczy swój cenny ładunek i uratuje tysiące ludzi.

Kolejna długa cisza. Słyszą teraz krzyki reszty Jednostki 2702, siedzącej w szalupach ratunkowych; pewnie szczegółowo omawiają kwestię, czy zostawienie wszystkich oficerów na rozbitym statku kwalifikuje się jako bunt.

— To tylko hipoteza — mówi Root. — Ale wykazuje, że dodatnie saldo w liczbie ofiar jest przynajmniej teoretycznie możliwe. Po namyśle, sądzę, że nawet może nie być żadnego negatywnego skutku.

— Co pan mówi? — wtrąca Benjamin. — Oczywiście, że jest negatywny skutek!

— Zakładasz, że Niemcy nie złamali jeszcze tego kodu. — Root okrwawionym palcem oskarżycielsko wskazuje wielkie tomiszcze pełne niezrozumiałych tekstów. — Ale może złamali. Wiecie, zatapiali nasze konwoje jeden po drugim. Jeśli tak się ma sprawa, oddanie im w ręce książki nie pociągnie negatywnych skutków.

— Ale to przeczy pana teorii o tajnym konwoju! — mówi Benjamin.

— Tajny konwój to tylko Gedankenexperiment — wyjaśnia Root. Kapral Benjamin przewraca oczami; najwyraźniej wie, co to znaczy.

— Jeśli oni już złamali te kody, to po co my trudzimy się i ryzykujemy życie, ŻEBY IM JE DAĆ?!

Root rozważa to przez chwilę.

— Nie wiem.

— No, poruczniku Root, co pan myślisz? — pyta Shaftoe kilka nieznośnie długich minut później.

— Myślę, że pomimo mojego Gedankenexperimentu wyjaśnienie kaprala Benjamina — że Monkberg jest niemieckim szpiegiem — jest bardziej prawdopodobne.

Benjamin wydaje westchnienie ulgi. Monkberg sparaliżowany z przerażenia gapi się w twarz Roota.

— Ale co chwilę zdarza się coś nieprawdopodobnego — dodaje Root.

— Och, na miłość boską! — wybucha Benjamin i wali dłonią w książkę.

— Poruczniku Root? — odzywa się Shaftoe.

— Tak, sierżancie?

— Porucznik Monkberg zranił się przypadkowo, sam widziałem.

Root patrzy Shaftoe'owi w oczy. Zaczyna być ciekawie.

— Naprawdę?

— Tak jest, sir. Zupełnie przypadkowo.

Root rozdziera pakiet sterylnej gazy i zaczyna owijać nią nogę Monkberga; krew natychmiast przez nią przesiąka, szybciej, niż jest w stanie nawijać kolejne warstwy. Ale stopniowo zaczyna ją wyprzedzać — gaza pozostaje biała i czysta.

— Chyba nadszedł czas, by podjąć decyzję. Mówię: zostawiamy tutaj książki kodowe, tak jak mówi porucznik Monkberg.

— Ale jeśli to niemiecki szpieg… — zaczyna Benjamin.

— To jak dotrzemy na ziemię aliancką, będzie miał przerąbane — kończy Root.

— Powiedział pan, że mamy niewielkie szanse.

— Nie powinienem był tego mówić — przepraszająco mówi Root. — Nie była to zbyt mądra ani przemyślana uwaga. Nie brała pod uwagę ducha Jednostki 2702. Uważam, że damy sobie radę z tym małym kłopotem. Jestem przekonany, że przedostaniemy się do Szwecji i zabierzemy ze sobą Monkberga.

— O, to jest właściwy duch! — mówi Monkberg.

— Jeśli w którymkolwiek momencie Monkberg będzie symulował albo poprosi, żeby go zostawić, czy w inny sposób zwiększy ryzyko schwytania nas przez Niemców, to natychmiast uznamy, że jest niemieckim szpiegiem.

Monkberg nie przejął się tym specjalnie.

— No to wypierdalajmy stąd, i to już! — wypala i zrywa się na nogi, chwiejąc się trochę z utraty krwi.

— Zaraz! — odzywa się Shaftoe.

— Co takiego, Shaftoe? — pyta Monkberg. Znów dowodzi.

— Po czym poznamy, że on zwiększa ryzyko, iż nas złapią?

— Shaftoe, o co ci chodzi?

— To może nie być takie oczywiste. Może w pewnym miejscu w lesie czeka już na nas niemiecki oddział. I może porucznik Monkberg zaprowadzi nas prosto w pułapkę.

— Ty masz łeb, chłopie! — woła Benjamin.

— Poruczniku Monkberg — odzywa się Root. — Jako najbliższy odpowiednik lekarza okrętowego pozbawiam pana dowodzenia z powodów zdrowotnych!

— Jakich powodów zdrowotnych?! — krzyczy wystraszony Monkberg.

— Stracił pan dużo krwi, a ta, co pozostała, jest zanieczyszczona morfiną. W związku z tym następny stopniem oficer będzie musiał przejąć dowodzenie i podejmować wszystkie decyzje co do kierunku, w jaki się udajemy.

— Ale pan jest jedynym pozostałym oficerem! — wtrąca Shaftoe. — Oprócz kapitana statku, a on bez statku nie jest żadnym kapitanem!

— Sierżancie Shaftoe! — powarkuje Root, tak idealnie wcielając się w oficera piechoty morskiej, że Shaftoe i Benjamin odruchowo stają na baczność.

— Tak jest, sir! — odpowiada Shaftoe.

— To mój pierwszy i ostatni rozkaz, więc słuchaj uważnie! — klaruje Root.

— Tak jest, sir!

— Sierżancie Shaftoe, proszę zaprowadzić mnie i całą resztę jednostki do Szwecji!

— Tak jest, sir! — wykrzykuje Shaftoe i wymaszerowuje z kabiny, praktycznie zwalając Monkberga z nóg. Inni idą za nim, zostawiając książki kodowe na stole.

Po półgodzinnym pływaniu szalupami ratunkowymi Jednostka 2702 znów staje na suchym lądzie. Lądzie Norwegii. Śnieg leży już o kilkanaście metrów powyżej poziomu morza; całe szczęście, że Bobby Shaftoe dobrze radzi sobie z nartami. SAS-owcy też to potrafią — umieją nawet zmajstrować coś w rodzaju sanek do ciągnięcia porucznika Monkberga. Po kilku godzinach są już głęboko w lesie i idą na wschód, od momentu wylądowania nie napotkali żywej duszy — ani Niemca, ani Norwega. Zaczyna padać śnieg, zakrywając ich ślady. Monkberg jest grzeczny — nie domaga się, by go zostawić, nie wystrzeliwuje flar. Shaftoe zaczyna myśleć, że przedostanie się do Szwecji może być jedną z łatwiejszych misji Jednostki 2702. Trudno tylko, jak zawsze, zrozumieć, o co tu, kurwa, chodzi.

Загрузка...