Czarny Gabinet

— No cóż — odzywa się Waterhouse — wiem to i owo na temat dochowywania tajemnicy.

— Bardzo dobrze zdaję sobie z tego sprawę — mówi podpułkownik Earl Comstock. — To bardzo ważna cecha. Dlatego właśnie będziemy cię potrzebować. Po wojnie.

Nad budynkiem przelatuje klucz bombowców, grzechocząc roztrzęsionymi ścianami. Łoskot aż rezonuje im w zatokach. Korzystają z okazji, by unieść z potężnych spodków z imitacji porcelany potężne filiżanki z imitacji porcelany i łyknąć lurowatej, zielonkawej wojskowej kawy.

— Niech cię takie rzeczy nie zmylą — Comstock przekrzykuje hałas, unosząc wzrok ku bombowcom, które majestatycznie skręcają na północ, żeby rozpieprzyć bombami niemożliwie upartego Tygrysa Malajów. — Dobrze zorientowani ludzie wiedzą, że Nipy są już na ostatnich nogach. Nie jest za wcześnie, by zastanawiać się, co będzie się robiło po wojnie.

— Sir, już panu mówiłem. Ożenię się i…

— Taak, będziesz uczył matematyki w jakiejś szkółce na Zachodzie. — Comstock pociąga łyk kawy i krzywi się. Grymas jest tak sprzężony z siorbnięciem, jak odrzut z pociągnięciem cyngla. — Brzmi ekstra, Waterhouse, naprawdę. Wszystkie te fantazje wyglądają wspaniale, kiedy siedzi się na przedmieściach Manili, wdycha opary benzyny i ogania od moskitów. Słyszałem ze stu ludzi — przeważnie podoficerów — jak wygłaszają płomienne inwokacje o koszeniu trawy. Gadają w kółko tylko o koszeniu trawników. Ale jak wrócą do domu, to będzie im się chciało strzyc trawę?

— Nie.

— Pewnie, że nie. Gadają tak, bo koszenie trawy wygląda wspaniale, kiedy siedzisz w okopie i wydłubujesz sobie wszy z jajec.

Służba w wojsku ma jeden plus, można przyzwyczaić się do tego, że hałaśliwi, chamscy ludzie odzywają się do ciebie w grubiański sposób. Waterhouse wzrusza ramionami.

— Może i bym to znienawidził — przytakuje.

Wtem Comstock ścisza głos o parę decybeli, nachyla się i przybiera ojcowski ton.

— Nie tylko ty — mówi. — Twoja żona też mogłaby nie być zachwycona.

— O tak, ona lubi otwarte, wiejskie przestrzenie. Miasta jej nie odpowiadają.

— Nie musielibyście mieszkać w mieście. Przy takich zarobkach, o jakich mowa, Waterhouse… — Comstock urywa dla efektu, siorbie kawę, krzywi się i obniża głos o jeden stopień: — …mógłbyś kupić sobie ładnego forda albo chevroleta. — Przerywa, żeby Waterhouse sobie to przemyślał. — Z porządnym silniczkiem V8, który miałby niezłego kopa! Mógłbyś mieszkać dwadzieścia albo trzydzieści kilometrów od pracy i co rano pędzić sobie stówką po szosie!

— Dwadzieścia albo trzydzieści kilometrów od czego? Jeszcze nie za dobrze wiem, czy będę pracował w Nowym Jorku, w Electrical Till, czy w Fort Meade dla tej… eee… takiej nowej…

— Zastanawiamy się, czy nie nazwać tego Agencją Bezpieczeństwa Narodowego, National Security Agency — mówi Comstock. — Oczywiście nawet ta nazwa jest tajna.

— Rozumiem.

— W dwudziestoleciu międzywojennym była podobna instytucja. Nazywała się Czarny Gabinet. Brzmiało to całkiem nieźle, ale trochę staroświecko.

— Została zlikwidowana.

— Tak. Stimson, sekretarz stanu, zamknął ją. Powiedział: „Dżentelmeni nie czytają cudzej poczty”. — Comstock rechocze długo i zapamiętale. — Ach, świat zmienił się trochę, prawda, Waterhouse? Co by było, gdybyśmy nie czytali poczty Hitlera i Toja?

— Wpadlibyśmy w niezłe tarapaty — kończy Waterhouse.

— Widziałeś Bletchley Park. Widziałeś Biuro Centralne w Brisbane. To po prostu fabryki. Czytanie cudzej poczty na skalę przemysłową. — Oczy mu błyszczą z zachwytu, spogląda przez ściany budynku jak Superman swym rentgenowskim wzrokiem. — To pieśń przyszłości, Lawrence. Wojna już nigdy nie będzie wyglądać tak samo. Hitler nie żyje. Trzecia Rzesza to przeszłość. Nippon podda się niebawem. Ale to tylko przygotowuje scenę pod walkę z komunizmem. Cholera, żeby zbudować Bletchley Park wystarczający do tego zadania, musielibyśmy zająć cały stan Utah! To znaczy, gdybyśmy zrobili to po staremu, z dziewczynami przy klawiaturach dalekopisów.

Waterhouse dopiero teraz rozumie.

— Komputer cyfrowy — mówi.

— Komputer cyfrowy — powtarza Comstock. Siorbie kawę i krzywi się. — Parę pokojów z takim sprzętem zastąpiłoby cały akr dziewcząt przy teleksach. — Robi teraz cwaną, konspiracyjną minę i pochyla się ku niemu. Z podbródka spada mu kropla potu i wpada Waterhouse'owi do kawy. — I mnóstwo sprzętu, który produkuje Electrical Till. Jak widzisz, mamy tu zbieżność interesów. — Comstock odstawia filiżankę. Może ostatecznie przekonał się, że pod złą kawą nie kryje się warstwa dobrej; a może kawa jest błahostką w porównaniu z niezwykle ważnymi sprawami, które ma tu zamiar wyjawić. — Jestem w stałym kontakcie z moimi przełożonymi z Electrical Till, a oni wielce się interesują tym komputerem cyfrowym. Wielce się interesują. Uruchomiono już procedurę zawierania kontraktu — a mówię ci to tylko dlatego, że — jak wiemy — znakomicie potrafisz dochować tajemnicy.

— Rozumiem, sir.

— Kontrakt, na podstawie którego Electrical Xiii, największy na świecie producent maszyn liczących, wraz z rządem Stanów Zjednoczonych stworzą gigantyczną halę maszyn w Forcie Meade w Maryland, pod egidą nowego Czarnego Gabinetu: Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. To będzie Bletchley Park nadciągającej wojny z komunizmem — zagrożeniem zewnętrznym i wewnętrznym.

— I chce pan, żebym jakoś w tym uczestniczył?

Comstock mruga. Cofa się. Nagle jest znów chłodny i opanowany.

— Szczerze mówiąc, Waterhouse, to stanie się niezależnie od tego, czy się przyłączysz.

Waterhouse chichocze.

— Tego się domyślam.

— Ja tylko ułatwiam ci wejście. Ponieważ szanuję twoje umiejętności i mam do ciebie pewien, hmm, jakby ojcowski stosunek, dlatego że tyle razem przepracowaliśmy. Chyba nie masz nic przeciwko temu, że tak mówię.

— Nic absolutnie.

— Właśnie! A tak a propos… — Comstock wstaje, obchodzi swe przerażająco uporządkowane biurko i wyciąga spod bibuły jedną kartkę papieru maszynowego. — Jak tam sobie radzisz z Aretuzą?

— Wciąż archiwizuję nadchodzące radiogramy. Jeszcze jej nie złamałem.

— Mam parę interesujących nowin o Aretuzie.

— Tak?

— Tak. Coś, o czym nie masz pojęcia. — Comstock przegląda dokument. — Kiedy zdobyliśmy Berlin, zgarnęliśmy wszystkich kryptologów Hitlera. Trzydziestu pięciu z nich wysłaliśmy do Londynu. Nasi spece przesłuchali ich dokładnie. Wypełnili mnóstwo białych plam. Wiesz coś o Rudolfie von Hacklheberze?

Z ust Waterhouse'a zniknęły wszelkie ślady wilgoci. Popija i nie krzywi się.

— Spotkałem go parę razy na Princeton. Doktorowi Turingowi i mnie wydawało się, że dostrzegamy jego rękę w Lazurze Kolcobrzuchu.

— Mieliście rację — mówi Comstock, postukując papierami o biurko. — Ale czy wiedzieliście, że on jest najprawdopodobniej komunistą?

— Nie miałem pojęcia o jego poglądach politycznych.

— No, po pierwsze, jest homo, a Hitler nienawidził homoseksualistów, to mogło popchnąć go w stronę czerwonych. Poza tym pracował pod dowództwem paru Ruskich w Hauptgruppe B. Niby byli prohitlerowskimi białymi, ale nigdy nic nie wiadomo. A jeszcze w połowie wojny, gdzieś pod koniec 1943, uciekł do Szwecji. Zabawne, nie?

— Czemu zabawne?

— Jak ma się możliwości ucieczki z Niemiec, czemu nie pojechać do Anglii i nie przejść na dobrą stronę? Nie, on pojechał na wschodnie wybrzeże Szwecji, leżące naprzeciw Finlandii, która przecież graniczy ze Związkiem Sowieckim. — Z trzaskiem rzuca kartkę na blat. — Dla mnie to szyte grubymi nićmi.

— Czyli że…

— A teraz te cholerne szyfrogramy Aretuza latają sobie tam i nazad. Niektóre wychodzą dokładnie stąd, z Manili! A inne z jakiejś tajemniczej łodzi podwodnej. I to, co oczywiste, nie nippońskiej. Dla mnie to wygląda na jakąś tajną siatkę szpiegowską. Co, może, nie?

Waterhouse wzrusza ramionami.

— Interpretacja to nie moja działka.

— Ale moja tak — ciągnie Comstock. — I ja mówię, że to szpiedzy. Pewnie sterowani z Kremla. Dlaczego? Bo używają kryptosystemu, który, według ciebie, jest oparty na Lazurze, wymyślonym przez pedała-komunistę, Rudolfa von Hacklhebera. Przypuszczam, że von Hacklheber został w Szwecji tylko tyle czasu, by trochę się wyspać, no, może jeszcze zerżnąć jakiegoś ładnego blondynka, a potem skoczył prosto do Finlandii, a stamtąd wprost w zapraszające ramiona Ławrentija Berii.

— O kurczę — mówi Waterhouse — to co mamy robić?

— Wyciągnąłem sprawę Aretuzy na pierwszy plan. Staliśmy się leniwi i zadowoleni z siebie. Nasze radionamierniki więcej niż raz łapały szyfrogramy Aretuza nadawane gdzieś z tego obszaru. — Comstock unosi palec wskazujący do mapy Luzonu. Potem łapie się na tym, że bardziej dystyngowanie byłoby, gdyby użył wskazówki. Nachyla się i podnosi długą tyczkę. Teraz zauważa, że stoi za blisko i musi cofnąć się parę kroków, żeby wskazać jej końcem ten sam punkt, w który chwilę wcześniej pukał palcem.

Wreszcie, ustawiony jak trzeba, energicznie obrysowuje obszar morza na południe od Manili, wzdłuż cieśniny między Luzonem a Mindoro.

— Na południe od tych wulkanów, wzdłuż wybrzeża. Tutaj. Tu pływa sobie ukradkiem ten okręt podwodny. Nie mogliśmy ich porządnie namierzyć, bo wszystkie pelengatory były daleko na północy. — Wskaźnik unosi się gwałtownie i robi błyskawiczny nalot na Kordylierę Środkową, gdzie zaszył się Yamashita. — Ale już są. — Wskaźnik mściwie opada. — Kazałem rozstawić w tej okolicy i na północnym cyplu Mindoro kilka jednostek radionamierników. Kiedy okręt podwodny nada następny radiogram Aretuza, po piętnastu minutach będzie miał nad sobą cataliny.

— No więc — Waterhouse zgłasza się na ochotnika — może powinienem zająć się łamaniem tego przeklętego kodu.

— Gdyby ci się udało, byłoby znakomicie. Oznaczałoby to zwycięstwo w naszej pierwszej kryptologicznej potyczce z komunistami. A dla ciebie byłby to niezły start do pracy dla Electrical Till i NSA. Dalibyśmy twojej małżonce elegancki dom w Teksasie, gazową kuchenkę i odkurzacz. Od razu zapomniałaby o wzgórzach Palouse.

— Brzmi obiecująco! — odpowiada Waterhouse. — Już nie mogę się doczekać! — I z tymi słowy znika w drzwiach.

W kamiennej sali walącego się kościoła Enoch Root wygląda przez wybite okno i krzywi się:

— Nie jestem matematykiem — mówi. — Ja tylko wykonałem obliczenia, jakie kazał mi zrobić Goto Dengo. Będziesz musiał go poprosić, żeby zaszyfrował dla ciebie wiadomość.

— Znajdź inne miejsce na nadajnik — odpowiada Waterhouse — i bądź gotowy, żeby go użyć.

Goto Dengo jest dokładnie tam, gdzie powiedział — siedzi na trybunie nad trzecią bazą. Boisko zostało naprawione, ale akurat nikt nie gra. Mają z Waterhouse'em całe miejsce dla siebie, wyjąwszy paru filipińskich biedaków, których przygnała do Manili wojna na północy. Szukają pogubionych ziarnek popcornu.

— To, o co prosisz, jest bardzo niebezpieczne — mówi.

— Ale pozostanie między nami — odpowiada Waterhouse.

— Pomyśl perspektywicznie. Pewnego dnia te komputery cyfrowe, o których mówisz, złamią Aretuzę. Tak czy nie?

— Tak. I to już niebawem.

— Powiedzmy, że za dziesięć lat. Albo za dwadzieścia. Kod zostaje złamany. Wtedy cofną się, pozbierają wszystkie stare szyfrogramy Aretuza — w tym wiadomość, którą wysłałeś do przyjaciół — i przeczytają to. I co?

— Tak. To prawda.

— I zobaczą komunikat, który brzmi: „Uwaga, uwaga, Comstock zastawił pułapkę, radionamierniki czekają na was, przestańcie nadawać”. I będą wiedzieć, że w gabinecie Comstocka był szpieg. I domyśla się, że to ty.

— Masz rację. Masz rację. Nie pomyślałem o tym — mówi Waterhouse. Potem przychodzi mu do głowy coś jeszcze. — O tobie też się dowiedzą.

Goto Dengo blednie.

— Przestań. Jestem zmęczony.

— Jeden z radiogramów wspomina o osobie nazwiskiem GD.

Goto Dengo kryje twarz w dłoniach i zamiera na dłuższy czas. Nie musi nic mówić, obaj wyobrażają sobie to samo: za dwadzieścia lat nippońska policja wpada do gabinetu Goto Denga, szanowanego biznesmena, i aresztuje go jako komunistycznego szpiega.

— Tylko jeśli odszyfrują te stare radiogramy — mówi Waterhouse.

— Ale przecież zrobią to. Mówiłeś, że tak.

— Wpierw muszą je mieć.

— Mają.

— One leżą w moim pokoju.

Goto Dengo jest przerażony.

— Chyba nie myślisz, żeby je ukraść?

— Właśnie o tym myślę.

— Ale przecież to zauważą.

— Nie! Zamienię je na inne.

Głos Alana Mathisona Turinga przekrzykuje brzęczenie fali synchronizacyjnej Projektu X. Na gramofonie kręci się longplay wypełniony szumem.

— Powiedzieć ci o najnowszych osiągnięciach z działki liczb losowych?

— Tak. Chcę jakąś funkcję matematyczną, która da mi ciąg niemal idealnie losowy. Wiem, że pracowałeś nad czymś takim.

— No tak — przyznaje Turing. — Umiem wygenerować znacznie większą przypadkowość niż na tych kretyńskich płytach, które obaj mamy przed nosem.

— Jak to się robi?

— Mam w głowie taką funkcję dzeta, która jest łatwa do zapisania i zrozumienia, ale niesamowicie kłopotliwa do wyliczenia. Mam nadzieję, że zrobiłeś sobie spory zapas lamp.

— Alan, tym się nie przejmuj.

— Masz coś do pisania?

— Pewnie.

— No dobra — mówi Turing i zaczyna recytować wzór funkcji.

W Piwnicy panuje taki upał, że można się udusić. To dlatego, że Waterhouse dzieli ją ze współpracownikiem, który wydziela tysiące watów ciepła. Współpracownik je karty perforowane i sra nimi. To, co robi po drodze, to sprawa Waterhouse'a.

Spędza tu około dwudziestu czterech godzin, nagi do pasa. Głowę obwiązał podkoszulkiem jak turbanem, żeby pot nie kapał na układy i nie powodował zwarć. Przestawia przełączniki na pulpicie, przełącza kable z tyłu komputera, wymienia spalone lampy i żarówki, sprawdza oscyloskopem źle działające układy. Żeby komputer mógł liczyć funkcję losową Alana, musi nawet zaprojektować na miejscu nowy układ i zlutować go samemu na płytce. Wie, że Goto Dengo i Enoch Root, gdzieś w Manili, cały czas pracują z ołówkiem w ręku nad zaszyfrowaniem Aretuzą najnowszej wiadomości.

Nie musi się zastanawiać, czy już ją nadali. I tak się dowie.

I rzeczywiście, około piątej po południu pojawia się porucznik z sekcji nasłuchu, z triumfalną miną.

— Ma pan szyfrogram Aretuza?

— Nawet dwa. — Porucznik unosi dwie oddzielne kartki z literami w kratkach. — Kolizja!

— Kolizja?

— Najpierw odezwał się nadajnik na południu.

— Na lądzie czy…

— Na morzu — przy północno-wschodnim cyplu Palawan. Nadali to. — Wymachuje jedną z kartek. — Potem, prawie od razu, włączył się nadajnik w Manili i nadał to. — Powiewa drugą kartką.

— Czy wie o tym pułkownik Comstock?

— Tak jest, sir! Właśnie wychodził, kiedy nadeszły te wiadomości. Zaraz postawił na nogi radionamierniki, lotnictwo, wszystko. Myśli, że już ich mamy!

— Proszę posłuchać: zanim zacznie pan świętować, mógłby mi pan zrobić przysługę?

— Tak jest, sir!

— Co zrobiliście ze wszystkimi oryginalnymi zapisami archiwalnych szyfrogramów Aretuza?

— Są w aktach, sir. Chce pan do nich zajrzeć?

— Tak. Do wszystkich. Muszę porównać je z wersją na kartach ETC. Jeśli Aretuza działa na takiej zasadzie, jak podejrzewam, nawet jedna źle spisana litera może zmarnować wszystkie obliczenia.

— Pójdę po nie, sir. I tak nie idę dzisiaj do domu.

— Nie?

— Nie, sir. Chcę poczekać i zobaczyć, co będzie z tą przeklętą łodzią podwodną.

Waterhouse podchodzi do piecyka i wyciąga cegiełkę gorących, czystych kart perforowanych. Nauczył się, że trzeba je trzymać w cieple — inaczej nasiąkną podzwrotnikową wilgocią i będą zakleszczać się w maszynach; dlatego przed przeniesieniem do tego pomieszczenia komputera cyfrowego kazał zainstalować całą baterię piecyków.

Wrzuca gorące karty do podajnika dziurkarki, siada przy klawiaturze i przypina przed sobą pierwszą kartkę. Zaczyna przepisywać litery, jedną po drugiej. Radiogram jest krótki: mieści się na trzech kartach. Później wpisuje drugi.

Nadchodzi porucznik z kartonowym pudłem.

— Wszystkie oryginalne arkusze nasłuchowe z Aretuzą.

— Dziękuję panu.

Porucznik zagląda mu przez ramię.

— Czy mógłbym panu pomóc w przepisywaniu tych danych?

— Nie. Najlepiej mi pan pomoże, jeśli napełni pan mój dzbanek z wodą, a potem nie będzie mi przeszkadzać przez resztę nocy. Mam szmergla na punkcie tej całej Aretuzy.

— Tak jest, sir! — mówi porucznik, nieznośnie zadowolony z faktu, że bombowce Catalina właśnie polują na tajemniczy okręt podwodny.

Waterhouse kończy wklepywać drugi komunikat, choć z góry wie, jaka będzie treść: „PUŁAPKA POWTARZAM PUŁAPKA NIE NADAWAĆ STOP NAMIERNIKI W POBLIŻU”.

Wyciąga karty z pojemnika wyjściowego perforatora i układa je równo w pudełku, tuż obok oryginalnych arkuszy z radiogramami. Potem wyciąga całą zawartość pudełka — niemal trzydziestocentymetrowy stos kart — i przekłada do własnej aktówki.

Odpina z dziurkarki dwa najnowsze radiogramy i kładzie je na wierzchu stosu oryginałów. Kupka kart w jego aktówce i plik kartek w ręku zawierają dokładnie tę samą informację. To jedyne egzemplarze na świecie. Przegląda je, sprawdzając, czy nie zginęły któreś z kluczowych wiadomości — na przykład długi radiogram podający pozycję Golgoty albo ten zawierający inicjały Gota. Kładzie cały plik na wierzchu piecyka.

Teraz wkłada do podajnika dziurkarki trzydziestocentymetrowy stosik czystych kart. Podpina kabel sterujący dziurkarki do komputera, żeby mógł nią sterować. Następnie uruchamia napisany przez siebie program, który generuje liczby losowe według funkcji Turinga. Gdy ładuje się do RAM-u komputera, błyskają lampki i mruczy czytnik kart. Potem wszystko zatrzymuje się i czeka na wprowadzenie danych: funkcja losowa potrzebuje wartości początkowej — ziarna. Może być dowolna. Waterhouse zastanawia się chwilę, potem pisze: COMSTOCK.

Dziurkarka wkracza do akcji. Stosik czystych kart skraca się. Przedziurkowane wyskakują do pojemnika wyjściowego. Kiedy kończy, Waterhouse wyciąga jedną z kart, unosi do światła i przygląda się maleńkim, prostokątnym dziurkom w kartonie. Konstelacja otwartych drzwi.

— Będzie wyglądać jak każdy inny szyfrogram — wyjaśnił Goto Dengo na trybunach — ale goście, ehem… od kryptologii — (omal nie powiedział z NSA) — mogą przepuszczać go przez komputer bez przerwy i nigdy nie złamią kodu — bo w nim nie ma kodu.

Wkłada stosik świeżo wydziurkowanych kart do pudła opisanego „Szyfrogramy Aretuza” i odstawia je z powrotem na półkę.

Na koniec, zanim wyjdzie z laboratorium, wraca do piecyka i podsuwa rożek oryginalnych kartek z radiogramami bardzo blisko palnika pilota. Nie chcą się palić, musi więc pomóc im trochę płomieniem swej zippo. Cofa się i obserwuje ogień przez moment, żeby mieć pewność, że zniszczył wszystkie dziwne dane na owych arkuszach.

Potem wychodzi na korytarz, żeby poszukać gaśnicy. Słychać, jak chłopcy Comstocka na górze, skupieni wokół radia, powarkują jak psy.

Загрузка...