Spisek

Doktor Rudolf von Hacklheber nie jest dużo starszy od sierżanta Bobby'ego Shaftoe'a, ale nawet ze złamanym sercem ma w sobie coś takiego, czego ludzie pokroju Shaftoe'a nabywają dopiero po czterdziestce, jeśli w ogóle. Jego okulary to maleńkie szkiełka bez oprawek, które wyglądają, jakby wydłubano je z lunety karabinu snajperskiego. Za nimi zaś — cała paleta żywych kolorów: blond rzęsy, błękitne oczy, czerwone żyłki, powieki opuchnięte i fioletowe od płaczu. Ale mimo to jest gładko ogolony, a srebrzyste skandynawskie światło wpadające przez wąskie okienka do piwnicy Enocha Roota odbija się od płaszczyzn jego twarzy, podkreślając interesujące punkty — wielkie pory, przedwczesne zmarszczki i stare blizny po pojedynkach. Próbował wypomadować włosy i zaczesać je do tyłu, ale kosmyki cały czas wymykają się i opadają mu na czoło. Nosi elegancką białą koszulę i długi, ciężki płaszcz, chroniący przed piwnicznym chłodem. Shaftoe, który parę dni temu przeszedł się z nim do Norrsbruck, wie, że długonogi von Hacklheber jest nieźle wysportowany. Jednak chamskie sporty w rodzaju piłki nożnej nie wchodzą w grę; Szwab, jeśli coś uprawiał, to szermierkę, wspinaczkę górską lub narciarstwo.

Homoseksualizm von Hacklhebera tylko go zdziwił, ale nie zbulwersował. Wokół niektórych chińskich marines w Szanghaju pętało się o wiele więcej młodych żółtych chłopaczków, niż naprawdę było trzeba do glansowania butów — a Szanghaj wcale nie był najodleglejszym ani najbardziej odosobnionym z miejsc, gdzie marines musieli czuć się jak u siebie w domu. Poza służbą można niepokoić się o moralność, ale kiedy będziesz się cały czas denerwować, co też tam robią ci dwaj w śpiworze, to ciekawe, co zrobisz, kiedy trafi się okazja walnięcia w pluton Nipów z miotacza ognia?

Choć szczątki Angela — pilota — pochowali już dwa tygodnie temu, von Hacklheber dopiero teraz nadaje się do rozmów. Wynajął sobie letni domek za miastem, ale przyszedł do Norrsbruck na spotkanie z Rootem, Shaftoe'em i Bischoffem — także dlatego, że podejrzewa, iż ów domek jest pod obserwacją niemieckich szpiegów. Shaftoe zjawia się z butelką fińskiego sznapsa, Bischoff przynosi bochen chleba, Root otwiera puszkę rybek. Wszyscy przynoszą papierosy.

Shaftoe przypala jednego od drugiego, próbując zabić zatęchły zapach piwnicy, kojarzący mu się z okresem, kiedy Enoch Root więził go tutaj i siłą odzwyczajał od morfiny. Raz nawet pastor musiał zejść na dół i poprosić go, by na chwilę przestał wrzeszczeć, bo akurat próbują dać komuś ślub. Shaftoe nie miał pojęcia, że krzyczy.

Angielski Rudolfa von Hacklhebera jest pod pewnymi względami lepszy niż Shaftoe'a. Głos zaś irytująco przypomina mu nauczyciela rysunku technicznego, pana Jaegera.

— Przed wojną pracowałem pod Donitzem, w Beobachtung Dienst Kriegsmarine. Jeszcze przed wybuchem wojny złamaliśmy niektóre z najtajniejszych kodów brytyjskiej Admiralicji. Niektóre osiągnięcia na tym polu mogę przypisać sobie, zwłaszcza te dotyczące zastosowania maszyn liczących. Kiedy wybuchła wojna, nastąpiła poważna reorganizacja, a ja stałem się kością, o którą bije się kilka psów. Przenieśli mnie do Referatu IVa, Gruppe IV, Kryptoanaliza analityczna, należącej do Hauptgruppe B, Kryptoanaliza, pod dowództwem generał-majora Ericha Fellgiebla, dowódcy Wehrmachtnachrichtungenverbindungen.

Shaftoe rozgląda się, ale nikt się nie śmieje, nawet nie uśmiecha. Chyba tego nie usłyszeli.

— Jak, jak, możesz powtórzyć? — pyta prowokująco Rudiego, jak facet w barze, próbujący namówić nieśmiałego kolegę, by opowiedział jeszcze raz ten znakomity dowcip.

Wehrmachtnachrichtungenverbindungen — powtarza von Hacklheber bardzo powoli, jakby recytował dziecku wierszyk. Wpatruje się weń, mruga raz, dwa, trzy razy, potem nachyla się i mówi, pogodnym tonem: — Może powinienem objaśnić wam hierarchię niemieckiego wywiadu. To pomoże wszystkim zrozumieć moją opowieść.

Następuje KRÓTKA WYCIECZKA PO PIEKLE Z PROFESOREM RUDOLFEM VON HACKLHEBEREM.

Shaftoe słyszy jedynie pierwsze kilka zdań. Kiedy tylko von Hacklheber wyrywa kartkę z notatnika i zaczyna szkicować diagram organizacyjny Tysiącletniej Rzeszy, zaczynając od Fuhrera na szczycie, szklą mu się oczy, ciało obwisa bezwładnie, głuchnie i leci w górę gardzieli koszmaru, jak kawałek na wpół przetrawionej parówki w cieście wydalany z ciała żarłoka. Nigdy czegoś takiego nie doświadczył, ale wie, że tak właśnie wygląda wycieczka po Piekle: bez rekreacyjnych przejażdżek łodzią po malowniczej rzece Styks, bez powolnego schodzenia do tej nudnej przynęty na turystów — Jaskini Plutona, bez zatrzymywania się po drodze, by kupić karty wędkarskie na Jezioro Ognia.

Lecz Shaftoe jeszcze żyje (aczkolwiek właściwie nie powinien), a zatem to nie jest piekło. Choć budowniczowie tego koszmaru musieli się na nim wzorować. Wygląda jak makieta sklejona z papy i płótna, coś w rodzaju tych fałszywych domów, między którymi ćwiczyli na poligonie walkę w mieście. Łapie go zawrót głowy i łagodne mdłości — wie, że to i tak najlepsze, co mogło mu się tu przytrafić.

— Morfina pozbawia ciało zdolności odczuwania przyjemności — powiada grzmiący głos Enocha Roota, jego sardonicznego, irytującego Wergiliusza, który dla celów tego koszmaru przybrał postać i głos Moe Howarda, ponurego, ciemnowłosego Stooge'a. — To trochę potrwa, zanim fizycznie poczujesz się dobrze.

Drzewo organizacyjne tego koszmaru zaczyna się, podobnie jak u von Hacklhebera, od Fuhrera, ale potem rozgałęzia się żywiołowo i opętańczo. Jest oddział azjatycki, prowadzony przez Generała, zawierający między innymi Hauptgruppe olbrzymich drapieżnych jaszczurów, Referat Chinek z jasnookimi dziećmi na ręku oraz kilka Abteilungs obandażowanych Nipów z mieczami. Pośrodku ich domeny leży Manila, gdzie w scenie rodzajowej, którą Shaftoe skojarzyłby z Boschem, gdyby na zajęciach z plastyki nie pieprzył się z cheerleaderkami za szkołą, widzimy Glory Altamirę w zaawansowanej ciąży, zmuszaną do obciągania druta syfilitycznym nippońskim żołnierzom.

Głos pana Jaegera, nauczyciela rysunku technicznego — według Shaftoe'a najnudniejszego faceta na świecie, może tylko do dzisiaj — na chwilę cichnie, po słowach: — „…lecz wszystkie struktury organizacyjne, które przedstawiłem, zdezaktualizowały się z chwilą rozpoczęcia wojny. Hierarchia została przetasowana, a kilka jednostek zmieniło nazwy, tak oto…” — słychać odgłos wydzieranej z notatnika nowej kartki, lecz Shaftoe widzi, jak pan Jaeger drze na strzępy rysunek kątownika do nogi stołowej, który młody Bobby kreślił przez cały tydzień. Wszystko zostało zreorganizowane, generał MacArthur wciąż jest bardzo wysoko w hierarchii, spaceruje z parą gigantycznych jaszczurów na stalowych smyczach, resztę diagramu wypełniają jednak wyszczerzeni od ucha do ucha Arabowie unoszący bryłki haszyszu, zamrożeni masarze, martwi lub skazani na śmierć porucznicy oraz ten pieprzony cudak, Lawrence Pritchard Waterhouse, ubrany w czarną szatę z kapturem, prowadzący legion cienkoszyich gości od nasłuchu, którzy też są w długich szatach, trzymają nad głowami anteny o dziwnych kształtach i wędrują przez zamieć banknotów dolarowych wydrukowanych na starych chińskich gazetach. Ich oczy zapalają się i gasną. Nadają morsem.

— Co oni mówią? — pyta Shaftoe.

— Proszę cię, przestań wrzeszczeć — mówi Enoch Root. — Tylko na chwilę.

Bobby leży na posłaniu w słomianej chacie na Guadalcanal. Naokoło ganiają szwedzcy tubylcy w przepaskach na biodrach. Zbierają jedzenie; co chwila gdzieś na rafie wybucha trafiony pociskiem statek; spada deszcz rybnych szrapneli, zawisa między gałęziami drzew; od czasu do czasu trafia się też odcięta ludzka ręka, kawałek tułowia lub czaszka. Szwedzi nie zwracają uwagi na ludzkie szczątki, zbierają tylko ryby. Zabierają je, by ugotować lutefisk{Lutefisk — tradycyjna skandynawska potrawa z suszonego dorsza (przyp. tłum.).} w czarnych stalowych beczkach.

Enoch Root trzyma na kolanach stare pudełko po cygarach. Ze szczeliny wokół wieczka promieniuje złote światło.

Ale to już nie słomiana chata, lecz zimny, czarny metalowy fallus, prujący wodę pod powierzchnią koszmaru — okręt podwodny Bischoffa. Naokoło cały czas wybuchają bomby głębinowe, wnętrze z wolna wypełnia się ściekami. Coś wali go w skroń, tym razem nie szynka, lecz ludzka noga. Okręt jest pełen rur głosowych. Rozbrzmiewają mową — angielską, niemiecką, arabską, nippońską, szanghajską. Są jednak zamknięte i uwięzione między innymi rurami — głosy mieszają się ze sobą i upodabniają do szumu wody. Wtem niedaleko eksploduje bomba głębinowa. Jedna z rur pęka; z jej postrzępionego końca dobywa się niemiecki głos:

— Omówiłem zatem, w sporym uproszczeniu, ogólną organizację III Rzeszy, a zwłaszcza jej armii. Odpowiedzialność za sprawy kryptoanalizy i kryptografii spoczywa na wielu małych Amtach i Dienstach, rozsianych po całej strukturze. Są nieustannie reorganizowane i przemeblowywane, ale sądzę, że uda mi się naszkicować dość dokładny i szczegółowy schemat…

Shaftoe, przywiązany do okrętowej koi złotymi łańcuchami, czuje, jak w plecy uwiera go jeden z tych ukrytych pistolecików, i zastanawia się, czy strzelenie sobie w usta byłoby wielkim nietaktem. Wali wściekle dłonią w pękniętą rurę i wciska jej koniec pod wzbierającą falę ścieków; wydobywają się bąbelki, a w każdym z nich więźnie jedno słowo von Hacklhebera jak w komiksowym dymku. Kiedy bąbelki wypływają na powierzchnię i pękają, brzmi to jak wrzask.

Na przeciwległej koi siedzi Root z pudełkiem cygar na kolanach. Unosi rękę w geście „V — zwycięstwo”, po czym opuszcza ją ku twarzy Shaftoe'a i dźga go palcami w oczy.

— Nic nie poradzę, że nie możesz znaleźć sobie fizycznego zadowolenia — masz jakiś problem z chemią wewnątrz ciała. To nasuwa wiele interesujących pytań teologicznych. Przypomina nam, że wszystkie przyjemności świata są złudzeniem, którym ciało zwodzi duszę.

Teraz popękała większość rur głosowych, przeważnie dochodzą z nich wrzaski. Root musi nachylić się i krzyczeć Bobby'emu w ucho. Shaftoe korzysta z tego, by chwycić pudełko po cygarach. Tam jest to, czego chce, nie morfina, coś lepszego. Morfina w porównaniu z tym, to jak szanghajska prostytutka wobec Glory.

Pudełko otwiera się i rozbłyskuje oślepiającym światłem. Shaftoe zasłania twarz. Solone i zakonserwowane części ciała, wiszące pod sufitem, spadają mu na kolana i zaczynają się wić, łapiąc inne części, składając się w całe, żywe ciała. Wskrzeszony szeregowiec Mikulski podnosi się, celuje vickersa w sufit U-Boota i wycina właz ewakuacyjny. Zamiast czarnej wody do wnętrza wlewa się złoty blask.

— A gdzie w tym wszystkim jest twoje stanowisko? — pyta Root. Shaftoe niemal spada z krzesła, zaskoczony dźwiękiem głosu innego niż von Hacklhebera. Zważywszy na to, co działo się, kiedy poprzednio ktoś (Shaftoe) zadał pytanie, posunięcie jest heroiczne, acz ryzykowne. Von Hacklheber omawia wszystko od samej góry, zaczynając od Hitlera.

Shaftoe nie dba o to; już siedzi w gumowej tratwie, wraz ze zmartwychwstałymi kolegami z Guadalcanal i Jednostki 2702. Wiosłują przez spokojną zatoczkę oświetloną zawieszonymi na niebie potężnymi jupiterami. Za nimi ktoś stoi i mówi z niemieckim akcentem:

— Moi bezpośredni przełożeni, Wilhelm Fenner, z Sankt Petersburga, prowadzący całą niemiecką wojskową kryptoanalizę od roku 1922, oraz jego pierwszy zastępca, profesor Nowopaszenny.

Dla Shaftoe'a wszystkie te nazwiska brzmią tak samo, jednak Root pyta:

— Z Rosji?

Shaftoe dochodzi do siebie i wraca do rzeczywistości. Siedzi sztywno, zdrętwiały, jakby nie ruszał się od dłuższego czasu. Już ma przeprosić za swoje zachowanie, ale skoro nikt dziwnie na niego nie patrzy, nie widzi powodu, by wyjaśniać im, co robił przez ostatnie pięć minut.

— Profesor Nowopaszenny był carskim astronomem. Znał Fennera z Petersburga. Oni dali mi szerokie uprawnienia, bym prowadził badania nad teoretycznymi granicami bezpieczeństwa informacji. Używałem narzędzi z dziedziny czystej matematyki i mechanicznych urządzeń liczących mojego pomysłu. Badałem nasze własne szyfry, a także szyfry wrogów. Szukałem słabych punktów.

— I co znalazłeś? — pyta Bischoff.

— Znalazłem pełno słabych punktów. Większość kodów zaprojektowali ignoranci i amatorzy, niemający pojęcia o rządzącej tym wszystkim matematyce. Godne pożałowania.

— Enigmę też? — indaguje Bischoff.

— Nawet mi nie wspominaj o tym gównie — mówi von Hacklheber. — Zaraz się jej pozbyłem.

— Co znaczy, że się jej pozbyłeś? — pyta Root.

— Udowodniłem, że jest gówno warta.

— Ale cały Wehrmacht wciąż jej używa — zauważa Bischoff.

Von Hacklheber wzrusza ramionami i zerka na rozżarzony koniuszek papierosa.

— Spodziewasz się, że wywalą wszystkie maszyny do śmieci, bo jeden matematyk napisał jakąś rozprawę? — Przygląda się papierosowi przez dłuższą chwilę, unosi go do ust, zaciąga się ze smakiem, trzyma dym w płucach i wreszcie wypuszcza go przez struny głosowe, jednocześnie każąc im wydawać następujące dźwięki: — Wiedziałem, że znajdą się ludzie pracujący dla nieprzyjaciela, którzy też to ustalą. Turing. Von Neumann. Waterhouse. Ci Polacy. Zacząłem szukać oznak, że złamali Enigmę albo że przynajmniej określili jej słabe punkty i próbują ją łamać. Przeprowadziłem statystyczne analizy zatopień konwojów i ataków na U-Booty. Znalazłem parę anomalii, trochę zdarzeń nieprawdopodobnych, ale nic na tyle szczególnego, by układało się w prawidłowość. Wiele z najpoważniejszych anomalii wyjaśniło się po wykryciu posterunków szpiegowskich i tym podobnych. Nie wyciągnąłem z tego żadnego wniosku. Jeśli byli na tyle bystrzy, by złamać Enigmę, na pewno będą na tyle bystrzy, by za wszelką cenę ukryć ten fakt przed nami. Lecz jednej anomalii nie mogli zatuszować. Mówię o anomaliach ludzkich.

— Anomaliach ludzkich? — pyta Root. Ten zwrot to klasyczna przynęta na Roota.

— Dobrze wiedziałem, że tylko garstka ludzi na świecie ma umiejętności pozwalające na złamanie Enigmy, a potem na zakamuflowanie tego faktu. Używszy naszych źródeł wywiadowczych do ustalenia, gdzie ci ludzie są i co robią, mogłem wyciągnąć pewne wnioski. — Von Hacklheber dusi papierosa, siada prosto i opróżnia pół kieliszka sznapsa, rozgrzewając się przed ciągiem dalszym. — To był problem dla wywiadu kontaktowego, a nie nasłuchowego. Tym zajmuje się inny dział, mianowicie… — i znów gada o strukturze niemieckiej biurokracji. Przerażony Shaftoe wybiega z pokoju i leci do sławojki na zewnątrz. Kiedy wraca, von Hacklheber dopiero się rozkręca. — Wszystko to sprowadziło się do przesiania przez sito dużych ilości informacji. Zadanie czaso- i pracochłonne.

Shaftoe wzdryga się. Jakie to musi być zadanie, żeby kwalifikować się dla tego gościa jako pracochłonne.

— Po pewnym czasie — ciągnie von Hacklheber — dowiedziałem się od naszych agentów na Wyspach, że człowiek odpowiadający rysopisowi Lawrence'a Pritcharda Waterhouse'a kwateruje w zamku w Górnym Qwghlm. Udało mi się umieścić go pod najdokładniejszą z możliwych obserwacją dzięki pomocy pewnej młodej damy — rzuca sucho. — Waterhouse znakomicie dbał o poufność informacji, a zatem niczego nie dowiedzieliśmy się wprost. Możliwe nawet, że podejrzewał, iż ta młoda kobieta jest agentką i chronił się jeszcze dokładniej. Potwierdziło się jednak, że ten człowiek komunikuje się za pomocą kluczy jednorazowych. Zaszyfrowane radiogramy dyktował przez telefon do pobliskiej bazy marynarki, skąd nadawano je do stacji w Buckinghamshire, stacja zaś odpowiadała mu komunikatami zaszyfrowanymi tym samym systemem. Przeglądając archiwa wielu naszych stacji nasłuchu, udało nam się zgromadzić stos radiogramów wysłanych przez ową tajemniczą jednostkę, szyfrowanych tym samym zestawem kluczy jednorazowych, obejmujących okres od połowy 1942 do teraz. I tu ciekawe spostrzeżenie, owa jednostka działała w różnych miejscach: na Malcie, w Aleksandrii, Maroku, Norwegii i na różnych okrętach na morzu. Bardzo, bardzo dziwne. Tajemniczy oddział niesłychanie mnie zaintrygował, próbowałem zatem złamać ich specjalny szyfr.

— Czy to możliwe? — pyta Bischoff. — Nie ma sposobu na złamanie klucza jednorazowego, chyba że wykradnie się jeden z egzemplarzy.

— Teoretycznie tak — odpowiada von Hacklheber. — W praktyce jest to prawdą tylko wtedy, gdy litery, z których składa się klucz jednorazowy, są wybrane idealnie losowo. Odkryłem, że w przypadku kluczy używanych przez Jednostkę 2702, tak nie jest. To ta tajemnicza jednostka, do której należą Waterhouse, Turing i tych dwóch dżentelmenów tutaj.

— Ale jak do tego doszedłeś?

— Sprzyjało mi kilka rzeczy. Głębokość informacji była bardzo duża — miałem bardzo dużo przechwyconych radiogramów. Po drugie, spójność — wszystkie klucze jednorazowe były wygenerowane w ten sam sposób i zawsze wykazywały takie same prawidłowości. Wysunąłem kilka przypuszczeń, które okazały się prawdą. No i do pomocy w rachunkach miałem maszynę liczącą.

— Przypuszczeń?

— Postawiłem hipotezę: wszystkie te klucze są wypisane przez jedną osobę, która rzuca kostkami, ciągnie karty albo w jeszcze inny sposób generuje te litery. Zacząłem analizować czynniki psychologiczne. Osoba mówiąca po angielsku jest przyzwyczajona do pewnego rozkładu częstotliwości liter. Spodziewa się, że będzie dużo E, T i A, a nie tak wiele Z, Q i X. Jeśli więc taka osoba generuje litery przy użyciu jakiegoś rzekomo losowego algorytmu, będzie podświadomie irytować się za każdym razem, gdy wypada Z lub X, a uspokajać się przy E lub T. Z czasem może to wpłynąć na rozkład częstotliwości.

— Ależ, doktorze, wydaje mi się nieprawdopodobne, by taka osoba zaczęła podstawiać własne litery w miejsce wylosowanych przez kości, karty czy coś innego.

— To rzeczywiście mało prawdopodobne. Załóżmy jednak, że algorytm pozwala tej osobie na pewne ograniczone manipulacje. — Von Hacklheber zapala papierosa i nalewa sobie kolejnego sznapsa. — Przeprowadziłem eksperyment. Wziąłem dwadzieścia ochotniczek, kobiet w średnim wieku, które chciały zrobić coś dla Trzeciej Rzeszy. Kazałem im wypisywać klucze jednorazowe na podstawie losowanych z pudełka karteczek z literami. Potem uruchomiłem moją maszynerię, by przeliczyła statystyki wygenerowanych kluczy. Okazało się, że w ogóle nie są losowe.

— Klucze jednorazowe dla Jednostki 2702 generuje pani Tenney, żona wikarego. Korzysta z maszynki do bingo, koszyczka wypełnionego drewnianymi kulkami. Na każdej jest litera. Przed wsunięciem ręki do koszyczka powinna zamykać oczy. Przypuszczam jednak, że rozleniwiła się i już nie zamyka oczu — odzywa się Root.

— Albo — dodaje von Hacklheber — może patrzy na koszyk, widzi, jak ułożone są kulki, a potem zamyka oczy. Będzie podświadomie sięgać po E i unikać X. A także, jeśli właśnie wylosowała jakąś literę, będzie podświadomie unikać jej za drugim razem. Nawet jeśli nie widzi wnętrza koszyka, nauczy się rozróżniać dotykiem poszczególne kulki — ponieważ są z drewna, każda będzie miała nieco inny ciężar oraz inny układ słojów.

Bischoff nie kupuje tego.

— Ale to wciąż będzie przeważnie losowe!

— „Przeważnie losowe” to za mało! — wypala von Hacklheber. — Jestem przekonany, że klucze jednorazowe Jednostki 2702 mają rozkład częstości liter mniej więcej taki jak na przykład Biblia Króla Jerzego. No i podejrzewałem z dużą dozą pewności, że radiogramy będą zawierać słowa w rodzaju: Waterhouse, Turing, Enigma, Qwghlm, Malta. Napuściwszy na nie moją maszynerię, zdołałem złamać niektóre z nich. Waterhouse był na tyle staranny, że niszczył klucze po użyciu, inni członkowie jednostki, niedbaluchy, używali tych samych wielokrotnie. Przeczytałem wiele wiadomości. Stało się dla mnie oczywiste, że Jednostka 2702 zajmuje się oszukiwaniem Wehrmachtu — kamuflowaniem faktu złamania Enigmy.

Shaftoe wie, co to Enigma, głównie dlatego, że Bischoff gada o niej bez przerwy. Kiedy słucha tłumaczeń von Hacklhebera, nagle wszystkie dziwne operacje Jednostki 2702 nabierają sensu.

— No to się wydało — mówi Root. — Przypuszczam, że zawiadomiłeś swoich przełożonych o tym odkryciu?

— O niczym ich nie zawiadomiłem — odburkuje von Hacklheber. — Wtedy już od dawna siedziałem w szponach Reichsmarschalla Hermanna Goringa. Zrobił mnie swoim pionkiem, swoim niewolnikiem, poczułem się więc zwolniony z obowiązku lojalności wobec Trzeciej Rzeszy.

Zapukali do drzwi Rudolfa von Hacklhebera o czwartej nad ranem — gestapo lubi tę porę z uwagi na efekt psychologiczny. Rudi nie śpi. Nie zasnąłby nawet wtedy, gdyby na Berlin przez całą noc nie leciały bomby, ponieważ od trzech dni nie miał żadnych wiadomości od Angela. Narzuca szlafrok na piżamę, wsuwa nogi w kapcie i otwiera drzwi. Tak jak się spodziewał: mały, przedwcześnie zwiędły człowieczek w towarzystwie kilku klasycznych oprychów z gestapo w długich, czarnych skórzanych płaszczach.

— Mogę podzielić się z panem pewnym spostrzeżeniem? — pyta Rudi von Hacklheber.

— Oczywiście, panie profesorze. Oczywiście, o ile to nie tajemnica państwowa.

— Dawniej, to znaczy na początku, kiedy nikt nie wiedział, co to takiego gestapo i nikt się go nie bał, czwarta nad ranem to był niezły pomysł. Znakomicie wykorzystuje pierwotny strach przed ciemnością. Ale teraz jest rok 1942, prawie 43 i wszyscy boją się gestapo. Wszyscy. Bardziej niż ciemności. Dlaczego więc nie zaczniecie pracować w dzień? Wpadliście w rutynę.

Dolna część twarzy przywiędłego człowieczka się śmieje. Górna jest nieporuszona.

— Przekażę pana sugestię moim przełożonym. Jednak, panie profesorze, nie przyszliśmy tutaj, by budzić strach. Przyszliśmy o tak niestosownej porze z uwagi na porę odjazdu pociągu.

— Mam rozumieć, że muszę wsiąść do jakiegoś pociągu?

— Ma pan kilka minut — mówi gestapowiec, odciągając mankiet i ukazując olbrzymi szwajcarski chronometr. Potem wprasza się do środka i zaczyna spacerować przed półkami z książkami, ręce splata z tyłu, co chwila przechyla się, by odczytać tytuł. Chyba jest rozczarowany, że widzi same matematyczne prace — ani jednej Deklaracji Niepodległości, choć nigdy nie wiadomo, czy między okładkami matematycznego periodyku nie kryją się Protokoły Mędrców Syjonu. Kiedy powraca Rudi, ubrany, ale nie ogolony, facet ze zbolałą miną próbuje czytać dysertację Turinga o Uniwersalnej Maszynie. Wygląda jak przedstawiciel niższych naczelnych usiłujący sterować samolotem.

Pół godziny później docierają na dworzec. Wchodząc, Rudi zerka na tablicę odjazdów i zapamiętuje ją, tak by móc z numeru peronu wydedukować, w jakim kierunku go wiozą — do Lipska, Królewca czy Warszawy.

Sprytna sztuczka okazuje się zbędnym wysiłkiem — gestapowcy prowadzą go na peron, którego nie było na liście. Czeka na niego krótki pociąg. Ku uldze Rudiego nie ma żadnych wagonów towarowych — wydaje mu się, że przez kilka ostatnich tygodni widywał wagony towarowe pełne stłoczonych ludzi. Widział je przelotnie, odrealnione, nie jest więc pewien, czy to prawda, czy może jakiś fragment koszmaru nocnego, który zaplątał się w głowie do niewłaściwej szufladki. Lecz wszystkie wagony tego pociągu mają drzwi strzeżone przez mężczyzn w nieznajomych mundurach i okna osłonięte od wewnątrz żaluzjami i ciężkimi kotarami. Gestapowcy, nie myląc kroku, prowadzą go ku drzwiom i już — jest w środku. Sam. Nikt nie sprawdza mu dokumentów, a gestapowcy nie wchodzą za nim. Zamykają drzwi.

Doktor Rudolf von Hacklheber stoi w długim, wąskim wagonie, urządzonym jak przedpokój pięciogwiazdkowego burdelu: na wypolerowanej drewnianej podłodze perskie chodniki, ciężkie meble obite kasztanowym aksamitem i kotary tak grube, że chyba kuloodporne. Na drugim końcu francuska pokojówka krząta się nad stołem ze śniadaniem — bułki, plastry wędliny i sera, kawa. Węch Rudiego mówi mu, że to prawdziwa kawa — zapach prowadzi go prosto w tamten koniec. Pokojówka drżącymi rękoma nalewa mu kawy. Na twarzy ma grubą warstwę podkładu kryjącą podkrążone oczy. Ma go także (Rudi zauważa, gdy podaje mu kawę) na przegubach rąk.

Rudi delektuje się kawą, mieszając śmietankę złotą łyżeczką z herbem francuskiego rodu. Przechadza się po wagonie, podziwiając obrazy na ścianach: serię sztychów Durera oraz, jeśli go oczy nie mylą, kilka stron z kodeksu Leonarda da Vinci.

Drzwi otwierają się jeszcze raz. Wpada mężczyzna, chwiejnie jak po nokaucie, i rozwala się na aksamitnej sofie. Zanim Rudi poznaje go, pociąg rusza.

— Angelo! — Rudi odstawia kawę na boczny stolik i rzuca się w ramiona ukochanego. Angelo słabo odwzajemnia uściski. Cuchnie i nie może opanować dreszczy. Nosi szorstkie, brudne, podobne do piżamy ubranie, na które narzucił szary wełniany koc. Wokół przegubów ma trochę już zaschnięte blizny, otoczone połacią żółtozielonych siniaków.

— Nie przejmuj się, Rudi — mówi Angelo, otwierając i zaciskając dłonie, by udowodnić, że są całe. — Mnie traktowali niezbyt dobrze, ale na ręce uważali.

— Nadal możesz latać?

— Mogę latać. Ale nie dlatego tak dbali o moje dłonie.

— A dlaczego?

— Bez rąk nie da się podpisać zeznań.

Patrzą sobie w oczy. Angelo jest smutny, wyczerpany, ale wciąż pełen jakiejś spokojnej pewności siebie. Wyciąga ręce jak ksiądz podczas chrztu sięgający po niemowlę. Bezgłośnie porusza wargami: Ale nadal mogę latać!

Steward przynosi wieszak z ubraniami. Angelo myje się w jednej z łazienek. Rudi próbuje wyjrzeć spomiędzy kotar, lecz na okna naciągnięto ciężkie blindy. Jedzą śniadanie, a pociąg manewruje po bocznicach Berlina i okolic, zapewne omijając zbombardowane fragmenty torów, aż wreszcie wychodzi na prostą i przyspiesza.

Wchodzi Reichsmarschall Hermann Góring i zmierza na tył, gdzie znajduje się najelegantszy z wagonów. Jest wielki jak kadłub torpedowca, spowity w chiński jedwabny szlafrok o rozmiarach cyrkowego namiotu, którego tren ciągnie się za nim jak smycz za psem. Ma największy brzuch, jaki Rudi kiedykolwiek widział, porośnięty rudymi włosami, które gęstnieją, w miarę jak zakrzywia się nad podbrzuszem, i przechodzą w ciemnorudą gęstwinę, która całkowicie zasłania jego genitalia. Nie spodziewa się zastać tutaj dwóch facetów spożywających śniadanie, ale widocznie uznaje ich obecność za jedną z tych zdarzających się w życiu, niewartych uwagi, drobnych anomalii. Zważywszy na fakt, że Góring jest w Trzeciej Rzeszy człowiekiem numer dwa — sam Hitler desygnował go na swego następcę — Rudi i Angelo powinni właściwie zerwać się, stanąć na baczność i wykrzyknąć „Heil Hitler!”. Są jednak zbyt osłupiali, żeby się poruszyć. Góring człapie przez środek wagonu i nie zwraca na nich uwagi. W połowie drogi zaczyna gadać, ale do siebie i to niewyraźnie. Z hukiem otwiera drzwi i znika w następnej salonce.

Dwie godziny później przez wagon przechodzi doktor w białym kitlu ze srebrną tacą, zasłaną białą lnianą serwetą. Na niej elegancko, jak kawior i szampan, ustawiono błękitną buteleczkę oraz szklaną strzykawkę.

Po półgodzinie mija ich adiutant w mundurze Luftwaffe z plikiem papierów. Pozdrawia ich energicznym „Heil Hitler!”.

Mija kolejna godzina — służący prowadzi Rudiego i Angela przez wagony. Ostatni z nich jest ciemniejszy i w lepszym guście niż kapiący od przepychu wagon, w którym rozprostowywali nogi. Ma boazerię z ciemno bejcowanego drewna, stoi tu też biurko, hrabiowskie paskudztwo wyrzeźbione z tony bawarskiego dębu. W tej chwili służy wyłącznie jako podstawa dla jednego arkusza papieru zapisanego ręcznie i podpisanego. Rudi nawet z tej odległości rozpoznaje charakter pisma Angela.

Muszą minąć to biurko, aby podejść do Góringa. Marszałek leży rozwalony na równie potężnej kanapie w końcu wagonu, pod obrazem Matisse'a, otoczonej kilkoma rzymskimi popiersiami na marmurowych cokołach. Jest ubrany w czerwone skórzane bryczesy, czerwone wysokie buty, czerwoną skórzaną kurtkę mundurową, ma też czerwoną skórzaną szpicrutę z potężnym brylantem u nasady rączki. Na grubych paluchach lśnią złote pierścienie wielkości bransolet, poznaczone czerwonymi karbunkułami. Na głowie nosi czapkę oficerską z czerwonej skóry. Nad daszkiem, pośrodku, ma wielką, złotą trupią czaszkę z rubinowymi oczami. Wszystko to oświetla ledwie kilka zakurzonych promyków słońca przeciskających się przez wąskie szczeliny między kotarami a żaluzjami; wzeszło już słońce, lecz źrenice Góringa, rozszerzone przez morfinę do rozmiarów dziesięciocentówek, nie mogą się z nim spotkać. Nogi w wiśniowych butach zarzucił na otomanę — na pewno ma kłopoty z krążeniem. Popija herbatę z porcelanowej filiżanki wielkości naparstka, ozdobionej złotym listkiem; pewnie wyszabrowanej z jakiegoś chateau. Ciężki aromat wody kolońskiej nie zabija smrodu: popsute zęby, kłopoty z trawieniem i martwicze hemoroidy.

— Dzień dobry panom — rzuca wesoło. — Przepraszam, że kazałem wam czekać. Heil Hitler! Co powiecie na herbatkę?

Gadają sobie o niczym. Bardzo długo. Góring jest pod wrażeniem osiągnięć Angela jako pilota-oblatywacza. Ale nie tylko, ma jeszcze sporo dziwacznych pomysłów zainspirowanych pismami Bawarskich Oświeconych{Bawarscy Oświeceni (Bavarian Illuminati) — loża masońska założona w Bawarii w roku 1776. Zajmowała się m.in. numerologią (przyp. tłum.).} i chciałby w jakiś sposób pożenić je z wyższą matematyką. Rudi przez chwilę boi się, że to zadanie spadnie na niego. Lecz i sam Góring wygląda na znudzonego tą rozmową. Raz czy dwa wyciąga szpicrutę i lekko rozsuwa kotary. Światło dzienne sprawia mu jednak potworny ból, toteż szybko odwraca wzrok.

Wreszcie pociąg zwalnia, znów podskakuje na zwrotnicach i łagodnie przystaje. Przez okna oczywiście nic nie widać. Rudi wytęża słuch, wydaje mu się, że coś słyszy — odgłos wielu maszerujących stóp i wykrzykiwanych rozkazów. Góring przechwytuje spojrzenie adiutanta i macha szpicrutą w stronę biurka. Adiutant rzuca się naprzód, łapie napisany odręcznie dokument i podaje go Reichsmarschallowi z małym, zgrabnym ukłonem. Góring przebiega go wzrokiem. Potem spogląda na Rudiego oraz Angela i cmoka z dezaprobatą, kiwając swym olbrzymim łbem na boki. A za nim kiwają się fałdy, zmarszczki i obwisłe fafle, zawsze opóźnione o kilka stopni.

— Homoseksualizm — mówi. — Na pewno wiecie, jaka jest polityka Fuhrera wobec tego typu zachowań. — Unosi kartkę i potrząsa nią. — Wstydzilibyście się! Obaj! Pilot oblatywacz, który jest w naszym kraju gościem, i wybitny matematyk pracujący nad ściśle tajnymi sprawami. Musieliście spodziewać się, że Sicherheitsdienst coś wywęszy. — Wzdycha ze znużeniem. — Jak, u licha, mam to wszystko zatuszować?

Po tych słowach Rudi po raz pierwszy od pukania do drzwi zdaje sobie sprawę, że dzisiaj nie umrze. Góring ma inne plany.

Ale najpierw musi porządnie nastraszyć swe ofiary.

— Wiecie, co mogłoby się z wami stać? No? Macie pojęcie?

Rudi i Angelo milczą. To nie jest pytanie wymagające odpowiedzi.

Góring odpowiada za nich, wyciąga szpicrutę i unosi zasłonę. Do wagonu wpada ostre błękitne światło odbite od śniegu. Góring zamyka oczy i odwraca głowę.

Znajdują się pośrodku otwartej przestrzeni otoczonej wysokim płotem z drutu kolczastego, wypełnionej długimi rzędami ciemnych baraków. Pośrodku wysoki komin kopci w białe niebo. Maszerują esesmani w płaszczach i oficerkach, chuchając w złożone dłonie. Ledwie kilka metrów od wagonu, na sąsiedniej bocznicy, banda widm w pasiastych ubraniach krząta się wokół pociągu towarowego, wyładowując blady towar. Wiele ciał ludzkich zmrożonych w jedną bryłę we wnętrzu wagonu. Więźniowie muszą pracować toporami, piłami i łomami, ćwiartując je i rzucając fragmenty na ziemię. Ponieważ wszystko jest zamarznięte na kość, cała operacja jest zdumiewająco czysta. Zbrojne podwójnymi szybami okna wagonu Góringa tłumią dźwięk tak skutecznie, że uderzenie wielkiego strażackiego topora w zamrożony korpus brzmi niemal jak niesłyszalne tupnięcie.

Jeden z więźniów odwraca się ku nim. Wiezie na taczce fragment biodra. Ryzykuje bezpośrednie spojrzenie na pociąg Reichsmarschalla. Na piersi ubrania ma naszyty różowy trójkąt. Jego wzrok próbuje przedostać się przez szyby i kotary, nawiązać kontakt z kimś we wnętrzu wagonu. Rudi na chwilę sztywnieje z przerażenia, myśląc, że więzień go widzi. Wtedy Góring cofa szpicrutę i zasłony opadają. Po kilku sekundach pociąg rusza.

Rudi zerka na swego kochanka. Angelo siedzi sztywno, jak jedno z tych ciał, kryjąc twarz w dłoniach.

Góring macha szpicrutą, jakby się od czegoś opędzał.

— Wyjść! — mówi.

— Co? — pytają jednocześnie Rudi i Angelo. Góring śmieje się z całego serca.

— Nie, nie! Nie o to chodziło, nie każę wam wysiadać! Chcę, żeby Angelo wyszedł z wagonu. Muszę porozmawiać z Herr Doktorem von Hacklheberem w cztery oczy. Zaczeka pan w tamtej salonce.

Angelo pospiesznie wychodzi. Góring macha szpicrutą na kilku kręcących się wokół adiutantów; oni również wychodzą. Zostali we dwóch.

— Przepraszam, że pokazałem panu te nieprzyjemne widoki — mówi Góring. — Chciałem tylko, by zapamiętał pan, jak ważne jest dochowanie tajemnic.

— Zapewniam pana, panie marszałku, że…

Góring ucisza go machnięciem pejcza.

— Proszę się nie powtarzać. Wiem, że złożył pan sto pięćdziesiąt poważnych przysiąg i przeszedł całą tę indoktrynację dotyczącą zachowania tajemnic. Nie wątpię w pana szczerość. Ale to tylko słowa — dla mnie za mało, biorąc pod uwagę zadanie, które chcę panu powierzyć. Aby pracować dla mnie, musi pan uświadomić sobie, co panu przed chwilą pokazałem. Dopiero wtedy zrozumie pan, jaka jest naprawdę stawka.

Rudi wbija wzrok w podłogę, bierze głęboki oddech i zmusza się do powiedzenia:

— Praca dla pana, panie marszałku, będzie dla mnie zaszczytem. Jednakże, skoro ma pan dostęp do tak wielu europejskich bibliotek i muzeów, ja, uczony, mam jedną prośbę, o której spełnienie pokornie pana proszę.

W suterenie pod kościołem w Norrsbruck Rudi wrzeszczy i upuszcza papierosa. Kiedy opowiadał, dopalił mu się aż do palców, jak lont wolno tlący. Unosi dłoń do ust, przez moment ssie palec, potem przypomina sobie, że nie wypada i opanowuje się.

— Góring wiedział zdumiewająco dużo o kryptologii i był zorientowany w mojej pracy nad Enigmą. Nie ufał tej maszynie. Powiedział, że chce, bym wynalazł dla niego najlepszy na świecie system szyfrowania, niemożliwy do złamania — chciał (jak twierdził) komunikować się z U-Bootami na morzu oraz obiektami lądowymi w Manili i Tokio. A zatem wymyśliłem taki szyfr.

— I dałeś mu — dodaje Bischoff.

— Tak — potwierdza Rudi i po raz pierwszy pozwala sobie na nieznaczny uśmiech. — To całkiem przyzwoity system, mimo że przed oddaniem Góringowi trochę go uszkodziłem.

— Uszkodziłeś? — pyta Root. — To znaczy?

— Wyobraźcie sobie nowy silnik lotniczy. Ma szesnaście cylindrów i jest najmocniejszy na świecie. Ale mechanik i tak zna różne sposoby, bardzo proste sposoby, by pogorszyć jego działanie. Na przykład odłączyć kable od połowy świec. Albo pokombinować z ustawieniem rozrządu. Podobną rzecz zrobiłem z kryptosystemem dla Góringa.

— Ale co poszło nie tak? — pyta Shaftoe. — Zorientowali się, że uszkodziłeś szyfr?

Rudolf von Hacklheber się śmieje.

— Mało prawdopodobne. Może z pięć osób na świecie potrafiłoby to ustalić. Nie, co innego poszło nie tak; wy, alianci, wylądowaliście na Sycylii, potem we Włoszech. Zaraz potem Mussolini upadł, Włochy wycofały się z Osi, a Angelo, podobnie jak setki tysięcy innych Włochów pracujących w Rzeszy, automatycznie stał się podejrzany. Był bardzo potrzebny jako pilot oblatywacz, ale znalazł się w trudnej sytuacji. Dlatego zgłosił się na ochotnika do najniebezpieczniejszego zadania — latania nowym prototypem messerschmitta z silnikiem turboodrzutowym. Paru osobom udowodnił w ten sposób swą lojalność.

— Pamiętajcie, jednocześnie odszyfrowywałem wiadomości wysyłane przez Jednostkę 2702. Wyniki zachowywałem w tajemnicy, bo nie czułem się już specjalnie zobowiązany wobec Trzeciej Rzeszy. W połowie kwietnia nastąpił nagły wzrost aktywności, a potem przerwa — jakby rozwiązano Jednostkę. W tym samym czasie, przez parę dni bardzo aktywni byli ludzie Góringa — obawiali się, że Bischoff ujawni tajemnicę U-553.

— Czyli o tym też wiesz? — wtrąca Bischoff.

Naturlich. U-553 był pływającym skarbcem Góringa. Miał pozostać tajemnicą. Kiedy ty, Shaftoe, wylądowałeś na U-Boocie Bischoffa i zacząłeś o tym wszystkim opowiadać, Góring przez kilka dni bardzo się przejmował. Ale potem wszystko się uspokoiło. Na przełomie wiosny i lata Jednostka 2702 nie nadawała nic a nic. Pod koniec czerwca upadł Mussolini. Potem obaj z Angelem wpadliśmy w tarapaty. Rosjanie pobili Wehrmacht pod Kurskiem — absolutny dowód, jeśli ktoś chce dowodu, że przegraliśmy na Froncie Wschodnim. Odtąd Góring ze zdwojonym wysiłkiem starał się wydostać swe złoto, klejnoty i dzieła sztuki z kraju. — Rudi zerka na Bischoffa. — Szczerze mówiąc, dziwię się, że nie próbował zwerbować ciebie.

— Dónitz próbował — przyznaje Bischoff. Rudi kiwa głową. Wszystko pasuje.

— W tym czasie — ciągnie Rudi — odebrałem tylko jeden radiogram w kodzie Jednostki 2702. Złamanie go zajęło moim maszynom kilka tygodni. Był to komunikat od Enocha Roota, mówiący, że z sierżantem Shaftoe'em jesteście w Norrsbruck w Szwecji i oczekujecie na rozkazy. Wiedziałem, że w tym samym mieście jest Kapitanleutnant Bischoff i zaintrygowało mnie to. Stwierdziłem, że byłoby to dobre miejsce na ucieczkę wraz z Angelem.

— Dlaczego? — pyta Shaftoe. — Tyle przecież jest miejsc…

— Nigdy nie spotkałem Enocha. Mamy jednak pewne odległe powiązania rodzinne — wyjaśnia Rudi — a także pewne wspólne zainteresowania.

Bischoff mruczy coś po niemiecku.

— Te powiązania to bardzo długa historia. Wystarczyłyby na całą książkę — z irytacją dodaje Rudi.

Bischoff nie jest specjalnie usatysfakcjonowany, ale Rudi i tak ciągnie:

— Przygotowania zabrały nam kilka tygodni. Ja spakowałem Leibniz Archiv…

— Czekaj, czekaj — co takiego?

— Pewne materiały, z których korzystam w moich badaniach. Były rozrzucone po wielu bibliotekach w całej Europie. Góring posprowadzał je dla mnie — tacy ludzie czują się potężni, jeśli zrobią czasem drobną przysługę któremuś ze swoich niewolników. W zeszłym tygodniu wyjechałem z Berlina, udając, że jadę do Hanoweru, by studiować Leibniza. Ale przedostałem się do Szwecji, pewnymi kanałami mającymi co nieco wspólnego z…

— Bez jaj! Jak ci się to udało? — pyta Shaftoe.

Rudi patrzy na Enocha Roota, jakby oczekiwał, że to on odpowie na pytanie. Root nieznacznie kręci głową.

— Za długo by wyjaśniać — mówi wreszcie Rudi, jakby lekko podenerwowany. — Znalazłem Enocha. Przekazaliśmy Angelowi wiadomość, że jestem w bezpiecznym miejscu. Wtedy spróbował uciec prototypem messerschmitta. Wszyscy widzieliście, z jakim rezultatem.

Długie milczenie.

— No i jesteśmy tutaj! — mówi Bobby Shaftoe.

— No, jesteśmy — zgadza się Rudolf von Hacklheber.

— I co według ciebie powinniśmy zrobić? — pyta Shaftoe.

— Myślę, że powinniśmy zawiązać tajny spisek — nonszalancko rzuca von Hacklheber, jakby proponował wspólne rozpicie flaszki bourbona. — Powinniśmy przedostać się do Manili, każdy oddzielnie, a kiedy już się tam znajdziemy, przechwycimy większość złota albo i całe, które ukrywają tam hitlerowcy i Nippończycy.

— A co chcesz zrobić z taką furą złota? — pyta Bobby. — Przecież już jesteś bogaty.

— Jest wiele inicjatyw zasługujących na wsparcie — odpowiada Rudi, znacząco patrząc na Roota. Root unika jego wzroku.

Kolejna długa pauza.

— Ja mogę zapewnić bezpieczny sposób porozumiewania się, co jest warunkiem sine qua non każdego tajnego spisku — mówi Rudolf von Hacklheber. — Będziemy używać pełnej, nieuszkodzonej wersji kryptosystemu, który wynalazłem dla Góringa. Bischoff może być naszą wtyczką, dlatego że Dónitz tak chce go w to wciągnąć. Sierżant Shaftoe zaś może być…

— Nawet nie mów, już dawno wiem — przerywa Bobby.

Obaj z Bischoffem zerkają na Roota, który trzyma dłonie pod siedzeniem i wpatruje się w Rudiego. Jest dziwnie zdenerwowany.

— Enochu Root, twoja organizacja może przerzucić nas do Manili — mówi von Hacklheber.

Shaftoe uśmiecha się szyderczo.

— Nie sądzisz, że Kościół katolicki ma teraz pełne ręce roboty?

— Nie mówię o Kościele — odpowiada Rudi. — Mówię o Societas Eruditorum.

Root zamiera.

— Gratulacje, Rudi — mówi Shaftoe. — Zaskoczyłeś ojczulka. Już myślałem, że tego nie da się zrobić. A możesz nam powiedzieć, co to, kurwa, takiego jest?

Загрузка...