Krypta

Terminal lotniska ma chyba przypominać kształtem rząd stłoczonych malajskich domostw. Świeżo malowany rękaw wysuwa się jak minóg i przysysa neoprenowym pyskiem do boku samolotu. Grupa nippońskich emerytów nie rusza się z miejsc, kulturalnie pozwalając wysiąść biznesmenom. „Proszę iść, ludzie, którym składamy wizytę, mogą sobie poczekać”.

Gdy Randy idzie przez rękaw, na jego skórze skrapla się jednocześnie wilgoć i paliwo lotnicze; zaczyna się pocić. Wchodzi do budynku terminalu, który choć podobny do malajskich domów, jest zaprojektowany tak, by wyglądał dokładnie jak każde inne świeżo zbudowane lotnisko. Chłód klimatyzacji uderza w twarz jak szpikulec. Stawia torby na podłodze i zatrzymuje się, by pozbierać myśli przed wielkim jak boisko do siatkówki malowidłem Leroya Neimana, przedstawiającym sułtana grającego w polo. Na czas krótkiego, wyboistego lotu uwiązł w fotelu przy oknie i nie zdołał przedostać się do toalety, za to teraz znajduje jakąś i leje tak zawzięcie, że pisuar zaczyna jodłować.

Kiedy zaspokojony odchodzi od niego, uświadamia sobie obecność jeszcze jednego człowieka, który odwraca się od sąsiedniego pisuaru — to jeden z tych nippońskich biznesmenów, co niedawno wysiedli z samolotu. Kilka miesięcy temu jego obecność w ogóle uniemożliwiłaby Randy'emu odlanie się. Dziś nawet go nie zauważył. Jako osoba od zawsze cierpiąca na fobię toalety publicznej, Randy jest szczęśliwy, że wreszcie trafił na magiczne panaceum: nie uważaj się za dominującego samca Alfa, ale zatop się w myślach tak głęboko, by nie zauważać innych ludzi. Przez tę fobię twój organizm chce ci powiedzieć, że za intensywnie pracujesz głową, że trzeba wynieść się z uczelni i wreszcie, kurwa, znaleźć jakąś pracę.

— Widział pan stronę internetową Ministerstwa Informacji? — odzywa się biznesmen. Ma na sobie doskonały antracytowy garnitur w drobne prążki, który nosi z taką łatwością, jak Randy pamiątkową koszulkę z V Konferencji Hakerów, luźne spodnie i indiańskie sandały.

— Ojej! — wypala Randy. — Zupełnie zapomniałem! — Wybuchają śmiechem. W dłoni Nippończyka iluzjonistycznym sposobem pojawia się wizytówka. Randy musi rozedrzeć rzepa w swej saszetce i pogrzebać w niej. Wymieniają karty w tradycyjny azjatycki sposób, dwiema rękami. Avi kazał Randy'emu ćwiczyć to niemal do perfekcji. Obaj kłaniają się, na co skomputeryzowane, automatyczne pisuary reagują bulgotem. Drzwi umywalni otwierają się i wchodzi starszy Nip, przewodnik siwowłosego stada.

Sierżant Sił Lądowych USA w stanie spoczynku, Sean Daniel McGee w swoich wojennych pamiętnikach, gdzie wspomina Kinakutę, określa Nippończyków właśnie słowem „Nip”. Randy ma w torbie fotokopię tej książki. To strasznie obelżywy i rasistowski epitet. Jednakowoż, na Anglików mówi się „Angole”, a na Amerykanów — „Jankesi”, prawda? Nazwanie Nippończyka Nipem to przecież to samo. A może to raczej to samo co nazwanie Chińczyka Chinolem? Podczas setek godzin spotkań i w megabajtach zaszyfrowanych e-maili, które Randy, Avi, John Cantrell, Tom Howard, Eberhard Fóhr i Beryl wymienili, zakładając firmę Epiphyte(2), każdy z nich niechcący użył raz czy dwa słowa „Jap” — skrótu od „Japończyka” — tak samo jak używa się skrótu RAM na określenie Random Access Memory, pamięci o swobodnym dostępie. Lecz „Jap” to oczywiście również obelżywy i rasistowski epitet. Randy wyczuwa, że wszystko zależy od stanu twojego umysłu w chwili, gdy wypowiadasz to słowo. Jeśli tylko chcesz coś skrócić, nie jest to obelgą. Jeśli natomiast wzbudzasz rasistowskie nastroje, do czego czasami zniża się Sean Daniel McGee, to zupełnie inna sprawa.

Ten konkretny nippoński osobnik przedstawia się na wizytówce jako Goto Furudenendu (Ferdynand Goto). Randy, spędziwszy ostatnio sporo czasu na rozgryzaniu schematów organizacyjnych pewnych ważnych firm nipppońskich, wie już, że jest on wiceprezesem ds. specjalnych projektów (cokolwiek to znaczy) w firmie Goto Engineering.

Wie także, że schematy organizacyjne firm nippońskich są gówno warte, a nazwy stanowisk kompletnie nic nie znaczą. Ale zapewne warto zapamiętać fakt, że gość ma takie samo nazwisko jak założyciel firmy.

Wizytówka Randy'ego powiada, że nazywa się on Randall L. Waterhouse (Randy) i że jest wiceprezesem ds. technologii sieciowych firmy Epiphyte Corporation,

Goto i Waterhouse wychodzą z umywalni i kierując się rozrzuconymi po lotnisku piktogramami, ruszają w stronę bagaży.

— Czy odczuł pan zmianę czasu? — jowialnie pyta Goto, cytując (jak podejrzewa Randy) rozmówki angielskie. Jest przystojnym facetem z ujmującym uśmiechem. Ma pewnie koło czterdziestki, choć może i więcej, bo ci Nippończycy mają całkiem inny algorytm starzenia się.

— Nie — odpowiada Randy. Jako komputerowiec, udziela bardzo kiepskich — bo zwięzłych i prawdziwych — odpowiedzi na takie pytania. Dobrze wie, że Goto ma gdzieś jego zmianę czasu. Przychodzi mu też do głowy, że gdyby znalazł się tu Avi, na pewno potrafiłby właściwie skorzystać z tego pytania, wdając się w przyjacielską, towarzyską pogawędkę. Do trzydziestki Randy bardzo przejmował się faktem, że nie umie gadać z ludźmi. Teraz mu to zwisa. Niedługo pewnie będzie z tego dumny. Tymczasem dla dobra wspólnych interesów robi, co może. — Kilka dni siedziałem w Manili i zdążyłem się już przyzwyczaić.

— Aha! A jak tam pana interesy w Manili, w porządku? — odpala Goto.

— A, dziękuję, świetnie — kłamie Randy, stwierdzając, że jego zdolności interpersonalne, jakkolwiek kiepskie, miały już czas na rozbieg. — Przyleciał pan prosto z Tokio?

Uśmiech zamiera na ustach Goto; po chwili wahania odpowiada:

— Tak.

Ton jest wyraźnie protekcjonalny: siedziba Goto Engineering mieści się w Kobe, a stamtąd nie lata się przez Tokio. Goto jednak odpowiedział twierdząco, bo po namyśle zdał sobie sprawę, że gada z pospolitym Jankesem, który mówiąc „Tokio” ma na myśli „te wasze nippońskie wyspy” albo i „gdziekolwiek tam se mieszkacie”.

— Przepraszam — odzywa się Randy. — Chodziło mi o Osakę.

Goto uśmiecha się szeroko i lekko się kłania.

— Właśnie! Przyleciałem z Osaki.

Goto i Waterhouse dryfują z dala od siebie przy odbieraniu bagaży, wymieniają uśmiechy, sunąc przez odprawę celną, i wpadają na siebie na parkingu. Tu pasażerów zaczepiają Kinakutańczycy w białych rękawiczkach oraz pięknych, niby-marynarskich białych mundurach ze złotymi wyłogami i proponują transport do hoteli.

— Pan też mieszka w Foote Mansion? — pyta Goto. To najbardziej luksusowy hotel na Kinakucie. Zna już odpowiedź: jutrzejsze spotkanie zostało zaplanowane tak szczegółowo, jak start wahadłowca.

Randy waha się. Do krawężnika właśnie podjechał największy mercedes, jakiego w życiu widział, na jego szybach para wodna nie tworzy mgły, ale wręcz skrapla się i spływa strumieniami. Wyskoczył zeń kierowca w liberii Foote Mansion, by pozbawić pana Gotę bagażu. Randy wie, że wystarczy drobny ruch w kierunku tego wozu, a wyląduje w luksusowym hotelu, gdzie będzie mógł wziąć prysznic, pooglądać nago telewizję, popijając francuskie wino po sto dolców butelka, pójść na basen albo na masaż.

I to właśnie jest problem. Już czuje, jak więdnie w równikowym upale. Nie może zmięknąć zbyt wcześnie. Jest na nogach dopiero sześć czy siedem godzin. Ma coś do zrobienia. Zmusza się do stanięcia na baczność; przy tym wysiłku poci się tak bardzo, że wilgoć chyba osiada na wszystkim w promieniu kilku metrów.

— Z przyjemnością pojechałbym razem z panem do hotelu — mówi — ale mam jeszcze parę spraw do załatwienia.

Goto rozumie.

— Może spotkamy się na drinku dziś wieczorem.

— Zostawi mi pan wiadomość — mówi Randy. Goto macha do niego zza przydymionej szyby startującego od krawężnika mercedesa. Randy robi w tył zwrot, wraca do muzułmańskiego Dunkin' Donuts, przyjmującego osiem walut i wrzuca coś na ruszt. Potem znów wychodzi i nieznacznie zerka w stronę kolejki taksówek. Natychmiast rzuca się ku niemu jeden z kierowców i zrywa mu z ramienia torbę z ubraniami.

— Do Ministerstwa Informacji — mówi Randy.

Na dłuższą metę trudno powiedzieć, czy sułtanatowi Kinakuty opłaci się posiadanie odpornej na trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, tsunami i broń termojądrową siedziby Ministerstwa Informacji, z olbrzymim podpodziemiem wypchanym potężnymi komputerami i switchami sieciowymi. Ale sułtan zdecydował, że to superpomysł. Zatrudnił paru groźnych Niemców, żeby to zaprojektowali, oraz Goto Engineering, żeby to zbudowali. Nikt oczywiście nie zna się lepiej na klęskach żywiołowych niż Nippończycy; może z wyjątkiem kilku narodów, które dawno wymarły i w związku z tym nie mogą startować do tego typu przetargów. Wiedzą też, podobnie jak Niemcy, jak to jest: zostać zbombardowanym na miazgę.

Oczywiście są też podwykonawcy i całe stada konsultantów. Avi, dokonując cudów swą szybką gadką, załatwił im jeden z największych kontraktów konsultingowych; firma Epiphyte(2) zajmuje się tutaj „integracją systemów”, co oznacza, że ma połączyć masę żelastwa wyprodukowanego przez inne firmy i nadzorować instalację wszystkich tych komputerów, switchów i łączy telekomunikacyjnych.

Jazda trwa zaskakująco krótko. Kinakuta City nie jest zbyt duże, ściśnięte między stromymi pasmami gór, a sułtan wyposażył miasto w mnóstwo ośmiopasmowych autostrad. Taksówka pędzi po ziemi odzyskanej, na której stoi lotnisko, łukiem omija kikut Góry Elizy, ignorując dwa zjazdy do Miasta Technologii i skręca w nieoznakowany ślimak. Nagle więzną w korku złożonym z olbrzymich wywrotek — nippońskich mastodontów z wypisanym wielkimi, samczymi literami słowem GOTO. Naprzeciw nich sunie drugi strumień ciężarówek — identycznych, tylko wyładowanych odłamkami skał. Taksówkarz skręca na prawy pas i wyprzedza je — mniej więcej przez kilometr. Jadą w górę — Randy'emu raz strzyka w uszach. Droga zbudowana jest na dnie wąwozu, wspinającego się na jeden z górskich łańcuchów. Niebawem otaczają ich ciasno wirujące ściany zieleni, jak gąbka chłonące i utrzymujące wewnątrz wieczną chmurę mgły, przez którą od czasu do czasu widać wielobarwne iskry. Randy nie umie powiedzieć, czy to ptaki, czy kwiaty. Kontrast pomiędzy obfitą roślinnością lasu tropikalnego a szarością drogi, młóconej wielkimi jak domy oponami ciężarówek, jest tak silny, że aż dezorientuje.

Taksówka się zatrzymuje. Szofer odwraca głowę i spogląda nań wyczekująco. Randy przez chwilę myśli, że może się zgubił, i czeka na wskazówki. Droga kończy się tutaj, na parkingu tajemniczo usytuowanym pośrodku mglistego lasu. Randy widzi kilka wielkich klimatyzowanych ciężarówek ze znakami różnych nippońskich, niemieckich i amerykańskich firm; kilkadziesiąt samochodów osobowych, tyle samo autobusów. Są tu wszystkie rekwizyty wielkiego placu budowy oraz kilka dodatkowych, na przykład dwie małpy z wielkimi sztywnymi penisami, bijące się o jakąś zdobycz z kontenera ze śmieciami, ale brak placu budowy. Tylko zamykająca drogę ściana zieleni, tak ciemnej, że niemal czarnej.

W tej ciemności znikają puste ciężarówki. Wyjeżdżają pełne, najpierw rozświetlają mgłę i mrok reflektorami, potem barwnymi światełkami zamontowanymi przez kierowców na chłodnicach, następnie błyskiem chromu i szkła, wreszcie pojawiają się same ciężarówki. Oczy Randy'ego przyzwyczajają się do ciemności. Teraz widzi przed sobą oświetlone rtęciowymi lampami wejście do groty.

— Czy mam na pana zaczekać? — pyta taksówkarz.

Randy zerka na licznik, przelicza w pamięci i dochodzi do wniosku, że kurs tutaj kosztował go jakieś dziesięć centów.

— Tak — odpowiada i wysiada. Zadowolony kierowca cofa i zapala papierosa. Randy stoi i z rozdziawionymi ustami gapi się przez dobrą minutę w otwór groty — trochę dlatego że widok jest rzeczywiście niesamowity, a trochę dlatego że płynie stamtąd rzeka przyjemnie chłodnego powietrza. Potem powoli lezie przez parking i znajduje naczepę z napisem „Epiphyte”.

W środku siedzą trzy drobne Kinakutanki; choć nigdy go nie widziały, dokładnie wiedzą, kim jest, i co więcej, zdradzają swój zachwyt, że go widzą. Noszą długie, luźne zwoje jaskrawych tkanin, a pod spodem golfy, dla ochrony przed arktycznym chłodem klimatyzatorów. Wszystkie są aż zbyt wydajne i zrównoważone. Randy wszędzie w Azji Południowo-Wschodniej spotyka kobiety, które powinny szefować General Motors, albo coś w tym stylu. Błyskawicznie rozsyłają przez walkie-talkie wiadomość, że przyjechał, oraz wręczają mu parę ciężkich butów do kolan, kask i telefon komórkowy, wszystko przezornie opatrzone jego nazwiskiem. Po kilku minutach drzwi przyczepy otwiera młody Kinakutańczyk w kasku i ubłoconych buciorach, przedstawia się jako „Steve” i prowadzi Randy'ego do wejścia. Idą wąskim chodnikiem z desek, oświetlonym ciągiem żarówek w drucianych klatkach.

Przez pierwsze sto metrów, czy coś koło tego, grota jest tylko prostym korytarzem, szerokim na tyle, by zmieściły się w nim dwie ciężarówki Goto i wąski chodniczek dla pieszych. Randy przesuwa dłonią po ścianie. Skała jest szorstka i zakurzona, nie gładka jak w naturalnych grotach, widać też świeże rowki wyżłobione młotami pneumatycznymi lub świdrami.

Lecz echo sugeruje, że coś ma się zmienić. Steve wprowadza go do właściwej groty. Jest, hm, dość przepastna. Spokojnie mieści kilkanaście ciężarówek podjeżdżających w koło do załadunku skał i błota. Randy zerka w górę, próbując wypatrzeć sufit, ale widzi jedynie baterię silnych niebiesko-białych lamp, jak na stadionie, z dziesięć metrów nad nim. Dalej jest tylko ciemność i mgła.

Steve odchodzi, by czegoś poszukać, zostawiając Randy'ego na kilka minut samego; to dobrze, ponieważ potrzebuje sporo czasu, by zorientować się, gdzie naprawdę jest.

Niektóre ściany groty są gładkie i naturalne, inne szorstkie, co pozwala odróżnić miejsca, gdzie inżynierowie kazali ją poszerzyć. Podłoże również jest gładkie i niezbyt równe. W niektórych miejscach obniżono je przez wysadzanie i skuwanie, w innych podwyższono, wylewając beton.

Główna hala wydaje się prawie skończona. Tu będą mieścić się biura Ministerstwa Informacji. Głębiej są jeszcze dwie mniejsze groty, w trakcie powiększania. W jednej będzie część inżynieryjna (generatory prądotwórcze i tak dalej), w drugiej systemy komputerowe.

W dziurze ukazuje się potężny facet w białym kasku. To Tom Howard, wiceprezes Epiphyte do spraw systemów. Zdejmuje kask i macha nim zapraszająco do Randy'ego.

Korytarz prowadzący do hali komputerowej jest na tyle szeroki, by mogła przejechać furgonetka, ale nie jest tak równy i poziomy jak główne wejście. Większość miejsca zajmuje wielki i szybki taśmociąg, niosący tony kapiącego szarego błota do głównej groty, gdzie ładuje się je na ciężarówki firmy Goto. Biorąc pod uwagę prawdopodobny koszt i stopień skomplikowania, ten taśmociąg ma mniej więcej tyle wspólnego z normalnym budowlanym urządzeniem, ile myśliwiec F-15 z kukuruźnikiem. W pobliżu niego można wprawdzie mówić, ale nikt nic nie usłyszy, więc Tom, Randy i Kinakutańczyk zwany Steve'em w milczeniu podążają dalej, do odległej o jakieś sto metrów kolejnej groty.

Tutaj zmieściłby się zaledwie niewielki parterowy dom. Przez środek biegnie taśmociąg i znika w następnym otworze; błoto pochodzi gdzieś z głębi góry. Wciąż jest za głośno, by rozmawiać. Podłoga groty została wyrównana betonem; co kilka metrów sterczą z niej rurki, z których dyndają pomarańczowe kabelki — łącza światłowodowe.

Tom podchodzi do kolejnego otworu w ścianie. Wygląda na to, że od tej groty odgałęzia się kilka bocznych. Prowadzi Randy'ego przez dziurę, a potem zatrzymuje go, kładąc mu dłoń na ramieniu: stoją u szczytu drewnianych schodków wbudowanych w prawie pionowy szyb, schodzący jakieś pięć metrów w dół.

— Właśnie widziałeś główną halę ze switchami — mówi Tom. — Kiedy zostanie skończona, będzie to największy router na świecie. W paru innych grotach instalujemy komputery i systemy pamięci masowej. Czyli w zasadzie największy RAID na świecie, wspomagany olbrzymią pamięcią cache.

RAID oznacza Redundant Array of Inexpensive Disks, nadmiarową macierz niedrogich dysków — takie urządzenie pozwala tanio i niezawodnie zapamiętać duże ilości danych; w przechowalni danych potrzeba czegoś takiego.

— No i cały czas odgruzowujemy pozostałe groty — ciągnie Tom. — Ale tutaj odkryliśmy coś, co na pewno cię zainteresuje. — Odwraca się i zaczyna schodzić po schodkach. — Wiesz, że Japończycy podczas wojny mieli w tych grotach schrony przeciwlotnicze?

Randy ma w kieszeni mapę ze swej książki. Rozkłada ją i podsuwa pod żarówkę. No jasne, jest na niej takie miejsce, wysoko w górach, podpisane WEJŚCIE DO SCHRONU PRZECIWLOTNICZEGO I CENTRUM DOWODZENIA.

— I centrum dowodzenia? — dodaje.

— Tak. Skąd wiesz?

— Z wypożyczalni międzybibliotecznej.

— My nie mieliśmy pojęcia, dopóki nie zleźliśmy tam i nie zobaczyliśmy tego mnóstwa kabli i innego elektrycznego szajsu. Musieliśmy to wszystko wypieprzyć, żeby przeciągnąć nasze.

Randy zaczyna schodzić po stopniach.

— Ten szyb był pełen gruzu — mówi Tom — ale widać było, że idą tam kable, dlatego wiedzieliśmy, że tam na dole coś musi być.

Randy nerwowo popatruje na strop.

— Czemu był pełen gruzu? Zawalił się czy co?

— Nie. Japończycy to zrobili. Wrzucali do niego skały, aż całkiem go zasypali. Kilkunastu robotników musiało je przez dwa tygodnie ręcznie wybierać.

— No i co? Do czego prowadziły te kable?

— Do żarówek — odpowiada Tom. — To były tylko kable zasilające, a nie łącznościowe.

— To co oni chcieli tam ukryć? — Randy zszedł już prawie na sam dół i widzi, że jest tam niewielkie pomieszczenie.

— Sam zobacz — mówi Tom i włącza światło.

Jaskinia jest mniej więcej rozmiarów garażu, z porządną, równą podłogą. Stoi tu drewniane biurko, krzesło i komoda, włochata od pięćdziesięcioletniego mchu. A także metalowy kufer, pomalowany na zgniłozielono i wymalowany od szablonu nippońskimi znakami.

— Wyważyłem zamek — dodaje Tom. Podchodzi do skrzyni i unosi wieko. W środku jest pełno książek.

— Co, spodziewałeś się sztabek złota? — zaśmiewa się z miny Randy'ego.

Randy kuca na podłodze i chwyta się za kostki. Z otwartymi ustami gapi się na książki w kufrze.

— Dobrze się czujesz?

— Zajebiste deja vu — mówi Randy.

— Od tego?

— Pewnie. Już to widziałem.

— Gdzie?

— U dziadka na strychu.

Randy wydostaje się z labiryntu jaskiń na parking. Czuje na skórze przyjemne, ciepłe powietrze, ale zaczyna się pocić, chociaż nawet nie dotarł do przyczepy Epiphyte Corp., by oddać kask i buty. Żegna się z trzema kobietami i znów zaskakuje go ich troska i zaangażowanie. Potem przypomina sobie, że nie jest przecież byle przybłędą, tylko udziałowcem i ważnym oficjelem w firmie, która je zatrudnia — płaci im albo je wyzyskuje, niepotrzebne skreślić.

Bardzo powoli idzie przez parking, próbując nie rozgrzewać swego metabolicznego pieca. Do oczekującej na niego taksówki podjechała druga, kierowcy wystawili głowy przez okna i gadają.

Randy, podchodząc do nich, zerka przypadkiem w stronę wejścia do groty. Widzi obramowaną mroczną paszczą, przytłoczoną tytanicznymi kształtami ciężarówek Goto sylwetkę samotnego człowieka, siwowłosego, przygarbionego, ale szczupłego i niemal atletycznego w swym ciepłym dresie i tenisówkach. Stoi tyłem do Randy'ego, twarzą do groty, w dłoni ma długą ukwieconą gałązkę. Jest całkiem nieruchomy — wygląda, jakby zapuścił w błoto korzenie.

Otwierają się przednie drzwi naczepy z napisem Goto Engineering. Po schodkach schodzi młody Nippończyk w białej koszuli, krawacie w paski i pomarańczowym kasku. Energicznie zmierza ku starszemu panu. W pewnej odległości zatrzymuje się, stawia stopy razem i wykonuje ukłon. Randy nie zna Nippończyków na tyle, żeby orientować się w niuansach, ale ów ukłon wygląda mu na niezwykle formalny. Młodzieniec z uśmiechem podchodzi do starszego pana i zapraszająco wskazuje dłonią na naczepę Goto. Tamten wygląda na zdezorientowanego — może grota wygląda już inaczej niż kiedyś — ale po kilku chwilach odpowiada zdawkowym ukłonem i pozwala się odprowadzić na bok.

Randy wsiada do swojej taksówki i mówi do szofera:

— Do Foote Mansion.

Cały czas miał złudzenia, że przeczyta sobie, powoli i dokładnie, od deski do deski, pamiętniki Seana Daniela McGee, ale tak to bywa ze złudzeniami; w drodze do hotelu wyciąga z torby stos fotokopii i zaczyna bez miłosierdzia wydłubywać z niej rodzynki. Większa część opowieści nie ma w ogóle nic wspólnego z Kinakutą — są to doświadczenia McGee walczącego na Nowej Gwinei i Filipinach. McGee nie jest Churchillem, ale ma pewien talent do potoczystych opowieści i podchodzi do wszystkiego z dystansem, co sprawia, że nawet banalne anegdoty dają się czytać. Przy takich zdolnościach narracyjnych musiał robić niezłą karierę w kantynach dla rezerwistów przy piwie; pewnie z tysiąc napitych sierżantów namawiało go, żeby spisał cały ten szajs, jeśli tylko wróci żywy do domu.

Udało mu się wrócić, ale w przeciwieństwie do większości rezerwistów z Filipin po Dniu Zwycięstwa nie poleciał prosto do domu. Zboczył do Sułtanatu Kinakuty, gdzie wciąż stacjonowało około czterech tysięcy nippońskich żołnierzy. To wyjaśnia pewną osobliwość w jego książce. Na ogół we wspomnieniach wojennych Dzień Zwycięstwa pojawia się na ostatniej stronie albo przynajmniej w ostatnim rozdziale, a potem narrator jedzie do domu i kupuje sobie buicka. Lecz u Seana Daniela McGee ten dzień znajduje się mniej więcej w dwóch trzecich książki. Kiedy Randy odkłada na bok część sprzed sierpnia 1945 roku, pozostaje złowrogo gruba sterta kartek. Oczywiste, że sierżant McGee ma coś jeszcze w zanadrzu.

Nippoński garnizon na Kinakucie jak dotąd omijała wojna, podobnie jak inne takie garnizony; McGee całą swą energię poświęcił uprawianiu warzyw i oczekiwaniu na wyjątkowo rzadkie wizyty okrętów podwodnych, którymi Nippończycy pod koniec wojny przewozili z miejsca na miejsce najważniejsze ładunki i najpotrzebniejszych specjalistów, w rodzaju mechaników lotniczych. Kiedy dostali od cesarza rozkaz złożenia broni, uczynili to posłusznie i (należy sądzić) z zadowoleniem.

Trudno było tylko znaleźć kogoś, komu można by się poddać. Alianci skupili się na planowaniu inwazji na wyspy nippońskie, dlatego trochę potrwało, zanim wysłali wojska do opuszczonych garnizonów w rodzaju Kinakuty. Opis bałaganu w Manili jest bardzo cierpki — w tym momencie McGee zaczyna tracić cierpliwość i wdzięk. Zaczyna być złośliwy. Dwadzieścia stron później ląduje na nabrzeżu Kinakuta City. Stoi na baczność, gdy kapitan jego kompanii przyjmuje kapitulację garnizonu nippońskiego. Staje na warcie przy wejściu do grot, gdzie kilkunastu najbardziej zaciekłych Nipów odmówiło poddania się. Organizuje systematyczne rozbrajanie wychudłych nippońskich żołnierzy i pilnuje, by wszystkie karabiny i amunicja wylądowały w oceanie; jednocześnie na wyspę trafia prowiant i lekarstwa. Pomaga niewielkiemu kontyngentowi inżynierów rozciągać drut kolczasty wokół lotniska, które zamieniają w obóz jeniecki.

Randy kartkuje to wszystko podczas jazdy do hotelu. Potem jego wzrok przyciągają słowa w rodzaju „przebity”, „wrzaski”, „obrzydliwe”, cofa się więc o kilka stron i zaczyna czytać staranniej.

Zakończenie jest takie: począwszy od roku 1940, Nippończycy wywlekli z chłodnego, czystego interioru wyspy tysiące tubylców, zmuszając ich do niewolniczej pracy na rozpalonym, śmiercionośnym wybrzeżu. To oni powiększyli wielką grotę, gdzie urządzono schron przeciwlotniczy i centrum dowodzenia; utwardzili drogę na Górę Elizy, gdzie przysiadły stacje radarowe i nawigacyjne; zbudowali kolejny pas startowy na lotnisku; i tysiącami wymierali na malarię, tyfus, dyzenterię, z głodu i przemęczenia. Ci sami tubylcy, albo ich osamotnieni bracia, ze swych kryjówek w górach przyglądali się, jak sierżant Daniel McGee i jego koledzy rozbrajają Nippończyków i zamykają ich wszystkich na lotnisku pod strażą kilku przeważnie zaspanych albo podpitych szeregowców. Tubylcy pracowali w dżungli dzień i noc, robiąc włócznie, dopóki następna pełnia księżyca nie oświetliła reflektorem śpiących Nippończyków. Wtedy wychynęli z lasu, co Sean Daniel McGee opisuje jako „hordę”, „rój szerszeni”, „wyjącą armię”, „czarny legion prosto z piekła” i na jeszcze inne sposoby, takie, jakich teraz już nie udałoby mu się opublikować. Amerykanów powalili na ziemię i rozbroili, ale nie zrobili im nic złego. Na drut kolczasty położyli tyle gałęzi, by dało się po nich przejść, a potem wpadli na lotnisko z włóczniami gotowymi do ciosu. Opowieść McGee ciągnie się przez ponad dwadzieścia stron; jest to między innymi historia pewnej nocy, podczas której pewien sympatyczny sierżant z południowego Bostonu na zawsze utracił równowagę psychiczną.

— Sir?

Randy ze zdumieniem zauważa, że drzwi taksówki są otwarte. Rozgląda się, znajduje się pod markizą przed hotelem Foote Mansion. Drzwi przytrzymuje mu chudy, żylasty boj, wyglądający trochę inaczej niż większość Kinakutańczyków spotkanych dotąd przez Randy'ego. Książkowy opis tubylca z interioru pasuje do nich idealnie.

— Dziękuję — mówi Randy i podkreśla to hojnym napiwkiem.

Wszystkie meble w jego pokoju są zaprojektowane w Skandynawii, ale wykonane tutaj, z rzadkich, tropikalnych gatunków drewna. Z okna widzi góry, ale jeśli wyjdzie na maleńki balkonik, może spojrzeć na skrawek wody, rozładowywany kontenerowiec i większą część ogrodu pamięci, wzniesionego przez Nippończyków na miejscu masakry.

Czeka nań kilka wiadomości i faksów; przeważnie od innych pracowników Epiphyte, którzy informują, że już dotarli i podają numery pokojów. Randy rozpakowuje się, bierze prysznic i wysyła koszule do pralni, żeby były na jutro. Potem zasiada wygodnie przy stoliku, włącza laptopa i otwiera biznesplan firmy Epiphyte(2).

Загрузка...