Potomstwo Onana

W grubych ścianach i sufitach hotelu kryje się plątanina rur grubości tunelu pod kanałem La Manche, olbrzymich i niezmierzonych jak Internet. Wydają z siebie stłumione dźwięki sugerujące, że gdzieś w czeluściach hotelu mieszczą się hamownie silników odrzutowych, kuźnie z epoki żelaza, wynędzniali więźniowie pobrzękujący łańcuchami i gniazda wijących się węży. Randy wie, że system nie działa w obiegu zamkniętym — to znaczy, łączy się gdzieś z atmosferą — ponieważ z zewnątrz dostają się słabiutkie zapachy ulicy. Ocenia, że przedostanie się do pokoju zabiera im godzinę. Mieszka tu od kilku tygodni i zapachy te stanowią dlań olfaktoryczny budzik. Zasypia przy woni dieslowskich spalin, ponieważ przepisy drogowe w Manili stanowią, że kontenerowce mogą być rozładowywane tylko w nocy.

Manila jest położona nad ciepłą i nieruchomą zatoką — nieskończonym magazynem wilgoci, a ponieważ powietrze jest ciężkie, nieprzejrzyste i gorące jak szklanka mleka prosto od krowy, kiedy wstaje słońce, zaczyna się żarzyć. Wtedy pieją pułki i dywizje walczących kogutów, uwięzione w prowizorycznych klatkach na każdym dachu, balkonie i podwórku. Budzą się ludzie i zaczynają palić w piecach. Randy'ego budzi zapach węglowego dymu.

Randy Waterhouse jest w nie najgorszej kondycji fizycznej. Jego lekarz powtarza mu rytualnie, że powinien zrzucić dziesięć kilogramów, ale nie bardzo wiadomo, skąd te kilogramy miałyby pochodzić — nie ma ani fałdów tłuszczu, ani mięśnia piwnego. Pewnie są równo rozłożone po jego beczkowatym korpusie. Przynajmniej tak sobie mówi co dzień rano, stając przez lustrem wielkości tablicy reklamowej, w jakie wyposażony jest apartament. W domu Randy'ego i Charlene w Kalifornii prawie nie ma luster; dlatego zdążył zapomnieć, jak wygląda. Teraz widzi, że stał się atawistycznie włochaty, a upstrzona siwymi włosami broda połyskuje. Codziennie próbuje się sprowokować do zgolenia brody. W tropikach najlepiej wystawiać na powietrze jak najwięcej skóry, aby chłodził ją pot.

Pewnego razu, kiedy podejmowali obiadem Aviego z rodziną, Randy próbując wyjaśnić ich wzajemną relację w biznesie, powiedział: „Ja jestem brodą, a Avi to garnitur”. Charlene nie trzeba było więcej. Niedawno skończyła uczoną rozprawę dekonstruującą brody. Celowała w szczególności w brodach północnokalifornijskich informatyków. We wstępie do pracy niby to rozprawiła się z poglądem, że brody są bardziej „naturalne” czy też łatwiejsze w utrzymaniu niż gładko ogolona twarz — dokładniej, zamieściła statystykę wyprodukowaną przez dział badawczo-rozwojowy Gillette, porównującą ilość czasu spędzanego w łazience przez brodatych i niemających brody mężczyzn i dowodzącą, że różnica w czasie nie jest statystycznie znacząca. Randy miał kilka obiekcji co do rzetelności tych danych, Charlene nie miała żadnych. „To wbrew intuicji” — zamknęła spór.

Spieszyła się, by przejść do sedna dyskusji. Pojechała do San Francisco i wydała kilkaset dolców w budzie z pornografią dla fetyszystów golenia. Przez kilka tygodni Randy, wracając wieczorem do domu, nieodmiennie zastawał ją przed telewizorem, z miską popcornu i dyktafonem, oglądającą nagranie brzytwy przesuwającej się po mokrym, namydlonym ciele. Nagrała też parę sążnistych wywiadów z prawdziwymi fetyszystami golenia, którzy detalicznie opisali, jakie uczucie nagości i bezbronności daje im ta czynność i jak podnieca, zwłaszcza gdy świeżo ogolone części ciała są bite lub chłostane. Opracowała też szczegółowe porównanie ikonografii z pornoli dla fetyszystów golenia z reklamami maszynek i kremów nadawanymi w publicznej telewizji w przerwach meczów. Udowodniła, że są one niemal nie do odróżnienia (tam gdzie kupuje się ową pornografię, można kupić także pirackie nagrania reklam sprzętu do golenia).

Wyciągnęła raporty na temat zarostu wśród różnych ludzkich ras. Indianie nie hodowali bród, Azjaci prawie nie, Afrykanie to szczególny przypadek, ponieważ codzienne golenie bardzo podrażnia ich skórę. Napisała więc: „Możliwość hodowania z wyboru obfitych, pełnych bród wydaje się przywilejem przyznanym przez naturę wyłącznie białym mężczyznom”.

Gdy Randy trafił na to zdanie, w jego głowie włączyły się dzwonki alarmowe, klaksony i czerwone światła.

„Lecz to twierdzenie podpada pod kategorię zwodniczych. «Natura» to pojęcie uwarunkowane społecznie, nie zaś obiektywna rzeczywistość [tu mnóstwo przypisów]. W przypadku «natury» pozwalającej na pełny zarost pewnej szczególnej mniejszości — białym mężczyznom z północnej Europy — jest to podwójnie prawdziwe. W strefie klimatycznej, gdzie wyewoluował Homo sapiens, zarost na twarzy nie miał większego znaczenia praktycznego. Wykształcenie podgatunku, w którym samce mają gęste brody, było odpowiedzią ewolucji na chłodny klimat. I to nie klimat podbił w «naturalny» sposób tereny zamieszkiwane przez praczłowieka — to ludzie opanowali tereny o takim klimacie. Ta geograficzna transgresja była zdarzeniem li tylko socjokulturowych, a przeto wynikające z niej cechy przystosowawcze należy umieścić w tej samej kategorii — w tym również wykształcenie zarostu na twarzy”.

Charlene przytoczyła wyniki własnej ankiety, w której zbadała opinię kilkuset kobiet. Wszystkie stwierdziły, iż wolą mężczyzn gładko ogolonych niż szczeciniastych lub brodatych. W skrócie, wykazała, że posiadanie brody jest jeszcze jednym elementem mocno skorelowanym z poglądami seksistowskimi i rasistowskimi, a także z emocjonalną niedostępnością, na którą tak często uskarżają się partnerki białych mężczyzn, zwłaszcza tych zajmujących się technologią.

„Granica pomiędzy osobowością a otoczeniem jest społeczną konwencją. W kulturach Zachodu uważa się ją za ostrą i wyraźną. Broda jest zewnętrznym symbolem tejże granicy i zarazem sposobem stwarzania dystansu. Zgolenie brody (czy też innego zarostu na ciele) ma symbolicznie likwidować ową zaiste cenną granicę oddzielającą człowieka od innych”.

I tak dalej. Recenzenci, ujrzawszy pracę, wpadli niemal w ekstazę i natychmiast skierowali ją do publikacji w poważnym międzynarodowym piśmie. Kilka wybranych zagadnień Charlene zreferuje na konferencji „Wojna jako Tekst”: „Nieogolenie jako symbol w filmach o II wojnie światowej”. Dzięki pracy o brodach trzy renomowane uniwersytety walczą o prawo zatrudnienia Charlene.

Randy nie chce przeprowadzać się na Wschodnie Wybrzeże. Co gorsza, ma brodę; kiedy wychodzi z Charlene, uznawane jest to za potwornie niewłaściwe. Proponował jej, że napisze oświadczenie dla prasy, zawiadamiające, że resztę ciała goli codziennie. Nie rozśmieszyło jej to. Dopiero w połowie drogi przez Ocean Spokojny zrozumiał, że wszystkie jej poczynania były skomplikowanym proroctwem zagłady ich związku.

Teraz zastanawia się nad zgoleniem brody. Mógłby też od razu zabrać się do włosów na czaszce i torsie.

Randy wyrobił sobie nawyk energicznego spacerowania. Według norm cielesnych faszystów, pieniących się w Kalifornii i Seattle, to tylko trochę lepsze niż, powiedzmy, siedzenie przed telewizorem, odpalanie jednego papierosa bez filtra od drugiego i zażeranie się smalcem. Lecz on chodził na spacery z uporem, systematycznie, podczas gdy jego koledzy zapisywali się na najnowsze, najmodniejsze ćwiczenia i zaraz je rzucali. Stał się z tego dumny i nie zrezygnuje ze spacerów tylko dlatego, że akurat mieszka w Manili. Tylko ten cholerny upał. Dobrze byłoby nie mieć włosów.

Z Pierwszego Szturmu na Biznes Randy wyniósł tylko dwie dobre rzeczy. Po pierwsze, odstraszył go skutecznie od wchodzenia w jakikolwiek interes, jeżeli nie ma o nim choć cienia pojęcia. Po drugie, na wiele lat zaprzyjaźnił się z Avim, swym dawnym partnerem od gier, który wykazał się uczciwością i poczuciem humoru.

Za podpowiedzią swego adwokata (w tym momencie będącego także jednym z poważniejszych wierzycieli) Randy ogłosił bankructwo i przeprowadził się z Charlene do środkowej Kalifornii. Ona zrobiła doktorat i wylądowała na jednym z Trzech Braci w roli adiunkta. Randy zapisał się do innego z Braci, chcąc zrobić magisterium z astronomii. Stał się dyplomantem, a dyplomanci nie mieli uczyć się czegokolwiek, lecz ulżyć profesorom w męczących zadaniach, takich jak nauczanie i prowadzenie badań.

W miesiąc potem Randy pomógł jednemu z dyplomantów rozwiązać jakiś trywialny problem z komputerem. Nie minął tydzień, gdy wezwał go dziekan wydziału astronomii i powiedział: „A więc to ty jesteś tym guru od Uniksa”. Wówczas Randy był na tyle głupi, by mu to pochlebiło; powinien zrozumieć, jak złowrogie to słowa.

Trzy lata później opuszczał wydział astronomii bez dyplomu, nie mogąc pochwalić się niczym oprócz sześciuset dolarów na koncie i niesamowitą wiedzą na temat systemu Unix. Później miał obliczyć, że przy obowiązujących obecnie stawkach dla programistów, wydział wyciągnął zeń jakieś ćwierć miliona dolarów, dając w zamian niecałe dwadzieścia tysięcy. Jedyna pociecha w tym, że ta wiedza nie wydawała się już tak bezużyteczna. Astronomia stała się bardzo sieciową dyscypliną: można było sterować teleskopem na innym kontynencie albo i na orbicie, po prostu wklepując polecenia z klawiatury, a obrazy z nich oglądało się na monitorze.

Teraz Randy wiedział wszystko o sieciach. Parę lat temu nic by mu z tego nie przyszło. Nastała jednak epoka aplikacji sieciowych, zaranie World Wide Web. Nie mógł lepiej trafić.

Tymczasem Avi przeniósł się do San Francisco i założył nową firmę, mającą wydobyć gry role-playing z getta maniaków i skierować do masowego odbiorcy. Zatrudnił Randy'ego jako głównego specjalistę od technologii. Randy próbował zwerbować Chestera, ale ten już pracował w firmie software'owej w Seattle. Wynaleźli więc faceta, który robił coś w kilku koncernach zajmujących się grami wideo, potem jeszcze kilku gości od sprzętu i telekomunikacji, po czym zbudowali działający prototyp gry. Z tym na przynętę udali się do Hollywood i znaleźli chętnego do wyłożenia około dziesięciu milionów dolarów. Wynajęli biuro w Gilroy, zapchali je po sufit stacjami graficznymi, zatrudnili całe stado zdolnych programistów, kilku grafików i zabrali się do pracy.

Sześć miesięcy wymieniano ich wśród wschodzących gwiazd Doliny Krzemowej, a nieduża fotografia Randy'ego pojawiła się w magazynie „Time” — w artykule o Siliwood, czyli zacieśniającej się współpracy między Doliną Krzemową a Hollywood. Rok później firma padła i nakryła się nogami.

Była to historia epicka, niewarta opowieści. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych mądrość ludowa głosiła, że guru od technologii z północnej Kalifornii połączą siły z kreatywnymi mózgami południowej, tworząc w połowie drogi zupełnie nową jakość. Pogląd ten miał źródła w naiwnym postrzeganiu Hollywood. Hollywood to zaledwie wyspecjalizowany bank, konsorcjum wielkich finansowych korporacji, wynajmujące talenty — niemal zawsze za stałą stawkę — i polecające im stworzenie produktu, a potem sprzedające ten produkt aż do bólu, na całym świecie, we wszystkich wyobrażalnych mediach. Celem jest znalezienie produktu, który zarabiałby pieniądze do końca świata, jeszcze długo po tym, jak talent został spłacony i odesłany do domu. „Casablanca”, na przykład, wciąż zapełniała fotele, dziesiątki lat po tym, jak Bogart został spłacony i zapalił się na śmierć.

Komputerowcy z Doliny Krzemowej byli, z punktu widzenia Hollywood, szczególnie naiwną formą talentu. Kiedy więc wynalazek osiągnął pewien punkt krytyczny — punkt, w którym można go było z sowitym zyskiem odsprzedać nippońskiemu koncernowi elektronicznemu — inwestorzy błyskawicznie zadali cios. Z pewnością musiał być z pietyzmem zaplanowany. Randy'emu i pozostałym dano wybór; albo odchodzą z firmy i zachowują udziały, wciąż sporo warte, albo zostają — w tym wypadku będą sabotowani przez piątą kolumnę, która zinfiltrowała już kluczowe stanowiska. Jednocześnie wystawieni będą na ataki ich prawników, żądających ich głów za to, że firma ponosi klęskę za klęską.

Niektórzy z założycieli zostali w charakterze dworskich eunuchów. Większość odeszła i sprzedała akcje, ponieważ wyraźnie było widać, że ich kursy już tylko polecą w dół. Transfer technologii do Japonii wypatroszył firmę, a pusta skorupa z czasem wyschła i rozpadła się.

Nawet dzisiaj tamte pomysły wypływają w najdziwniejszych miejscach, na przykład w reklamach nowych konsoli do gier. W Randym zawsze wzbudza to obrzydzenie. Kiedy wszystko zaczęło się pieprzyć, Nippończycy chcieli go zatrudnić; zarobił nawet jakieś pieniądze, latając tam na tydzień czy miesiąc jako konsultant. Lecz ich programiści nie umieli poskładać nowej technologii do kupy, nigdy więc nie wykorzystano jej potencjału.

Na tym Randy zakończył swój Drugi Szturm na Biznes. Wyciągnął zeń kilkaset tysięcy dolarów, z czego większość władował we współdzielony z Charlene dom. Nie chciał posiadać tak wielkiej ilości płynnych pieniędzy, nie ufał sobie; zamrożenie ich w ten sposób dało mu poczucie bezpieczeństwa — jak powrót na własną połowę boiska w jakiejś szalonej, brutalnej grze zespołowej.

Kolejne lata spędził w Trzech Braciach, administrując ich systemem komputerowym. Nie zarabiał wiele, ale też zanadto się nie stresował.

Randy co chwila powtarzał ludziom, bez złości, że są gówno warci. Przy pisaniu programów tylko tak można było coś wskórać. Nikt nie brał tego do siebie.

Banda Charlene zdecydowanie brała to do siebie. Jednak nie irytowało ich samo stwierdzenie, że nie mają racji, lecz niejawne założenie, że ktokolwiek w ogóle mógłby mieć lub nie mieć racji w jakiejkolwiek sprawie. W Ów Wieczór — wieczór z owym znaczącym telefonem od Aviego — Randy uczynił to co zwykle, to znaczy przestał udzielać się w rozmowie. W sensie tolkienowskim — nie endokrynologicznym czy rodem z Królewny Śnieżki — Randy jest krasnoludem{Polskie słowa „karzeł”, „krasnoludek” i „krasnolud” wszystkie odpowiadają angielskiemu „dwarf” (przyp. tłum.).}. Krasnoludowie Tolkiena to krępe, milkliwe, lekko obdarzone magią postaci, przez większość czasu przebywające w mroku, wykuwające cudowne przedmioty, na przykład Pierścienie. To bardzo pomogło Randy'emu w zachowaniu równowagi umysłowej przez wszystkie te lata — myślał o sobie jako o krasnoludzie, który zawiesił na kołku swój topór wojenny i udał się na wycieczkę do Shire, gdzie otaczało go towarzystwo rozdyskutowanych hobbitów (tzn. przyjaciół Charlene). Zdawał sobie doskonale sprawę, że gdyby utknął na uczelni, traktowałby ich słowa jako wielce znaczące. Ale tam, skąd przychodził, od dawna nikt ich poważnie nie brał. Zatem Randy po prostu wycofywał się z rozmowy, popijał wino, spoglądał na ocean i bardzo się starał nie robić nic ostentacyjnego — nie kręcić głową ani nie przewracać oczyma.

A potem wykluł się temat Superautostrady Informacyjnej. Randy poczuł, jak twarze zwracają się ku niemu jak reflektory, promieniując nań niemal odczuwalnym ciepłem.

Parę rzeczy do powiedzenia na temat Superautostrady Informacyjnej miał doktor G.E.B. Kivistik, około pięćdziesięcioletni wykładowca z Yale. Właśnie przyleciał z jakiegoś miejsca, którego nazwa robiła niesamowite wrażenie, kiedy czynił dygresje, specjalnie, by wymienić ją po raz kolejny. Nazwisko miał fińskie, był jednak tak brytyjski, jak tylko może być niebrytyjski anglofil. Oficjalnie przyjechał na konferencję „Wojna jako Tekst”. Naprawdę miał zwerbować Charlene, a naprawdę naprawdę — rżnąć ją, jak podejrzewał Randy. To podejrzenie zresztą pewnie było fałszywe — ale podpowiada nam, jaki pogięty tok myślenia miał w tamtym momencie Randy. Doktor G.E.B. Kivistik wciąż pojawiał się w telewizji. Doktor G.E.B Kivistik wydał parę książek. W skrócie, doktor G.E.B Kivistik promował swoje poglądy zdecydowanego przeciwnika Superautostrady Informacyjnej w takiej ilości czasu antenowego, której nie dostałby nawet człowiek oskarżony o wysadzenie w powietrze przedszkola.

Krasnolud bawiący w Shire prawdopodobnie chodziłby na wiele przyjęć zapełnionych nudnymi, nadętymi hobbitami. Gadałyby coś właśnie w tym stylu. On traktowałby to jako rozrywkę, wiedząc, że w każdej chwili może wrócić do świata rzeczywistego, o wiele większego i bardziej skomplikowanego, niż wyobrażają sobie hobbity, zasiec kilku trolli i przypomnieć sobie, co się w życiu liczy naprawdę.

To właśnie powtarzał sobie Randy. Lecz Owego Wieczoru to nie zadziałało. Po części dlatego, że Kivistik był zbyt rzeczywisty i zbyt wielki jak na hobbita. On i w realnym świecie pewnie był bardziej wpływowy niż Randy. Po części zaś, ponieważ inny małżonek ciała pedagogicznego — Jon, sympatyczny, nieszkodliwy maniak komputerowy — postanowił zmierzyć się z jednym z twierdzeń Kivistika i został z uśmiechem odstrzelony. W powietrzu czuło się krew.

Związek Randy'ego z Charlene zepsuł się, bo Randy chciał mieć dzieci. Dzieci rodzą problemy. Charlene, podobnie jak większość jej przyjaciół, unikała problemów. Problemy to różnice zdań. Różnice zdań z kolei są formą konfliktu. Konflikt, rozgrywany otwarcie i publicznie, jest męskim sposobem interakcji społecznej — fundamentem społeczeństwa patriarchalnego, które sprowadziło na ludzkość standardową litanię straszliwych katastrof. Niemniej Randy zdecydował podejść do Kivistika na sposób patriarchalny.

— Ile slumsów trzeba będzie zrównać z ziemią, żeby zbudować Superautostradę Informacyjną? — rzekł Kivistik. Na tę głęboką myśl wszyscy przy stole z namysłem pokiwali głowami.

Jon wiercił się w krześle, jakby Kivistik właśnie wrzucił mu kostkę lodu za kołnierz.

— Co to znaczy? — zapytał. Uśmiechał się przy tym, usiłując nie być konfliktogennym, patriarchalnym hegemonistą. W odpowiedzi Kivistik podniósł brwi i rozejrzał się po sali, jakby mówiąc: Kto tu zaprosił tego cieniasa? Jon próbował uciec przed skutkami swego taktycznego błędu, Randy natomiast zamknął oczy i starał się nie wzdrygać. Jon jeszcze się nie urodził, kiedy Kivistik już sparringował z naprawdę bystrymi przeciwnikami.

— Nic nie trzeba równać z ziemią. Naprawdę nic — oświadczył.

— No dobrze, ujmę to zatem w ten sposób — szlachetnie odparł Kivistik. Nie miał nic przeciwko spłaszczaniu swych tez na użytek osób pokroju Jona. — Ile wjazdów połączy światowe getta z Superautostradą Informacyjną?

No, teraz wyraził się jaśniej, pomyśleli wszyscy. Punkt dla ciebie, Geb! Nikt już nie spojrzał na Jona, pariasa dyskusji. Jon bezradnie patrzył na Randy'ego, błagając o pomoc.

Jon był hobbitem, który sporo czasu spędził poza Shire, wiedział więc, że Randy jest krasnoludem. A teraz zamierzał spieprzyć mu życie, nawołując, by wskoczył na stół, odrzucił pelerynę i dobył oburęcznego topora.

Usta Randy'ego poruszyły się, zanim zdążył się zastanowić:

— Superautostradą to tylko taka popieprzona metafora! Dajcie sobie z tym spokój!

Zapadła cisza. Wszyscy obecni się wzdrygnęli. Teraz kolacja już oficjalnie zmieniła się w katastrofę. Mogli tylko chwycić się za kostki, wetknąć głowę między kolana i czekać, aż wrak się zatrzyma.

— To nic nie wyjaśnia — rzekł Kivistik. — Wszystko jest metaforą. Słowo „widelec” jest metaforą tego przedmiotu. — Uniósł widelec. — Każde rozumowanie dyskursywne opiera się na metaforach.

— Nie ma usprawiedliwienia na używanie błędnych metafor.

— Błędnych? Błędnych? Kto decyduje, co jest błędne? — powiedział Kivistik, robiąc swą najlepszą minę: sapiącego dyplomanta o opuchniętych powiekach. Po sali przebiegło kilka chichotów; parę osób rozpaczliwie chciało rozładować napięcie.

Randy wiedział, dokąd to zmierza. Kivistik sięgnął po tradycyjnego akademickiego asa w rękawie: wszystko jest względne, to tylko różne punkty widzenia. Goście zaczęli już wdawać się w drobne rozmówki z sąsiadami, gdy wypalił nagle:

— Kto decyduje, co jest błędne? Ja.

Nawet Kivistik się zdenerwował. Nie wiedział, czy Randy żartuje, czy nie.

— Słucham?

Randy nie spieszył się z wyjaśnieniem. Skorzystał z okazji: rozwalił się w fotelu i pociągnął trochę wina. Miał świetny humor.

— Widzi pan — powiedział — czytałem pana książkę. Widziałem pana w telewizji. Słyszałem, co mówił pan dzisiaj. Osobiście przepisywałem listę pana tytułów i publikacji, kiedy przygotowywałem materiały dla prasy. Stąd wiem, że nie ma pan odpowiednich kwalifikacji, by wygłaszać opinie o sprawach technicznych.

— Och jej… — Kivistik udał zmieszanie. — Nie wiedziałem, że trzeba mieć kwalifikacje.

— To chyba jasne. Jeśli o jakiejś sprawie nie ma pan pojęcia, pana zdanie jest kompletnie bezwartościowe. Kiedy jestem chory, nie radzę się hydraulika. Idę do lekarza. I tak samo, jeśli mam pytania dotyczące Internetu, pytam o zdanie ludzi, którzy się na tym znają.

— Ciekawe, że wy wszyscy technokraci tak jesteście za tym Internetem — pogodnie rzucił Kivistik, prowokując śmiechy.

— Właśnie wypowiedział pan zdanie, które jest oczywistą nieprawdą — kulturalnie odparł Randy. — Wielu ekspertów od Internetu napisało książki, w których ostro go krytykują. I sensownie to uzasadniają.

Kivistik zaczynał się wkurzać. Wyparował zeń cały dystans.

— Więc wróćmy do początku: Superautostrada Informacyjna jest błędnym określeniem, bo ja tak twierdzę. Na Ziemi jest może z tysiąc ludzi, którzy orientują się w temacie Internetu tak dobrze jak ja. Większość znam osobiście. Nikt z nich nie bierze tej metafory poważnie. Quod erat demonstrandum.

— Ach, teraz rozumiem — z zaciętą miną powiedział Kivistik. Znalazł lukę. — A więc mamy polegać na technokratach, którzy podyktują nam, co i jak mamy myśleć o tej technologii.

Wyraz pozostałych twarzy zdawał się mówić, że to decydujący, nokautujący cios.

— Nie bardzo wiem, kto to taki, technokrata — rzekł Randy. — Czyż ja jestem technokratą? Jestem facetem, który zaszedł do księgarni, kupił kilka książek o TCP/IP, czyli podstawowym protokole internetowym, i przeczytał je. Potem zasiadłem do komputera, co teraz może zrobić każdy, i bawiłem się nim kilka lat, aż wreszcie wiem o tym wszystko. Czyżby to czyniło mnie technokratą?

— Zanim kupiłeś tę książkę, już należałeś do technokratycznej elity — odparł Kivistik. — Zdolność czytania ze zrozumieniem technicznego tekstu jest przywilejem. Przywilejem nadawanym przez wykształcenie, dostępne jedynie członkom elitarnej kasty. Ich właśnie rozumiem pod pojęciem technokratów.

— Uczyłem się w państwowej szkole — powiedział Randy. — Następnie na stanowym uniwersytecie. A potem uczyłem się sam.

Wtrąciła się Charlene. Od początku dyskusji rzucała mu gniewne spojrzenia, on zaś ją ignorował. Teraz mu się odpłaci.

— A twoi rodzice? — zapytała chłodno.

Randy powstrzymał westchnienie. Zrobił głęboki wdech.

— Ojciec jest inżynierem. Uczy w stanowym college'u.

— A jego ojciec?

— Był matematykiem.

Charlene uniosła brwi. Wszyscy pozostali również. Sprawa zamknięta.

— Stanowczo sprzeciwiam się klasyfikowaniu mnie, etykietowaniu i szufladkowaniu jako technokraty — powiedział Randy, umyślnie korzystając ze słownictwa osób traktowanych opresywnie; może jest to próba pobicia towarzystwa ich własną bronią, ale najpewniej (jak myśli, leżąc w łóżku w Manili, o trzeciej nad ranem) niepowstrzymywalna złośliwość. Niektórzy przy stole nagle spojrzeli nań trzeźwo: etykieta nakazywała współczuć osobom w opresji. Inni dławili się z wściekłości, słysząc, jak te słowa wygłasza oczywisty i osądzony już biały męski technokrata. — Nikt w mojej rodzinie nigdy nie miał ani władzy, ani pieniędzy — dodał.

— Sądzę, że Charlene chodzi o coś innego — powiedział Tomasz, jeden z ich gości. Przyjechał z Pragi, z żoną Niną. Postanowił, że będzie rozjemcą. Przerwał, by rzucić Charlene ciepłe spojrzenie. — Dlatego że miałeś szczęście pochodzić z wykształconej rodziny, jesteś członkiem uprzywilejowanej elity. Nie jesteś tego świadomy — ale członkowie uprzywilejowanych elit rzadko są świadomi własnych przywilejów.

Randy dokończył myśl:

— Chyba że pojawią się ludzie tacy jak ty i wyjaśnią im, jakimi są głupcami, żeby nie powiedzieć — moralnymi bankrutami.

— Właśnie ta fałszywa tożsamość, o której wspomniał Tomasz, powoduje, że zamknięte elity władzy są takie zamknięte.

— No, ja nie czuję się specjalnie zamknięty — powiedział Randy. — Harowałem jak osioł, żeby osiągnąć to, co osiągnąłem.

— Wielu ludzi ciężko pracuje przez całe życie i nic nie osiąga — ktoś rzucił oskarżycielsko. Uwaga! Zaczęły się strzały.

— No cóż, przykro mi bardzo, że nie miałem tego szczęścia, by nic nie osiągnąć — odparł Randy, teraz już trochę rozdrażniony — ale dowiedziałem się, że jeśli ciężko pracujesz, kształcisz się i zastanawiasz nad tym i owym, możesz w tym społeczeństwie żyć.

— Ale to prosto z jakichś dziewiętnastowiecznych opowiastek Horatio Algera! — wypalił Tomasz.

— No i co z tego? Jak idea jest stara, to koniecznie od razu musi być zła? — spytał Randy.

Na końcach stołu uformowała się już grupa szturmowa kelnerów. Uzbrojeni w talerze z daniami, zerkali po sobie, próbując ustalić, czy dałoby się przerwać potyczkę i podać jedzenie. Jeden z nich nagrodził Randy'ego wigwamem ułożonym z kawałków prawie surowego tuńczyka. Wtedy kontrolę nad dyskusją przejął element nastawiony prokonsensusowo i antykonfrontacyjnie, rozbijając rozmówców na kilkanaście małych grupek żywiołowo zgadzających się ze sobą. Jon rzucił Randy'emu wilgotne spojrzenie, jakby pytał: Tobie też to dobrze zrobiło? Charlene zajadle go ignorowała. Dostała się w jedną grupkę konsensusową z Tomaszem. Jego dziewczyna, Nina, próbowała pochwycić spojrzenie Randy'ego, ten jednak unikał jej wzroku, obawiając się, że chce go obdarzyć ognistym, zapraszającym spojrzeniem, a on pragnął tylko wreszcie stąd wyjść. Dziesięć minut później zadzwonił jego pager i wyświetlił numer Aviego.

Загрузка...