Bobby Shaftoe może podróżować w każdy stosowny dla bydła sposób: wagonami towarowymi, na pace ciężarówki albo pieszo w spędzie. Teraz wojsko wynalazło napowietrzny odpowiednik takiej formy transportu, w postaci Samolotu Tysiąca Imion: DC-3, Powietrzny Pociąg, C-47, Dakota, Albatros. Przeżyje to. Wprawdzie gołe aluminiowe wręgi kadłuba chcą stłuc go na śmierć, ale dopóki nie śpi, może stawić opór.
Podoficerowie tłoczą się w drugim samolocie. Tu znajdują się porucznicy Ethridge i Root, starszy szeregowy Gerald Hott i sierżant Bobby Shaftoe. Porucznik Ethridge zagarnął wszystkie miękkie przedmioty z całego samolotu, wymościł sobie w nich gniazdko tuż za kabiną pilotów i przywiązał się do niego pasami. Przez chwilę udawał, że przegląda jakieś papiery. Potem próbował wyglądać przez okna. Teraz zasnął i chrapie tak głośno, że dosłownie zagłusza silniki.
Enoch Root wcisnął się w tył kadłuba, tam gdzie się zwęża, i studiuje dwie książki naraz. Shaftoe'owi wydaje się to typowe — podejrzewa, że obie omawiają coś zupełnie różnego, a kapelanowi sprawia przyjemność szczucie jednej na drugą — trochę przypomina to grę w szachy z samym sobą, z szachownicą na obrotowej tacy. Pewnie kiedy mieszka się w górskiej chacie z bandą dzikusów, którzy nie znają żadnego z twoich sześciu języków, trzeba się nauczyć dyskutować z samym sobą.
Przez każdy bok samolotu ciągnie się rządek małych, kwadratowych okienek. Shaftoe wygląda na prawo, widzi pokryte śniegiem góry i jest przez chwilę śmiertelnie przerażony, gdyż myśli, że zbłądzili w Alpy. Ale na lewo krajobraz wciąż wygląda na śródziemnomorski, stopniowo ustępuje skałom, sterczącym spośród buszu na kształt Góry Diabelskiej, potem są skały i piasek, a potem tylko piasek, bez skał. Piasek, tu i ówdzie bez powodu pomarszczony w wydmy. Cholera, to wciąż Afryka! Powinno być widać lwy, żyrafy i nosorożce! Shaftoe udaje się na przód, by złożyć skargę u pilotów. Może przytną sobie w karty? A może widok z przodu jest wart opisania w liście do domu?
I wycofuje się stamtąd jak niepyszny. Od razu widzi, że próba znalezienia ciekawszego widoku jest skazana na niepowodzenie. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, tylko piach, morze i niebo. Jako marine wie, jak nudne potrafi być morze. Dwa pozostałe żywioły są trochę lepsze. Daleko przed dziobem rozciąga się pasmo chmur — coś na kształt frontu atmosferycznego. I to już wszystko.
Zanim zabiorą mu sprzed nosa plan lotu, udaje mu się pojąć ogólną ideę. Chyba będą próbować przelecieć nad Tunezją. To zabawne: kiedy Shaftoe ostatni raz sprawdzał, Tunezja należała do faszystów — właściwie nawet była afrykańskim bastionem Osi. Ogólny plan lotu mówi też, że przelecą przez cieśninę pomiędzy Bizertą a Sycylią, a potem skręcą na wschód, w kierunku Malty.
Tą właśnie cieśniną idą wszystkie transporty i posiłki dla Rommla — z Włoch do Tunisu i Bizerty. Stamtąd Rommel może uderzyć na wschód — w kierunku Egiptu i na zachód — na Maroko. Kiedy Ósma Armia Brytyjska skopała mu dupę pod El Alamein (czyli daleko, daleko w Egipcie), przez miesiąc wycofywał się na zachód, w stronę Tunisu. A od kilku tygodni, kiedy w Afryce Północnej wylądowali Amerykanie, Rommel musiał walczyć na dwa fronty, na wschodzie i zachodzie. I musiał być w tym cholernie dobry — jak zorientował się Shaftoe, oglądając kroniki filmowe Movietone, aż kipiące od złośliwej radości.
Wszystko to oznacza, że w dole, na Saharze, powinny stać w gotowości do walki olbrzymie siły. Może i teraz trwa jakaś bitwa. Lecz Shaftoe nie widzi nic takiego. Tylko od czasu do czasu dostrzega linię wzbitego przez konwój żółtego pyłu, co przypomina mknący po pustyni lont od dynamitu.
Dlatego rozmawia z pilotami. Dopiero kiedy zerkają po sobie, zdaje sobie sprawę, że gada i gada. Ci asasyni pewnie zagadywali swoje ofiary na śmierć.
Teraz rozumie, że na grę w karty nie ma co liczyć. Nie chcą z nim rozmawiać. Żeby w ogóle się odezwali, musi praktycznie wskoczyć w środek i złapać za drążek. A kiedy już coś mówią, dziwnie to brzmi. Widać, że to nie Amerykańcy, jankesi. To Angole, Brytole, wyspiarze.
Zanim się wreszcie podda i wróci do ładowni, zauważa jeszcze tylko jedną rzecz: uzbrojeni są, kurwa, po zęby. Jakby mieli zabić kilkadziesiąt osób po drodze z samolotu do sracza i z powrotem. Bobby Shaftoe spotkał już kilku takich paranoików podczas swych podróży i niespecjalnie ich lubi. Takie nastawienie trochę za bardzo przypomina mu Guadalcanal.
Znajduje sobie miejsce na podłodze tuż obok starszego szeregowego Geralda Hotta i wyciąga się. Rewolwerek ukryty w pasie uwiera go w plecy, więc wyciąga go i wtyka do kieszeni. Ale uczucie dyskomfortu przenosi się teraz na sztylet Marinę Raider, na plecy, między łopatkami. Widzi, że chyba będzie musiał zwinąć się w kłębek na boku — co się nie udaje, ponieważ do jednego boku ma przypięty standardowy wojskowy pistolet samopowtarzalny Colt, któremu nie dowierza, a na drugim — wzięty z domu rewolwer, któremu ufa. Musi więc gdzieś upchnąć to wszystko i jeszcze rozmaite magazynki, ładownice i inne ustrojstwa. A także wyciągnąć przytroczony do łydki nóż V-44 Gung-ho do karczowania dżungli, dekapitacji Nipów i rozbijania kokosów, oraz krótkolufowego derringera, przyczepionego do drugiej nogi, dla równowagi. Zostawia tylko granaty w przednich kieszeniach, jako że nie planuje kłaść się na brzuchu.
Omijają cypel tuż, tuż przed bezlitosnym przypływem, czyhającym, by zmyć ich do morza. Przed nimi bagno zalewowe będące podłożem prostokątnej zatoczki. Ściany prostokąta tworzą: cypel, który właśnie ominęli, drugi, przygnębiająco podobny, kilkaset metrów dalej, oraz klif wznoszący się pionowo nad bagnem. Nie wspięliby się nań, nawet gdyby nie porastał go nieustępliwy las zwrotnikowy — tak jest stromy. Aż do odpływu są uwięzieni w zatoczce.
Czyli nippoński karabin maszynowy ma aż nadto czasu, żeby ich wszystkich wystrzelać. Wszyscy już znają ten dźwięk i momentalnie padają w błoto. Shaftoe rozgląda się szybko. Ci, co leżą na boku albo na plecach, pewnie nie żyją, ci na brzuchu — raczej tak. Większość leży na brzuchu. Oczywistym trupem jest tylko sierżant: w niego strzelec najpierw celował.
Nipy mają tylko jeden karabin, ale za to chyba całą amunicję na świecie — owoce Ekspresu Tokio, który bezkarnie kursował przez cieśninę, nawet gdy w początkach sierpnia na wyspie wylądowali marines. Strzelec bez pośpiechu przeczesuje bagno, błyskawicznie mierząc w każdego, kto spróbuje się ruszyć. Shaftoe zrywa się i pędzi w kierunku podstawy klifu.
Wreszcie widzi rozbłyski karabinu maszynowego. Mówią mu, w którą stronę celuje. Kiedy są wydłużone, skierowany jest na kogoś innego, wtedy można bezpiecznie poderwać się do szturmu. A kiedy się skracają, lufa zwraca się ku Bobby'emu Shaftoe…
Odrobinę za późno. Czuje potworny ból w dole brzucha. Błoto i muł tłumią krzyk, kiedy ciężar plecaka i hełmu przewraca go twarzą w bagno.
Na chwilę chyba traci przytomność. Ale nie na długo. Wciąż słychać strzały, co sugeruje, że niektórzy marines jeszcze żyją. Z trudem unosi głowę, walcząc z ciężarem hełmu, i spostrzega między sobą a gniazdem karabinu kłodę drewna — pień wyszhfowany przez fale i wyrzucony na brzeg podczas burzy.
Może go zdobyć albo nie. Postanawia ruszyć do ataku. To tylko parę kroków. Już w połowie drogi wie, że mu się uda. Wreszcie czuje dopływ adrenaliny, rzuca się naprzód i pada pod osłoną pnia. Po drugiej stronie w drewno uderza kilka pocisków, obsypując go wilgotnymi, włóknistymi odłamkami. Pień jest zmurszały.
Shaftoe siedzi teraz w dołku i bez wystawienia się na ostrzał niewiele może zobaczyć. Nie widzi innych marines, słyszy jedynie ich krzyki.
Ryzykuje zerknięcie na gniazdo karabinu. Jest dobrze zamaskowany liśćmi, ale wyraźnie widać, że siedzi w niszy dobre cztery metry ponad poziomem bagna. Podstawa urwiska nie jest tak daleko — starczyłby pewnie jeden sprint. Ale wspiąć się tam na górę to pewna śmierć. Karabin maszynowy nie może się wychylić aż tak, by go dosięgnąć, ale Nipy mogą do usranej śmierci zrzucać na dół granaty albo zdjąć go z broni lekkiej, kiedy będzie tam lazł.
Innymi słowy, teraz swoje pięć minut ma granatnik. Shaftoe przetacza się na plecy, wyciąga metalową rurkę z kołnierzami i wsuwa ją na lufę karabinu. Usiłuje ją dokręcić, ale palce ślizgają mu się na zakrwawionym motylku. Co za pieprzony cienias wymyślił tutaj nakrętkę motylkową? W ogóle nie da się złapać. Właściwie wszędzie pełno krwi, ale nic go nie boli. Nurza palce w piasku i dociąga tę nakrętkę.
Z podręcznej sakwy dobywa granat odłamkowy Mark II, zwany też ananasem, a poszperawszy chwilę, znajduje także Przejściówkę Granatnik-Karabin Ml. Wsuwa jedno w drugie, wyciąga zawleczkę i wyrzuca ją, potem wsuwa skompletowany i uzbrojony Ml, wraz z owocowym ładunkiem, na rurę granatnika. I wreszcie otwiera jedno specjalnie oznaczone pudełko na naboje, grzebie wśród połamanych i pokruszonych lucky strike'ów i znajduje mosiężny walec — ślepy nabój, pozaginany na końcu, ale nie wyposażony w pocisk. Ładuje go do magazynka springfielda.
Czołga się wzdłuż kłody, żeby wyskoczyć w niespodziewanym miejscu i wystrzelić, zanim głowę rozwali mu seria z karabinu maszynowego. W końcu unosi ten wynalazek z kreskówki rodem, w jaki przeobraził się karabin, zatyka kolbę w piach (przy wyrzucaniu granatów odrzut może złamać obojczyk), celuje we wroga i pociąga za spust. Przejściówka Granatnik-Karabin Ml leci z wielkim BUM, ciągnąc za sobą cały sklep żelazny już zbędnych części, jak dusza wyzbywająca się ciała. Ananas szybuje w niebo, pozbywszy się nawet zawleczki i wajchy, a jego chemiczny lont płonie, tak że ma nawet, jak to się nazywa? Wewnętrzne światło. Shaftoe ma dobrego cela — granat leci tam, gdzie trzeba. Wydaje mu się, że to cwane posunięcie, ale granat odbija się, stacza ze wzgórza i wysadza inny przegniły pień. Nipy przewidziały takie knowania i rozwiesiły sieci, drucianą siatkę albo coś w tym guście. Leży na plecach w błocie, patrzy w niebo i powtarza w kółko „kurwa”. Potem cała kłoda drga konwulsyjnie, sypiąc mu w twarz czymś podobnym do mchu, gdy kule przeżerają zmurszałe drewno. Bobby Shaftoe odmawia modlitwę i przygotowuje się do szturmu w stylu „banzai”.
Wtedy doprowadzający do szału terkot karabinu ustaje, zastępuje go ludzki wrzask. Głos wydaje się nieznajomy. Bobby unosi się na łokciu i zauważa, że krzyk dochodzi od strony groty.
Patrzy wprost w wielkie, błękitne jak niebo oczy Enocha Roota.
Kapelan wycofał się ze swego kącika w ogonie i kuca przy okienku, łapiąc się, czego popadnie. Bobby Shaftoe przytomnieje w niewygodnej pozycji — na brzuchu — i wygląda przez okienko po przeciwnej stronie. Powinien zobaczyć niebo, widzi jednak pędzące w tył wydmy. Ten widok natychmiast budzi mdłości. Nawet nie zamierza wstawać.
We wnętrzu samolotu szaleją łańcuchy ognistych punktów, jak pioruny kuliste, ale — co na początku nie jest takie oczywiste — te tutaj celują w ściany jak promienie latarek. Śledzi, skąd przyleciały, co ułatwia połyskująca mgiełka rozpylonego oleju w powietrzu, i dochodzi do wniosku, że dostały się do środka przez szeregi małych dziurek. Jakiś dupek wybił je w kadłubie, kiedy on spał. Przez dziurki świeci słońce, oczywiście zawsze w tym samym kierunku, ale samolot leci na łeb na szyję, jak popadnie.
Kiedy się zbudził, zauważył, że leży na suficie samolotu, co wyjaśnia, dlaczego znalazł się na brzuchu. Gdy to doń dociera, wymiotuje.
Jasne plamy znikają. Shaftoe bardzo niechętnie ryzykuje wyjrzenie przez okno. Widać tylko szarość.
Teraz chyba leży na podłodze. W każdym razie tuż obok nieboszczyka, a on był przywiązany.
Leży tam kilka minut, tylko oddychając i rozmyślając. Przez dziury w kadłubie gwiżdże powietrze, tak głośno, że głowa mu pęka.
Ktoś — jakiś wariat — wstaje i idzie przez samolot. To nie Root — ten w swym kąciku opatruje kilka ran ciętych twarzy, których nabawił się podczas akrobacji powietrznych. Shaftoe unosi wzrok. To jeden z angielskich pilotów.
Angol ściągnął z głowy hełm, ukazując czarne włosy i zielone oczy. Ma prawie czterdziestkę — stary gość — okrągłą twarz, w której wszystkie wyrostki, gałki i otwory znalazły swoje zastosowanie — jakby była zaprojektowana przez gości, którzy konstruują granatniki. Twarz prosta i budząca zaufanie, ale w żadnym razie przystojna. Klęka przy zwłokach Geralda Hotta i dokładnie je bada, przyświecając sobie latarką. Jest chodzącym obrazem troski; bada pacjenta z ogromną delikatnością.
Wreszcie opiera się ciężko o żebrowaną ścianę kadłuba.
— Dzięki Bogu — mówi — nie trafili w niego.
— W kogo? — pyta Shaftoe.
— W tego kolesia — odpowiada lotnik, poklepując nieboszczyka.
— A mnie też zbadasz?
— A po co?
— Jak to po co? Ja przynajmniej jestem żywy.
— Ciebie nie trafili — pewnym tonem odpowiada pilot. — Gdyby cię trafili, wyglądałbyś jak porucznik Ethridge.
Shaftoe ryzykuje jakiś ruch. Unosi się na łokciu i odkrywa, że podłoga jest śliska i mokra od czerwonej cieczy. Zauważył różową mgiełkę w kabinie i sądził, że to przeciek z układu hydraulicznego. Ale teraz hydraulika chyba działa jak trzeba, a to coś na podłodze nie jest przecież produktem ropopochodnym. To ta sama ciecz, która tak obficie występowała w koszmarze. Spływa z okolic przytulnego gniazdka porucznika, a sam porucznik już nie chrapie.
Zerka na szczątki Ethridge'a, uderzająco podobne do tego, co wcześniej leżało na stołach rzeźni. Nie chce stracić zimnej krwi w obecności brytyjskiego pilota — rzeczywiście, czuje się nad podziw spokojnie. Może to przez chmury; pochmurne dni zawsze go uspokajały.
— Cholera jasna — mówi wreszcie — to szwabskie działko dwudziestomilimetrowe to niekiepska armata.
— Pewnie — odpowiada pilot. — Gdy tylko konwój nas dostrzeże, lecimy dalej.
To dość enigmatyczne, a mimo to najwięcej mówiące ze wszystkich stwierdzeń, jakie Bobby kiedykolwiek usłyszał na temat zadań Jednostki 2702. Wstaje i idzie za pilotem do kabiny; obaj delikatnie omijają drgające podroby, przypuszczalnie wywleczone z Ethridge'a.
— To znaczy, alianckiemu konwojowi, tak? — pyta Shaftoe.
— Alianckiemu konwojowi? — szyderczo powtarza pilot. — Skąd tu, do cholery, weźmiesz aliancki konwój? Tu jest Tunezja.
— No to o co ci chodziło, gdy mówiłeś, że konwój musi nas dostrzec? Masz na myśli, że my musimy zobaczyć konwój, nie?
— Przepraszam bardzo — rzuca pilot. — Jestem zajęty.
Shaftoe odwraca się i widzi porucznika Roota klęczącego przy stosunkowo dużym fragmencie Ethridge'a. Przeszukuje jego aktówkę. Bobby rzuca mu spojrzenie pełne moralnych wyrzutów i oskarżycielsko unosi palec.
— Posłuchaj, Shaftoe! — woła Root. — Ja tylko wykonuję rozkazy. Przejmuję po nim zadanie.
Wyciąga mały pakiecik, zawinięty w gruby, żółtawy plastik. Sprawdza go i rzuca Shaftoe'owi jeszcze jedno pełne dezaprobaty spojrzenie.
— Żartowałem, kurwa! — mówi Shaftoe. — Pamięta pan, poruczniku? Wtedy kiedy myślałem, że ci goście obrabiają zwłoki? Wtedy, na plaży?
Root się nie śmieje. Albo się wkurwił, że Shaftoe zrobił go w jajo, albo nie bawią go żarty na temat obrabiania zwłok. Niesie pakiecik do drugiego nieboszczyka, tego w gumowym stroju. Wtyka mu go za pazuchę.
Potem przysiada przy nim i duma. Duma bardzo długo. Shaftoe z jakąś fascynacją przygląda się jego dumaniu — zupełnie jakby oglądał kręcącą cyckami egzotyczną tancerkę.
Kiedy wychodzą z chmur, światło ponownie się zmienia. Słońce zachodzi, czerwono przeświecając przez saharyjski pył. Shaftoe wygląda przez okno i ze zdumieniem widzi, że lecą nad morzem. Pod nimi płynie konwój statków; każdy z nich, oświetlony z jednej strony purpurowym blaskiem, rysuje na wodzie wyraźne V.
Samolot przechyla się i wykręca nad konwojem powolną beczkę. Słychać odlegle postukiwanie. Czarne kwiaty wykwitają i rozwiewają się wokół nich. Zdaje sobie sprawę, że statki próbują ich trafić z działek przeciwlotniczych. Samolot wznosi się i chroni w chmurach. Robi się prawie całkiem ciemno.
Po dłuższej przerwie ponownie zerka na Enocha Roota. Znów siedzi w swym zakamarku i czyta przy świetle latarki. Na kolanach ma rozwinięty zwitek papierów. To ten plastikowy pakiet, który wyjął z teczki Ethridge'a i wetknął w zanadrze Geralda Hotta. Shaftoe dedukuje, że to spotkanie z konwojem i jego działkami sprawiło, że złamał się i jeszcze raz wyciągnął ten pakiet, by go obejrzeć.
Root unosi głowę i patrzy Shaftoe'owi w oczy. Nie wygląda na zdenerwowanego ani winnego. Spojrzenie jest zadziwiająco chłodne i opanowane.
Shaftoe dłuższą chwilę wytrzymuje ten wzrok. Gdyby był w nim choćby ślad poczucia winy czy nerwowości, zdemaskowałby kapelana jako niemieckiego szpiega. Ale nie ma — Enoch Root nie pracuje dla Niemców. Ani dla aliantów. Pracuje dla Siły Wyższej. Shaftoe niezauważalnie kiwa głową. Spojrzenie Roota mięknie.
— Oni wszyscy nie żyją, Bobby! — krzyczy.
— Kto?
— Ci wyspiarze. Ci, co ich widziałeś na plaży Guadalcanal.
To wyjaśnia, dlaczego Root jest tak wrażliwy na dowcipy o obrabianiu trupów.
— Przepraszam — mówi Shaftoe, idąc na tył, żeby nie musieli do siebie wrzeszczeć. — Jak to się stało?
— Kiedy zabrałem ciebie do swojego domku, nadałem wiadomość do moich dowódców w Brisbane — mówi Root. — Zaszyfrowałem ją specjalnym kodem. Powiedziałem im, że odnalazłem jednego szturmowca marine, wygląda na to, że przeżyje, więc niech ktoś przyleci i go zabierze.
Shaftoe kiwa głową. Pamięta, że słyszał mnóstwo kropek i kresek, ale był nieprzytomny od gorączki, morfiny i innych domowych lekarstw, które Root wyciągnął z pudełka po cygarach.
— Oni mi odpowiedzieli — ciągnie Root. — „Nie możemy do ciebie przylecieć, ale zabierz go tam i tam, gdzie spotkasz innych marines”. Jak pamiętasz, tak właśnie uczyniłem.
— Taa — odpowiada Shaftoe.
— No i dobra. Ale kiedy cię im oddałem i wróciłem, zobaczyłem, że odwiedzili mnie Nippończycy. Zabili wszystkich wyspiarzy, jakich spotkali. Spalili domek. Spalili wszystko. Wszędzie pozostawiali cholerne miny, które o mały włos mnie zabiły. Ledwo stamtąd wyszedłem żywy.
Shaftoe kiwa głową, jak może kiwać tylko ktoś, kto widział Nipów w akcji.
— Ewakuowali mnie potem do Brisbane, gdzie zacząłem robić aferę o te szyfry. Tylko tak mogli mnie znaleźć — oczywiste, że złamali nasze kody. A kiedy już wywołałem odpowiednie zamieszanie, ktoś chyba powiedział: „Ty, jesteś Angolem, pastorem, doktorem medycyny, umiesz trzymać karabin, znasz alfabet Morse'a, a przede wszystkim jesteś upierdliwy jak jasna cholera — no to won stąd! Do akcji!”. I następna rzecz, jaką pamiętam, to ta chłodnia w Algierze.
Shaftoe odwraca wzrok i potakuje. Root chyba łapie, o co chodzi: że Shaftoe nie wie więcej niż on.
W końcu Enoch Root zwija pakiecik z powrotem, tak samo jak przedtem. Lecz nie wkłada go do aktówki, wtyka go w kombinezon Geralda Hotta.
Później znów wyłaniają się z chmur, w pobliżu oświetlonego księżycem portu i schodzą nad samo morze. Lecą tak wolno, że nawet Shaftoe, który nie ma pojęcia o samolotach, wie, że zaraz się zwalą. Otwierają boczne drzwi dakoty i — raz, dwa, trzy, HOP — wyrzucają do oceanu zwłoki starszego szeregowca Geralda Hotta. W miejskim basenie w Oconomowoc byłoby to wielkie „chlup”, ale tu, w oceanie, nie robi specjalnie wrażenia.
Mniej więcej godzinę potem albatros ląduje w samym środku potwornego nalotu bombowego. Zostawiają Powietrzny Pociąg na końcu pasa, obok innych C-47, i pędzą biegiem za brytyjskimi pilotami. Wpadają na schody i gonią w dół — do schronu przeciwlotniczego. Teraz czują wybuchy bomb, ale ich nie słyszą.
Ktoś mówi: „Witamy na Malcie”. Shaftoe rozgląda się i widzi, że otaczają go faceci w brytyjskich i amerykańskich mundurach. Amerykanów zna — to oddział szturmowców marine z Algieru, który leciał drugą dakotą. Angole są nieznajomi, Shaftoe przypuszcza, że to goście z SAS, o których mówili mu ci frajerzy w Waszyngtonie. Jedyną wspólną cechą jest numer 2702 — wszyscy go mają gdzieś na mundurze.