Niewola

— Ktoś próbuje panu coś przekazać — mówi mecenas Alejandro zaledwie po kilku minutach rozmowy ze swym nowym klientem. Randy jest na to przygotowany.

— Dlaczego tutaj wszyscy mają tak niesamowicie skomplikowane sposoby przekazywania wiadomości? Nie macie, kurna, poczty elektronicznej?

Filipiny to jeden z tych krajów, gdzie słowa „mecenas” używa się w charakterze tytułu, jak w Stanach „doktora”. Mecenas Alejandro ma zaczesaną do tyłu grzywę, skręcającą się w loki na karku, co, jak zapewne dobrze wie, nadaje mu szlachetny wygląd dziewiętnastowiecznego męża stanu. Pali jak komin, co specjalnie Randy'emu nie przeszkadza, bo od kilku dni siedzi w miejscu, gdzie wszyscy naokoło palą. Nawet nie trzeba się kłopotać o papierosy i zapałki. Wystarczy oddychać, a dostanie się dziennie równowartość jednej czy dwóch paczek mało używanej nikotyny i substancji smolistych.

Mecenas Alejandro postanawia zachować się tak, jakby Randy nie wygłosił ostatniej uwagi. Skupia się na chwilę na swym papierosie. Jeśli po prostu zechce zapalić, może sprawić, że zapalony papieros pojawi mu się między wargami — jakby ukrywał go, już zapalonego, w ustach. Jeśli jednak potrzebuje wprowadzić do rozmowy pewną cezurę, zamienia wybór, przygotowanie i zapalanie papierosa w namaszczony rytuał, niemal tak poważny jak chanoyu{Chanoyu (jap.) — ceremonia parzenia i picia herbaty (przyp. tłum.).}. Na sali sądowej pewnie rozkłada tym wszystkich na łopatki. Randy od razu lepiej się czuje.

— A jak się panu wydaje, co chcą mi powiedzieć? Że jeśli zechcą, mogą mnie zabić? Tyle już wiem. Cholera, w końcu, ile kosztuje zabicie człowieka w Manili?

Mecenas Alejandro gwałtownie marszczy brwi. Źle zrozumiał to pytanie, jako sugestię, że on jest osobą, która może wiedzieć takie rzeczy. Oczywiście, zważywszy na fakt, że polecił go osobiście Douglas MacArthur Shaftoe, pewnie właśnie jest taką osobą, ale sądzi, że niegrzecznie się do tego przyznawać.

— Wyobraża pan sobie nie wiadomo co — mówi. — Strasznie rozdmuchał pan tę sprawę z karą śmierci.

Jak się spodziewał, to beztroskie stwierdzenie pozbawia Randy'ego mowy na czas wystarczająco długi, by mecenas mógł znów wykonać sztuczkę z papierosem i stalową zapalniczką ozdobioną wojskowymi insygniami. Dwa razy wspominał, że był wojskowym, pułkownikiem i wiele lat mieszkał w Stanach.

— Uchwaliliśmy ponownie karę śmierci w 1995 roku, po dziesięcioletniej przerwie. W przybliżeniu. — Słowo „przybliżenie” trzaska i szeleści jak iskra z cewki Tesli. Filipińczycy mają lepszą dykcję niż Amerykanie i wiedzą o tym.

Randy i Alejandro spotykają się w wąskiej, wysokiej sali gdzieś pomiędzy więzieniem a sądem w Makati. Przez kilka minut siedział z nimi przygarbiony strażnik więzienny. Wyszedł dopiero wtedy, gdy mecenas Alejandro podszedł doń, powiedział parę słów niskim, ojcowskim tonem i wcisnął mu coś w dłoń. Przez otwarte okno dochodzą dźwięki klaksonów z ulicy znajdującej się dwa piętra niżej. Randy na wpół oczekuje, że Doug Shaftoe i jego koledzy zjadą po linach z dachu, wpadną do środka w lśniącej i brzękliwej chmurze tłuczonego szkła i uwolnią Randy'ego, podczas gdy mecenas Alejandro będzie całym swym ciężarem przepychał ów półtonowy stół z tropikalnego drewna pod drzwi, żeby je zablokować.

Wymyślanie takich fantazji to rada na nudę więzienia — pewnie to tłumaczy, dlaczego koledzy spod celi Randy'ego mają taki, a nie inny gust filmowy. Filmów wideo nie mogą tu oglądać, ale bez przerwy o nich gadają, w mieszance angielsko-tagalskiej, którą teraz prawie rozumie. Wideo, a raczej jego brak, przyczynił się do swoistej wstecznej ewolucji medialnej: ustnego opowiadania historii zakorzenionych w filmach, które ci goście kiedyś widzieli. Szczególnie wstrząsający opis, dajmy na to, sceny z „Rambo III”, w której Stallone przyżega sobie płomieniem ranę brzucha, podpalając otwarty nabój karabinowy, na kilka minut wzbudza u wszystkich nabożny podziw. Tylko wtedy Randy może mieć trochę upragnionej ciszy; dlatego do głowy przychodzi mu nowy plan — wykorzysta swe kalifornijskie pochodzenie, by twierdzić, że widział filmy karate, których jeszcze nie przemycono na ulice Manili, i będzie opowiadał je z taką swadą, że całe więzienie na kilka minut stanie się jak miejsce kontemplacji mnichów, jak wyidealizowane więzienie z Trzeciego Świata — Randy żałuje, że nie wylądował właśnie w takim. Kiedy był dzieckiem, parę razy od deski do deski przeczytał „Papillona” i zawsze wyobrażał sobie więzienia Trzeciego Świata jako miejsca całkowitego i szlachetnego odosobnienia: zenitalne tropikalne słońce rozpalające wilgotne, zadymione powietrze i wpadające przez gęste żelazne kraty osadzone w grubych murach. Spocone wilki stepowe z nagimi torsami chodzą tam i z powrotem po swych celach, rozważając, w którym właściwie momencie się nie udało. Dzienniki więzienne spisywane ukradkiem na bibułkach od papierosów.

Natomiast to więzienie, gdzie siedzi, jest potwornie zatłoczonym miejskim społeczeństwem, tyle że niektórzy po prostu nie mogą go opuścić. Poza nim i wciąż zmieniającą się populacją pijaków wszyscy są niezwykle młodzi. Randy aż czuje się staro. Jeśli zobaczy jeszcze jednego zepsutego przez wideo chłopaczka, paradującego w podrabianej koszulce „Hard Rock Cafe” i wymachującego rękami jak gangsta raperzy, niewykluczone, że będzie musiał zostać mordercą.

— Dlaczego „przemyt narkotyków jest karany śmiercią”? — pyta retorycznie mecenas Alejandro. Randy nie zapytał dlaczego, ale widocznie mecenas chce podzielić się z nim swą wiedzą. — Amerykanie wściekali się strasznie, że niektórzy ludzie z tej części świata uparli się sprzedawać im narkotyki, których tak bardzo chcą.

— No, przykro mi. Co jeszcze mogę powiedzieć. Kutasy z nas.

— A my w geście przyjaźni między naszymi narodami wprowadziliśmy karę śmierci. Ustawa wymieniała dwa i tylko dwa sposoby egzekucji — ciągnie mecenas — komorę gazową i krzesło elektryczne. Jak pan widzi, wzorowaliśmy się na Amerykanach. Jak w wielu innych sprawach, czasem mądrze, czasem głupio. Na razie na Filipinach nie ma ani jednej komory gazowej. Zrobiliśmy badania. Opracowali projekt. Ma pan pojęcie, czego trzeba, żeby zbudować porządną komorę gazową?… — Mecenas gada i gada, ale Randy nie może się skupić, dopóki coś w jego tonie nie podpowie mu, że zbliża się zakończenie.

— …Naczelnik więziennictwa powiedział: „Spodziewacie się, że zbudujemy takie supernowoczesne urządzenie? Kiedy nam ledwo starcza na zakup trutki na szczury dla naszych przepełnionych więzień?”. Widzi pan, po prostu żebrał o większe dotacje, prawda? — Mecenas Alejandro znacząco podnosi brwi i wciąga policzki, spopielając dobre dwa lub trzy centymetry papierosa. Tłumacząc tak rozwlekle motywy działania władz więziennych, zdaje się sugerować, że niezbyt wysoko ocenia inteligencję Randy'ego. Może nawet nie za bardzo się myli, wziąwszy pod uwagę sposób, w jaki Randy dał się aresztować na lotnisku.

— Zostało więc tylko krzesło elektryczne. A wie pan, co się z nim stało?

— Pojęcia nie mam.

— Spaliło się. Kiepskie kable. Dlatego teraz nie mamy możliwości zabijania ludzi. — Niespodziewanie mecenas Alejandro, niezdradzający dotychczas śladów rozbawienia, przypomina sobie, że powinien się zaśmiać. Robi to jednak machinalnie i kiedy Randy'emu udaje się kulturalnie uśmiechnąć, śmiech już dawno się skończył, a mecenas jest znów poważny. Ale Filipińczycy są bardzo elastyczni.

— I znów — ciągnie mecenas Alejandro — wzięliśmy przykład z Ameryki. Naszego przyjaciela, mentora i wielkiego brata. Zna pan takie słowo ninong? Na pewno pan zna, zapominam, że siedział pan u nas kupę czasu. — Randy zawsze jest pod wrażeniem mieszanki miłości, nienawiści, nadziei, rozczarowania, podziwu i pogardy, wyrażanej przez Filipińczyków w stosunku do Ameryki. Ponieważ w pewnym momencie faktycznie byli częścią Stanów Zjednoczonych, mogą krytykować je w sposób zwykle zastrzeżony tylko dla Amerykanów z dziada pradziada. Stany nie obroniły ich przez najazdem Nippończy-ków po Pearl Harbor. To wciąż wydaje się tutaj najważniejszym wydarzeniem w historii. Pewnie nawet nieco ważniejszym niż powrót MacArthura po kilku latach. Jeśli to nie jest miłość i nienawiść zarazem, to co?

— Amerykanie — ciągnie mecenas — też uginali się pod ciężarem kosztów egzekucji i wstydzili się tych krzeseł elektrycznych. Może powinni to komuś podzlecić.

— Że co? — odzywa się Randy. Chyba mecenas po prostu sprawdza, czy on jeszcze nie zasnął.

— Zlecić to komuś. Nippończykom. Pójść do Sony, Panasonica czy innej firmy i powiedzieć: (teraz przybiera idealny akcent amerykańskiego wieśniaka) „Te widea, co żeście nam sprzedali, są świetne, może byście zrobili dla nas takie krzesło elektryczne, co by, kurna, działało?”. Nipy by to zrobili — byliby świetni w czymś takim — a potem kiedy już sprzedaliby Amerykanom wszystkie potrzebne krzesła, my moglibyśmy tanio odkupić jakieś odrzuty z eksportu. — Kiedy Filipińczycy przykopują Ameryce w obecności Amerykanina, zwykle dla zachowania równowagi dokładają parę naprawdę złośliwych spostrzeżeń dotyczących Nippończyków.

— Do czego pan zmierza?

— Przepraszam, to taka dygresja. Amerykanie przestawili się na egzekucje przez zastrzyk trucizny. I znowu zdecydowaliśmy wziąć z nich przykład. A dlaczego by po prostu ich nie wieszać? Sznurów mamy mnóstwo, wie pan, to myje produkujemy…

— Wiem.

— …albo nie rozstrzeliwać? Mamy dużo broni palnej. Ale nie, Kongres chciał być nowoczesny jak Wuj Sam i uchwalił zastrzyk trucizny. Potem wysłaliśmy delegację do Stanów i wie pan, co powiedzieli, jak wrócili?

— Że potrzeba mnóstwo specjalnych urządzeń.

— Że potrzeba mnóstwo specjalnych urządzeń i specjalnej sali. Jeszcze jej nie zbudowano. A wie pan, ile osób czeka w celach śmierci?

— Nie wyobrażam sobie.

— Ponad dwieście pięćdziesiąt. Nawet gdyby salę zbudowano jutro, większość nie mogłaby zostać stracona, ponieważ egzekucję można wykonać dopiero w rok od ostatniej apelacji.

— Zaraz, zaraz! Jeśli przegrało się apelację w Sądzie Najwyższym, to po co czekać jeszcze rok?

Mecenas Alejandro wzrusza ramionami.

— W Ameryce ostatnią apelację zwykle się rozstrzyga, kiedy więzień leży przywiązany do stołu z igłą w ramieniu.

— Może trzeba przez rok czekać na cud. Jesteśmy bardzo religijni — nawet niektórzy ze skazanych na śmierć są bardzo religijni. Ale teraz po prostu błagają o egzekucję. Nie mogą już tego dłużej wytrzymać! — Mecenas Alejandro śmieje się i wali dłonią w stół. — Ale widzi pan, te dwieście pięćdziesiąt osób, oni wszyscy są biedni. — Urywa znacząco.

— Słyszę — mówi Randy. — A tak a propos, wie pan, że moje zasoby finansowe wynoszą mniej niż zero?

— Tak, ale jest pan bogaty w przyjaciół i znajomości. — Mecenas Alejandro zaczyna się obmacywać. Nad głową, w małym dymku, pojawia mu się nowa paczka marlboro. — Ostatnio dzwonił do mnie pana przyjaciel z Seattle.

— Chester?

— Tak, on sam. On ma pieniądze.

— O, i to ile.

— Chester szuka sposobu, by wykorzystać swe zasoby do uwolnienia pana. Jest sfrustrowany i zaniepokojony; mimo że dysponuje znacznym bogactwem, nie zna niuansów, nie wie, jak je wykorzystać w kontekście filipińskiego systemu prawnego.

— To cały on. Czy jest jakaś szansa, by mógł mu pan udzielić kilku wskazówek?

— Porozmawiam z nim.

— Proszę mi odpowiedzieć na takie pytanie — mówi Randy. — Rozumiem, że właściwie użyte pieniądze mogą mnie uwolnić. Ale co, jeśli jakaś bogata osoba chciała użyć swych zasobów finansowych, żeby posłać mnie do celi śmierci?

Mecenas Alejandro na minutę zaniemówił.

— Bogaci ludzie mają bardziej skuteczne sposoby zabicia kogoś. Z powodów, które już panu opisałem, potencjalny zamachowiec rozważyłby wszystkie metody, poza filipińską karą śmierci. Dlatego właśnie, moim zdaniem jako pańskiego prawnika, sprawa polega na tym, że…

— Ktoś próbuje mi coś przekazać.

— No właśnie. Widzi pan, zaczyna pan rozumieć.

— No tak. Zastanawiam się, czy mógłby pan z grubsza oszacować, ile czasu będę jeszcze siedzieć. To znaczy, czy chce pan, żebym prosił o łagodny wymiar kary, a potem ki-blował jeszcze kilka lat?

Mecenas Alejandro wygląda na urażonego i parska szyderczo. Nie zniża się do odpowiedzi.

— Nie wydaje mi się — dodaje Randy. — Ale jak pan myśli, w którym momencie postępowania będę mógł wyjść? Rozumie pan, odmówili wypuszczenia mnie za kaucją.

— Oczywiście, że tak! Jest pan oskarżony o poważną zbrodnię! Nawet kiedy wszyscy wiedzą, że to żart, trzeba zachować trochę powagi.

— Wyciągnęli z mojej torby podrzucone narkotyki — było na to milion świadków. Bo to były narkotyki, prawda?

— Malezyjska heroina. Bardzo czysta — wyjaśnia z podziwem mecenas Alejandro.

— A więc wszyscy ci ludzie mogą świadczyć, że w moim bagażu znaleziono torbę heroiny. To chyba może trochę skomplikować sprawę wyciągnięcia mnie z więzienia.

— Prawdopodobnie można doprowadzić do odrzucenia tego zarzutu, zanim jeszcze dojdzie do procesu, wykazując braki w materiale dowodowym — mówi Alejandro. Coś w jego tonie i sposobie, w jaki wygląda przez okno, sugeruje, że pierwszy raz myśli o tym, jak właściwie zabierze się do tej sprawy. — Być może wystąpi jakiś bagażowy z NAIA i zezna, że widział, jak jakiś podejrzany typ podrzuca panu narkotyki.

— Podejrzany typ?

— Taak — mówi mecenas Alejandro z irytacją. Przygotowuje się na sarkazm.

— A co, na zapleczu lotniska wałęsa się dużo takich?

— Nie potrzeba dużo.

— A jak pan uważa, ile czasu może minąć, zanim ten bagażowy w końcu usłucha głosu sumienia i postanowi zgłosić się do sądu?

Mecenas Alejandro wzrusza ramionami.

— Może kilka tygodni. Żeby to należycie zorganizować. A jak tam warunki mieszkalne?

— Do dupy, dziękuję. Ale wie pan co? Niczym już się tak bardzo nie przejmuję.

— Niektórzy z urzędników służby więziennej obawiają się, że kiedy pan wyjdzie, powie pan coś nieprzyjemnego o warunkach w więzieniu.

— A od kiedy się tak tym przejmują?

— Jest pan trochę znany w Ameryce. Nie bardzo. Trochę. Pamięta pan tego chłopaczka z Ameryki w Singapurze, co go skazali na chłostę?

— Oczywiście.

— Bardzo zła prasa dla Singapuru. A więc pewni urzędnicy byliby skłonni umieścić pana w pojedynczej celi. Czystej. Spokojnej.

Randy rzuca mu pytające spojrzenie, unosi dłoń i pociera palce w geście oznaczającym pieniądze.

— To już załatwione.

— Chester?

— Nie. Ktoś inny. — Avi?

Mecenas Alejandro kręci głową.

— Shaftoe'owie?

— Nie mogę panu odpowiedzieć, bo sam nie wiem. Nie uczestniczyłem w podejmowaniu tej decyzji. Ale ktokolwiek ją podjął, wysłuchał także pana próśb dotyczących zabicia czasu. Prosił pan o książki.

— Tak. Ma pan jakieś?

— Nie. Ale pozwolą panu na to. — Mecenas Alejandro otwiera teczkę, sięga obiema dłońmi i wyciąga… nowy laptop Randy'ego. Wciąż ma na wierzchu policyjną nalepkę z numerem dowodu rzeczowego.

— Dajcie mi, kurwa, trochę odpocząć od komputerów!

— Nie! Proszę to wziąć!

— Ale to nie jest jakiś dowód rzeczowy czy coś?

— Policja już skończyła. Sprawdzili, czy nie ma w środku narkotyków. Zdjęli odciski palców — ciągle widać ten proszek. Mam nadzieję, że nie uszkodził czegoś delikatnego.

— Pewnie, ja też. Mówi mi pan, że mogę go spokojnie zabrać do mojej nowej, czystej, spokojnej, pojedynczej celi?

— To właśnie próbuję panu powiedzieć.

— I będę mógł go tam używać? Bez ograniczeń?

— Zapewnią panu gniazdko elektryczne — mówi mecenas Alejandro i dodaje znacząco: — Poprosiłem ich o to. — Wyraźnie przypomina w ten sposób, że ciężko zapracował na wszelkie ewentualne honoraria.

Randy bierze głęboki oddech i myśli. Cóż, to fantastyczna, zdumiewająca wspaniałomyślność, że władze, które chcą skazać mnie na śmierć, skłonne są pozwolić mi na klepanie w komputer, kiedy będę oczekiwał na proces i wyrok. Wypuszcza powietrze i mówi:

— Dzięki Bogu, przynajmniej będę mógł trochę popracować. — Mecenas Alejandro kiwa aprobująco głową.

— Dziewczyna czeka na pana — obwieszcza.

— Tak naprawdę to nie jest moja dziewczyna. Czego chce? — pyta Randy.

— Jak to, czego chce? Chce pana zobaczyć. Zapewnić panu emocjonalne wsparcie. Przypomnieć, że nie jest pan sam.

— Cholera! — mruczy Randy. — Gdzieś mam wsparcie emocjonalne. Chcę wyjść z tego pierdolonego więzienia!

— To moja działka — oznajmia dumnie mecenas.

— Wie pan, co to takiego? To jedna z tych spraw, gdzie „mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus”.

— Nie słyszałem takiego powiedzenia, ale od razu rozumiem, o co chodzi.

— To jedna z takich amerykańskich książek. Jak się usłyszało tytuł, to już nie potrzeba jej czytać — wyjaśnia Randy.

— A więc nie przeczytam.

— Ja rozumiem i pan rozumie, że ktoś zwyczajnie chce mnie załatwić, a ja chcę się wydostać z więzienia. Proste i oczywiste. Ale dla niej to coś więcej — dla niej to okazja do rozmowy!

Mecenas Alejandro przewraca oczyma i robi uniwersalny gest „babskie ględzenie” — kciuk i palce otwierające się i zamykające, jak oddzielona od ciała kłapiąca szczęka.

— Okazja do podzielenia się emocjami — ciągnie Randy, zamykając oczy.

— Ależ nic w tym złego — odzywa się mecenas, promieniując nieszczerością jak lustrzana dyskotekowa kula.

— W tym więzieniu nie jest tak źle — mówi Randy. — Aż sam jestem zdziwiony, ale to kwestia samokontroli. Postawienia wielu barier między sobą a otoczeniem. A ona wybiera sobie właśnie ten moment, by kazać mi się odsłonić. To denerwujące.

— Wie, że jesteś osłabiony. — Mecenas Alejandro puszcza oko. — Czuje twoją słabość.

— Poczuje jeszcze parę innych rzeczy. Czy w tej nowej celi będzie prysznic?

— Będzie wszystko. Proszę pamiętać, żeby zakryć odpływ czymś ciężkim, inaczej nocą wylezą szczury.

— Dzięki. Najlepiej położę tam laptop. — Randy odchyla się w krześle i kręci tyłkiem. Teraz uwiera go erekcja. To już z tydzień: trzy noce w więzieniu, przedtem noc w domu Toma Howarda, wcześniej samolot, przedtem suterena u Aviego… właściwie to sporo dłużej niż tydzień. Bardzo chce znaleźć się wreszcie w tej pojedynczej celi, choćby tylko po to, by mieć wreszcie okazję pozbyć się tego ucisku na gruczoł krokowy i trochę uporządkować przy tym myśli. Błaga pana Boga, by zobaczyć Amy tylko przez grubą, pancerną szybę.

Mecenas Alejandro otwiera drzwi i mówi coś do oczekującego strażnika, który prowadzi ich przez hol do innej sali, większej, z szeregiem długich stołów, przy których tulą się do siebie filipińskie rodziny. Jeśli nawet kiedyś te stoły miały służyć za bariery uniemożliwiające fizyczny kontakt, dawno o tym zapomniano; by powstrzymać Filipińczyków od okazywania uczuć, trzeba by czegoś więcej niż mur berliński. A Amy już tu jest, przechadza się wokół końca jednego z tych stołów, a kilku strażników umyślnie patrzy w inną stronę (choć kiedy ich minie, oczy zaraz przeskakują im z powrotem na jej tyłek). Tym razem nie jest w sukience. Randy przewiduje, że następny raz będzie za parę lat. Ostatni raz, kiedy włożyła sukienkę, fiut mu stwardniał, serce zabiło, pociekła ślinka (dosłownie) i nagle uzbrojeni ludzie zaczęli zakładać mu kajdanki.

Dzisiaj Amy ma na sobie stare dżinsy przedarte na kolanie, podkoszulek na ramiączkach i czarną skórzaną kurtkę, lepiej maskującą ukrytą broń. Znając Shaftoe'ów, pewnie teraz weszli na jakiś wysoki poziom gotowości bojowej, o jeden szczebel niżej przed totalną wojną atomową. Doug niewątpliwie nawet pod prysznic wchodzi z komandoskim nożem w zębach. Amy, która zwykle obejmuje go tylko jedną ręką, trochę bokiem, tym razem wyrzuca w powietrze obie ręce, jakby wołała „Gol!”, zgina łokcie za jego karkiem i pozwala mu się przytulić całym ciałem. Skórą na podbrzuszu może policzyć szwy na jej bliźnie po wycięciu wyrostka. Jego wzwód jest więc tak wyraźny, jak to, że śmierdzi. Mógłby równie dobrze przyczepić sobie do penisa taką długą neonowopomaranczową flagę i wywiesić ją przez rozporek.

Amy odstępuje o krok, spogląda w dół, potem z namysłem patrzy mu w oczy i mówi:

— Jak się czujesz? — To sakramentalne pytanie kobiet, ale w tej sytuacji trudno je odczytać; czy to wygłoszona z kamienną twarzą ironia, czy może słodka naiwność?

— Tęsknię za tobą — odpowiada — i przepraszam, jeśli mój układ limbiczny źle zinterpretował twój gest emocjonalnego wsparcia.

Amy, niezbita z tropu, wzrusza ramionami i mówi:

— Nie ma co przepraszać. To w końcu kawałek ciebie. Nie muszę chyba poznawać cię po kawałku, nie?

Randy powstrzymuje odruch, by spojrzeć na zegarek, co i tak nie miało by sensu — skonfiskowano go. Amy z pewnością pobiła rekord świata w kategorii wagowej rozmów męsko-damskich, jeśli chodzi o szybkość prześliźnięcia się nad tematem: dlaczego Randy jest emocjonalnie niedostępny. Żeby osiągnąć to w takich okolicznościach, potrzebna jest spora doza bezczelności — nic tylko podziwiać.

— Rozmawiałeś z mecenasem Alejandro — mówi.

— Tak. Sądzę, że przekazał mi wszystko, co miał przekazać.

— Nie mam dla ciebie żadnych więcej wiadomości — dodaje Amy. Z taktycznego punktu widzenia znaczy to wiele. Gdyby pachołkowie Dentysty znaleźli wrak albo coś przerwało wydobycie złota, pewnie by coś o tym napomknęła. Brak wiadomości oznacza, że prawdopodobnie nawet w tej chwili wyładowują złoto z okrętu podwodnego.

No tak. Amy pracuje nad operacją wydobycia złota, do której jest niezbędna. Nie ma dla niego żadnych szczególnych wiadomości. Dlaczego więc zdecydowała się nad tę długą, nudną, ewentualnie niebezpieczną podróż do Manili? W jakim celu? To jedno z tych wrednych ćwiczeń na czytanie w myślach. Amy skrzyżowała ręce na piersi i obserwuje go spokojnie. Ktoś próbuje ci coś przekazać.

Nagle czuje, że Amy wsadziła go właśnie tam, gdzie chciała. Może to ona podrzuciła mu torebeczkę z heroiną. To sprawa poczucia władzy, i tyle.

Na powierzchnię umysłu Randy'ego znienacka wypływa wielki kawał pamięci, jak kra odłupująca się od polarnego lądolodu. Zaraz po trzęsieniu ziemi był z Amy i chłopakami Shaftoe'ów w Kalifornii. Grzebali w rupieciach w piwnicy, szukając kilku kluczowych pudeł z papierami. Usłyszał zanoszącą się śmiechem Amy. Siedziała na jakichś starych kartonach i czytała przy świetle latarki książkę w papierowej okładce. Odkryła potężne złoże kieszonkowych romansideł, którego Randy nigdy w życiu nie widział. Romanse łotrzykowskie w najbardziej szmatławym gatunku. Z początku pomyślał, że to spadek po poprzednich właścicielach domu, dopóki nie przekartkował paru i nie sprawdził dat wydania — wszystkie z lat, kiedy mieszkali tu razem z Charlene. Charlene musiała pochłaniać je w tempie jednego tygodniowo.

— O jej! — powiedziała Amy i przeczytała mu fragment o szorstkim ale wrażliwym ale twardym ale uczuciowym ale napalonym ale bystrym bohaterze sprawiającym się ze stawiającą opór ale chcącą ale walczącą ale poddającą się gwałtownie kobietą. — Jezu! — cisnęła książkę w kałużę na piwnicznej posadzce.

— Zawsze miałem wrażenie, że ona coś potajemnie podczytuje.

— No a teraz wiesz dokładnie, czego pragnęła — odparła Amy. — A ty, Randy, dałeś jej to, czego pragnęła?

Odtąd wciąż o tym myślał. A kiedy przyzwyczaił się do myśli, że Charlene była nałogową pożeraczką romansów łotrzykowskich, zdecydował, że to w zasadzie nic złego, choć w jej towarzystwie czytanie takich książek było równoważne pojawieniu się na ulicach miasteczka Salem w Massachusetts, około roku 1692, w wysokim, spiczastym kapeluszu. Charlene i Randy mocno starali się, by ich związek był egalitarny. Wydawali pieniądze na poradnictwo małżeńskie, próbując podtrzymać owo równouprawnienie. Lecz ona wściekała się coraz bardziej, nawet kiedy Randy nie dawał jej powodu, czym go jeszcze bardziej dezorientowała. Wreszcie przestała go dezorientować, a zaczęła po prostu irytować. A kiedy Amy odkryła w piwnicy te książki, Randy powoli poskładał sobie w głowie całkiem inny obraz: układ limbiczny Charlene był po prostu tak skonstruowany, że lubiła mężczyzn dominujących. Nie w sensie pejczów i kajdanek; w większości związków ktoś musi być bierny, a ktoś aktywny, nie ma w tym żadnej szczególnej logiki, ale nie ma też w tym nic złego. W końcu partner bierny może mieć tyle samo władzy i wolności co aktywny.


Intuicja, tak jak błyskawica, trwa zaledwie ułamek sekundy. Z zasady pojawia się, gdy człowiek denerwuje się trudnym do złamania szyfrem i analizuje w myślach wszystkie wykonane na próżno eksperymenty. Nagłe olśnienie — i po kilku minutach wie już to, nad czym trudził się bezowocnie przez kilka dni.


Randy ma silne przeczucie, że Amy nie czytuje romansów łotrzykowskich. Ma inny sposób na życie. Nie zniosłaby poddania się komukolwiek — to utrudnia funkcjonowanie w kulturalnym społeczeństwie; nie zniosłaby siedzenia w domu i grzecznego oczekiwania przez całą czwartą klasę, aż chłopak zaprosi ją na bal maturalny. Ta cecha osobowości jest wyjątkowo podatna na niewłaściwą interpretację, dlatego wyjechała. Wolała być samotna i uczciwa wobec siebie; wolała mieć władzę nad sobą, choćby gdzieś na końcu świata, w towarzystwie muzyki komponowanej przez inteligentne wokalistki, niż być niezrozumianą i molestowaną w Ameryce.

— Kocham cię — mówi. Amy odwraca wzrok i wzdycha ciężko, w stylu „No, wreszcie do czegoś dochodzimy”. — Zadurzyłem się w tobie od pierwszego wejrzenia — ciągnie Randy.

Teraz znów patrzy nań wyczekująco.

— A tak długo tego… eee… nie okazywałem ani nic z tym nie robiłem… przede wszystkim nie byłem pewien, czy aby nie jesteś lesbijką.

Amy prycha i przewraca oczami.

— …a później dlatego, że jestem skryty. Niestety, to również moja cecha, podobnie jak to. — Na mikrosekundę zerka w dół.

Amy w zdumieniu kiwa głową.

— Wydaje się, że niezupełnie docenia się fakt, iż uczony w swej pracy posługuje się w 50 procentach środkami nieracjonalnymi — dodaje Randy.

Amy kuca przy stole, prostuje nogi, obraca się zwinnie na tyłeczku i wynurza się po drugiej stronie stołu.

— Zastanowię się nad tym, co powiedziałeś — mówi. — Trzymaj się, optymisto.

— Pomyślnych wiatrów, Amy.

Amy rzuca mu jeszcze uśmiech przez ramię i idzie prosto do wyjścia. W drzwiach obraca się jeszcze, sprawdzając, czy wciąż na nią patrzy. Patrzy. Jest pewien, że to właściwa odpowiedź.

Загрузка...