Wodorosty

Kobieta z dzieckiem

Błysk strzału w bladych oczach

Brzęk zamarzłej łzy

Czwarta Brygada Piechoty Morskiej maszeruje w dół przy melodii Johna Philipa Sousy, co powinno być drugą naturą każdego marine. Ale czwarta brygada siedziała w Szanghaju (a to nie pałac Montezumy ani nabrzeże Trypolisu) za długo, dłużej, niż powinni — Bobby już widział, jak jego sierżant, niejaki Frick, rzyga z braku opium.

Orkiestra piechoty morskiej jest o kilka szanghajskich przecznic przed nimi. Pluton Bobby'ego słyszy łupanie wielkich bębnów i świdrujące dźwięki pikolo i dzwonków, ale nie rozróżnia melodii. Dowodzi nim kapral Shaftoe, ponieważ sierżant Frick do niczego się nie nadaje.

Shaftoe maszeruje wzdłuż szyku, niby to nadzorując swych ludzi — przeważnie jednak gapi się na Szanghaj.

Szanghaj zaś gapi się na nich. Przeważnie wita ich owacją na stojąco. Oczywiście są tacy uliczni cwaniacy, co poczytują sobie za punkt honoru pokazać marines, że się ich nie boją — z bezpiecznej odległości wykrzykują obelgi i odpalają fajerwerki, które nikomu nie uspokajają skołatanych nerwów. Europejczycy klaszczą — cały rządek rosyjskich tancerek od Delmonta pokazuje uda i przesyła pocałunki. Większość Chińczyków natomiast zachowuje kamienne twarze — co według Bobby'ego oznacza, że ze strachu srają w gacie.

Ale najgorsze są kobiety z półbiałymi dziećmi na ręku. Niektóre histeryzują i rzucają się pomiędzy żołnierzy. Nie powstrzymują ich nawet kolby karabinów. Pozostałe ze stoickim spokojem trzymają swe jasnookie niemowlęta i gapią się na pagony i szarże w poszukiwaniu winowajców. Wszystkie słyszały, co zaszło w Nankinie, kiedy przyszli Japońcy, i wiedzą, że kiedy to się skończy, złe wspomnienia w pamięci jakiegoś marine mogą być jedynym śladem po ich istnieniu.

Przynajmniej tak jest w przypadku Shaftoe'a: polował na jelenie w Wisconsin i widział, jak kuśtykają po śniegu, wykrwawiając się. Widział, jak jeden z żołnierzy zginął podczas zwykłych ćwiczeń na wyspie Parris. Widział zwały splątanych ciał spływające rzeką z miejsca, gdzie Nippończycy rewanżowali się za Chiński Incydent; widział też, jak uchodźcy z Nankinu umierają z głodu w rynsztokach Szanghaju. Sam zabijał ludzi usiłujących wedrzeć się na łodzie, które miał rozkaz chronić. Ale wydaje mu się, iż nigdy nie widział czegoś tak przerażającego jak te Chinki z kamiennymi twarzami, piastujące swe białe dzieci, nieporuszone nawet eksplodującymi wokół petardami.

Aż do momentu kiedy zerka w twarze niektórych żołnierzy — gapią się w tłum, gdzie ich spojrzenia odwzajemniają ich własne twarze, tylko pulchniejsze i zlane łzami. Niektórzy sądzą, że to żart. Ale niektórzy wymaszerowali z rana z koszar jako zdrowi i mocni mężczyźni, a zwariowali, zanim doszli do nabrzeża i oczekującej na nich kanonierki. Nie okazują tego. Jednak Shaftoe po samych oczach wie, że coś im w środku pękło.

Najlepsi z żołnierzy są w podłym nastroju. Nawet ci, którzy, jak Shaftoe, nie związali się z Chinkami, musieli wiele zostawić: domy z pokojówkami, pucybutami i kulisami, kobiety i opium prawie za darmo. Nie wiedzą, dokąd ich wysyłają, ale można śmiało powiedzieć, że tam za te dwadzieścia jeden dolarów miesięcznie tyle sobie nie kupią. Zakwaterują ich w koszarach i znowu będą musieli nauczyć się glansować buty. Wciągnięcie trapów z kamiennej kei odcina ich od całego świata, którego już nigdy nie zobaczą — od świata, gdzie żyli jak królowie. A teraz są znowu w piechocie morskiej. Shaftoe jest zadowolony: on chciał być w marines. Lecz wielu spośród nich osiągnęło już wiek średni i odechciało im się.

Marines z minami winowajców kryją się pod pokładem. Shaftoe zostaje na górze. Kanonierka odbija od nabrzeża i kieruje się w stronę oczekującego na redzie krążownika „Augusta”.

Nabrzeże pełne jest pstrokato odzianych gapiów, zatem plama jednolitego oliwkowego koloru natychmiast rzuca mu się w oczy: grupa nippońskich żołnierzy przyszła urządzić swoim jankeskim odpowiednikom ironiczne pożegnanie. Shaftoe wypatruje kogoś wysokiego i potężnego — i łatwo go znajduje. Goto Dengo macha do niego.

Shaftoe zdejmuje hełm i także macha. A potem, spontanicznie, tak po prostu robi zamach i ciska hełm prosto w Goto Denga. Goto Dengo, żeby złapać go pośród rozszalałego tłumu, musi poprzewracać z tuzin swoich kolegów. Każdy z nich chyba uważa, że obalenie na ziemię przez Goto Denga to wielki zaszczyt, a oprócz tego znakomita zabawa.

Dwadzieścia sekund później nad zatłoczonym nabrzeżem przelatuje kometa. Spada i odbija się po drewnianym pokładzie kanonierki. Niezły rzut. Goto Dengo popisał się swoim zamachem. Shaftoe podbiega do pocisku — kamienia obwiązanego białą szarfą — i chwyta go. To jedna z tych opasek o tysiącu splotów (prawdopodobnie; Shaftoe wprawdzie zdjął nieprzytomnym Nipom parę takich, ale nigdy nie chciało mu się liczyć nitek), które wiążą sobie na głowach jako talizmany; pośrodku ma ten ich czerwony kotlet, a po bokach jakieś nippońskie napisy. Odwiązuje ją od kamienia. Nagle zauważa, że to wcale nie kamień, tylko granat ręczny. Ale poczciwy Goto Dengo jedynie żartował — nie wyciągnął zawleczki. Bobby Shaftoe będzie miał piękną pamiątkę.


Pierwsze haiku Shaftoe'a było szybką i byle jaką trawestacją zawołania marines:

To mój karabin

Jest takich wiele ale

Ten tutaj jest mój.

Popełnił to w następujących okolicznościach: cała czwarta brygada stacjonowała w Szanghaju, pilnując postanowień traktatu i robiąc za fizycznych na kanonierkach patroli rzecznych na Jangcy. Jego pluton właśnie wrócił z ostatniego patrolu: tysiącipółkilometrowego rozpoznania bojowego, aż do samego Nankinu (a raczej jego ruin), Hankou i z powrotem. Piechota morska robiła to cały czas, od powstania bokserów, w czasie wojny domowej i później. Ale teraz, pod koniec roku 1940, kiedy Nipy{Tak nieodmiennie nazywali Nippończyków żołnierze piechoty morskiej, nigdy nieużywający czterech sylab tam, gdzie wystarczą dwie (przyp. aut.).} wałęsają się już po całych północno-wschodnich Chinach, politycy z dalekiego Waszyngtonu wreszcie rzucili ręcznik na ring i rozkazali chińskim marines nie pływać po Jangcy.

Marines ze starego zaciągu jak Frick twierdzili, że potrafią odróżnić zorganizowanych bandytów od uzbrojonych band głodnych wieśniaków, nacjonalistów, komunistycznych partyzantów i nieregularnych sił opłacanych przez wojennych watażków. Ale dla Bobby'ego Shaftoe'a były to tylko pieprznięte, uzbrojone żółtki czatujące na patrol rzeczny. Ów ostatni patrol nie był wycieczką. Ale teraz miał go za sobą, siedział w Szanghaju, najbezpieczniejszym miejscu w Chinach, choć sto razy bardziej niebezpiecznym niż najniebezpieczniejsze miejsce w Ameryce. Sześć godzin temu zleźli z kanonierki, poszli do baru i dopiero teraz wyszli — zdecydowali, że najwyższy czas odwiedzić burdel. Po drodze przypadkiem przechodzili koło tej nipskiej restauracji.

Bobby Shaftoe już przedtem zaglądał tam przez okno i obserwował faceta z nożem, próbując zrozumieć, co on u licha robi — zdaje się, cholera, że siekał surową rybę, kładł jej kawałki na kulkach ryżu i podawał Nipom po drugiej stronie lady. Oni zaś to żarli.

To musi być jakieś złudzenie optyczne. Na pewno wcześniej ugotowali ją gdzieś na zapleczu.

Ta kwestia nurtowała Shaftoe'a mniej więcej od roku. Kiedy teraz z gromadą innych napalonych i pijanych marines przechodził obok, zwolnił kroku i zerknął przez okno, próbując zebrać kolejne dowody. Przysiągłby, że niektóre z ryb były rubinowoczerwone — nie mogłyby mieć takiego koloru, gdyby je ugotowano.

Jeden z jego towarzyszy, Rhodes ze Shreveport, zauważył to spojrzenie. Zaczął podpuszczać Shaftoe'a, żeby wszedł i zasiadł przy barze. Potem inny szeregowy, Gowicki z Pittsburgha, jeszcze podwoił stawkę!

Shaftoe zagryzł wargi i zastanowił się. Już właściwie zdecydował: pójdzie tam. Był zwiadowcą-snajperem, takie szaleństwo leżało więc w jego naturze, ale uczono go także, że przed szturmem należy dokładnie zbadać teren.

Restauracja była w trzech czwartych wypełniona — wyłącznie umundurowanymi nippońskimi żołnierzami. Oficerowie zebrali się przy barze, gdzie kucharz kroił tę niby surową rybę. Gdybyś miał tylko jeden granat, rzuciłbyś go właśnie tam. Reszta sali zastawiona była długimi stołami, przy których szeregowcy popijali rosół z parujących czarek. Na nich Shaftoe zwrócił szczególną uwagę, ponieważ to oni za jakieś sześćdziesiąt sekund mieli obijać mu mordę. Niektórzy siedzieli sami i coś czytali. W rogu jeden żołnierz opowiadał kawał czy jakąś historię, przyciągając uwagę grupki słuchaczy.

Im dłużej przeprowadzał rozpoznanie, tym bardziej Gowicki i Rhodes upewniali się, że naprawdę chce to zrobić. Podekscytowani zawołali pozostałych marines, którzy oddalili się już w kierunku burdelu.

Shaftoe zobaczył, że wracają — jego taktyczne odwody. „No, kurwa, raz się żyje” powiedział i wszedł do środka. Pozostali nie mogli w to uwierzyć: krzyczeli coś rozemocjonowani. Przechodząc przez próg restauracji, Shaftoe wszedł do legendy.

Kiedy pojawił się w drzwiach, wszystkie Nipy spojrzały na niego. Jeśli nawet się zdziwili, nic nie okazali. Kucharz za kontuarem zaczął wygłaszać jakieś rytualne powitanie, które zachwiało się i urwało, gdy tylko nań spojrzał. Gość po drugiej stronie sali, wielki, rumiany Nip, wciąż opowiadał swój dowcip.

Shaftoe kiwnął głową tak ogólnie, podszedł do najbliższego stołka barowego i usiadł.

Inni marines zaczekaliby, aż zbierze się cały oddział. Potem przypuściliby masowy szturm na restaurację, połamali kilka krzeseł, rozlali trochę zupy. Ale Shaftoe przejął inicjatywę, zanim do tego doszło i wszedł tam sam, jak przystało na zwiadowcę-snajpera. Ale nie tylko dlatego, także dlatego, że był szczerze zaciekawiony tym lokalem; gdyby się dało, chętnie spędziłby w środku kilka spokojnych minut i nauczył się czegoś nowego, zanim zacznie się zabawa.

Oczywiście pomógł też fakt, że Shaftoe po pijaku był spokojny i zamyślony, a nie zapalczywy i agresywny. Musiał nieźle cuchnąć piwem (te Szwaby z Tsingao pędziły całkiem niezłe, smak kojarzył mu się z Wisconsin i sprawiał, że tęsknił za domem). Ale nie darł się i nie rozbijał.

Kucharz pochylił się nad kawałkiem ryby i udawał, że go nie widzi. Panowie przy kontuarze zmierzyli go zimnym wzrokiem, po czym zajęli się jedzeniem. Shaftoe patrzył na surowe ryby ułożone na tłuczonym lodzie, potem rozejrzał się po sali. Nip w rogu odczytywał z notatnika krótkie zdania — dziesięć, może dwanaście słów. Jego mała publiczność po każdej frazie spoglądała po sobie, uśmiechając się, krzywiąc, a czasem nawet tupiąc z podziwu.

O kurwa! Gość czytał wiersze! Shaftoe nic nie rozumiał, ale po brzmieniu poznał, że to muszą być wiersze. Co prawda nie rymowały się, ale te Nipy wszystko robiły na odwrót.

Zauważył, że kucharz gapi się na niego. Odchrząknął, co i tak nie miało sensu: nie mówił po nippońsku. Spojrzał na czerwone kawałki ryby, wskazał je, uniósł dwa palce.

Wszyscy zdumieli się, że Amerykanin faktycznie coś zamówił. Napięcie nieco zelżało. Kucharz zabrał się do pracy i wyprodukował dwie porcje, które podał mu na drewnianej podstawce.

Shaftoe nauczył się jeść owady i odgryzać głowy kurczakom, sądził więc, że i z tym sobie poradzi. Chwytał palcami kawałki ryby, tak jak oni, i zjadał. Były dobre. Poprosił dwie kolejne, tym razem innego gatunku. Gość w rogu ciągle czytał wiersze. Shaftoe zjadł i zamówił coś jeszcze. Mniej więcej przez dziesięć sekund czuł się tam bezpiecznie — pomiędzy smakiem ryby i brzmieniem poezji — i zapomniał, że przecież miał wszcząć brutalną bijatykę na tle rasowym.

Trzecie zamówienie brzmiało inaczej: surowa ryba przykryta z wierzchu cienkim, prześwitującym plasterkiem czegoś wilgotnego i lśniącego. Wyglądało to jak papier pakowy nasączony olejem. Shaftoe przyglądał się przez chwilę, ale nie przypominało mu to niczego znajomego. Rozejrzał się na boki z nadzieją, że któryś z Nipów zamówił to samo, chcąc podejrzeć, jak się to właściwie je, ale bez skutku.

Do cholery, przecież to są oficerowie. Może któryś zna trochę angielski.

— P-szam. Co to jest? — zapytał, unosząc róg tej cudacznej błony.

Kucharz spojrzał nań nerwowo, po czym pytającym wzrokiem zmierzył pozostałych klientów. Wywiązała się dyskusja. Wreszcie z końca baru odezwał się porucznik nippońskiej marynarki.

— Wodorosty.

Mrukliwy i wrogi ton porucznika nie spodobał się Shaftoe'owi. Mina towarzysząca słowom zdawała się mówić: I tak tego nie zrozumiesz, wieśniaku, więc niech ci będzie, że to wodorosty.

Shaftoe splótł ręce na kolanach, przez chwilę przyglądał się wodorostom, a potem przeniósł wzrok na porucznika, który wciąż patrzył na niego bez wyrazu.

— Jaki gatunek wodorostów, sir?

Po sali zaczęły przelatywać znaczące spojrzenia, jak alfabet semaforowy przed bitwą morską. Przerwano recytację wierszy, szeregowcy z tyłu sali zaczęli podchodzić do baru. Porucznik tymczasem przetłumaczył pozostałym odpowiedź Shaftoe'a; zaczęli ją szczegółowo omawiać, jakby była to poważna polityczna oferta, złożona przez Franklina Delano Roosevelta.

Porucznik zamienił słówko z kucharzem. Potem znów zwrócił się do Shaftoe'a:

— Mówi, żebyś teraz zapłacił.

Kucharz uniósł dłoń i potarł palce kciukiem.

Po roku spędzonym na patrolach na Jangcy Bobby miał nerwy z tytanu i nieograniczone zaufanie do swych kolegów, zatem zwalczył pokusę odwrócenia głowy i zerknięcia w okno. Wiedział, co może zobaczyć: gotowych umrzeć za niego żołnierzy piechoty morskiej, ramię przy ramieniu. Podrapał się po niedawno wykonanym tatuażu w kształcie smoka. W ciszy, która zapadła, wyraźnie było słychać skrobanie brudnych paznokci o świeże strupy.

— Nie odpowiedział pan na pytanie — powiedział Shaftoe, wymawiając słowa z typowo pijacką precyzją.

Porucznik przetłumaczył to na nippoński. Kolejna dyskusja. Tym razem jednak krótka i stanowcza. Shaftoe domyślił się, że zamierzają go pobić. Wyprostował plecy.

Nipy były niezłe; jeszcze zanim podnieśli rękę na Shaftoe'a, przeprowadzili natarcie mające związać przebywające na zewnątrz siły marines. Ów wyprzedzający atak uniemożliwił im otwarty najazd na restaurację, który mógłby przeszkodzić oficerom w spożywaniu posiłku, a przy odrobinie szczęścia spowodować także znaczne straty materialne. Potem Shaftoe poczuł, jak łapią go co najmniej trzy pary rąk i unoszą w powietrze. Pochwycił wzrok porucznika i wrzasnął:

— Kit mi wciskasz z tymi wodorostami?!

Co do samej bijatyki, niezwykły był tylko fakt, że Shaftoe, jeszcze zanim zaczął, został wyniesiony na ulicę. Potem już było tak, jak w innych bójkach z nippońskimi żołnierzami w Szanghaju. Wszystko sprowadzało się do meczu: amerykańska krzepa (nie brali cię do czwartej brygady, jeśli nie miałeś przynajmniej z metra osiemdziesięciu wzrostu) kontra nippońska sztuka naparzania.

Shaftoe nie był bokserem, lecz zapaśnikiem. Na szczęście. Inni marines unosili pięści i usiłowali walczyć zgodnie z regułami markiza Queensberry — zerowe szanse przeciwko wschodnim sztukom walki. On zaś nie miał złudzeń co do swych bokserskich umiejętności, toteż po prostu opuszczał głowę i szarżował jak byk, po drodze kilka razy obrywał po gębie, ale przeważnie udawało mu się porządnie chwycić przeciwnika i cisnąć nim o bruk. Nip był po tym z reguły tak wstrząśnięty, że Shaftoe bez problemu zakładał mu nelsona lub wykręcał rękę do tyłu i zmuszał do kapitulacji.

Na wynoszących go na zewnątrz żołnierzy natychmiast naskoczyli marines. Naprzeciw Shaftoe'a znalazł się przeciwnik co najmniej dorównujący mu wzrostem — co dość niespotykane. Był też solidnie zbudowany. Ale nie przypominał zapaśnika sumo, już raczej futbolistę: obrońcę i to z jajami. Skurwysyn był silny; Shaftoe od razu wiedział, że wpadł w niezłe tarapaty. Gość walczył w innym stylu niż Amerykanie, styl ów obejmował (jak boleśnie przekonał się Bobby) rozmaite niedozwolone chwyty, na przykład duszenie i silne, krótkie ciosy w główne sploty nerwowe. Rozziew między ciałem i duszą Bobby'ego, spory już po samym alkoholu, został tymi technikami poszerzony do rozmiarów otchłani. W końcu wylądował na chodniku; bezradny i sparaliżowany gapił się w pulchną twarz przeciwnika. Powalił go (jak zauważył) ten sam facet, który czytał wiersze w rogu restauracji. Całkiem dobry zapaśnik był z tego poety. Albo i na odwrót.

— To nie są wodorosty — rzekł wielki Nip. Miał minę jak uczeń, któremu się upiekło. — To się po angielsku nazywa kalebasa czy jakoś tak. — Potem odwrócił się i wszedł z powrotem do restauracji.

Tyle legendy. Żaden z pozostałych marines nie ma jednak pojęcia, że nie było to ostatnie spotkanie Bobby'ego Shaftoe'a i Goto Denga. Po tym zdarzeniu Bobby'ego nurtowało wiele pytań dotyczących problemów tak różnorodnych jak wodorosty, poezja i japońskie naparzanki. Odszukał Goto Denga, co nie było takie trudne — wynajął po prostu jakiegoś Chińczyka, żeby chodził za potężnym Nipem po mieście i codziennie zdawał raport. Dowiedział się zatem, że Goto Dengo codziennie spotyka się w parku ze swymi kamratami i ćwiczy jakieś sztuki walki. Uporządkowawszy sprawy testamentowe i napisawszy ostatni list do swych rodziców i rodzeństwa w Oconomowoc, Shaftoe udał się pewnego ranka do parku, przedstawił zaskoczonemu Goto Dengowi i umówił się, że będzie służył za żywy worek treningowy. Uznali, że jego umiejętności samoobrony są wręcz prymitywnie śmieszne, lecz podziwiali go za odporność; zatem za niewielką cenę kilku złamanych żeber i palców Bobby Shaftoe odbył wstępny kurs owej szczególnej sztuki naparzania, ulubionej przez Goto Denga. Zwało się to dżudo. Z czasem wynikło z tego kilka towarzyskich spotkań w barach i restauracjach, gdzie Shaftoe nauczył się rozpoznawać cztery rodzaje wodorostów, trzy gatunki rybiej ikry i kilka smaków nippońskich wierszy. Oczywiście nie rozumiał, ale potrafił liczyć sylaby. Wydawało mu się, że to wystarcza, by delektować się ich poezją.

Jasne, że to mu nie pomoże — podobnie jak i pozostałe informacje o ich kulturze — jeżeli rozkażą mu zabijać Nipów.

Shaftoe w rewanżu pokazał Goto Dengowi, jak się porządnie rzuca piłką. Wielu Nipów jest świetnych w baseballu — nawet oni się śmieli, widząc, jak ich zwalisty przyjaciel bezsensownie wymachuje rękami. Ale Shaftoe nauczył go stawać w rozkroku, skręcać barki i podążać ciałem za piłką. Przez ostatni rok bardzo przykładał się do tych lekcji — może dlatego aż do Manili, a nawet potem, wciąż widział oczyma wyobraźni Goto Denga rozstawiającego stopy na kamieniach nabrzeża, zamierzającego się i ciskającego weń owiniętym wstążką granatem.

Po kilkudniowej podróży wszyscy widzą, że sierżant Frick zapomniał, jak się czyści buty. Co noc wystawia je na pokład obok koi, jakby spodziewał się, że jakiś kulis zabierze je i wyglansuje. Co rano, budząc się, zastaje je w jeszcze gorszym stanie. Po kilku dniach zaczyna zbierać opieprz od kadry i dostawać dyżury przy obieraniu ziemniaków.

To byłoby jeszcze do wybaczenia. Kariera Fricka zaczęła się na prerii od polowania na atakujących pociągi pocztowe, obwieszonych amunicją desperados. Poważnie. W 1927 z zaskoczenia wywieźli go do Szanghaju, musiał więc wykazać się pewną elastycznością. No dobrze. Teraz siedzi na tym nędznym przedwojennym krążowniku i ciężko mu. No dobra. Ale nie zachowuje przy tym godności, której marines wymagają od siebie. Narzeka. Pozwala się upokarzać. Wścieka się. Wielu innych chińskich marines zachowuje się podobnie.

Pewnego razu, gdy Shaftoe rzuca sobie skórzanką z paroma innymi młodymi marines, widzi nagle grupkę tych starych na achterdeku. Po samych gestach i minach widać, że znowu narzekają.

Shaftoe słyszy gadkę dwóch marynarzy.

— Co się, kurwa, porobiło z tymi marines? — mówi jeden. Drugi w smutku kiwa głową, jak lekarz, któremu pacjent właśnie fajtnął oczami do tyłu.

— Te biedaki całkiem zazjaciały.

A potem obracają się i patrzą na Shaftoe'a.

Tego wieczoru Shaftoe pochłania kolację dwa razy szybciej, wstaje i podchodzi do stołu, gdzie ponuro siedzą starzy marines.

— Przepraszam, że przeszkadzam, panie sierżancie! — krzyczy. — Proszę o pozwolenie wyczyszczenia panu butów!

Frickowi opada szczęka, ukazując na wpół przeżuty kawał gotowanej wołowiny.

— Czego?

Mesa zamilkła.

— Panie sierżancie, proszę o pozwolenie wypastowania pańskich butów!

Frick nawet na trzeźwo nie jest za bystry, a teraz wystarczy spojrzeć na jego źrenice, by stało się oczywiste, że wraz z kolegami przeszmuglował na pokład trochę opium.

— Nu, myślę, że tak — odpowiada. Popatruje po swym plutonie zrzęd. Są trochę zmieszani, a trochę rozbawieni. Rozwiązuje sznurowadła. Bobby Shaftoe zabiera te obrzydlistwa; po chwili wraca z pięknie wyglansowanymi butami. W tym czasie Frick już się nawalił i rządzi wszystkimi. — Nu, nieźle wyglądają te buty, kapralu — mówi, zadzierając nosa. — Niech mnie, jesteś w tym prawie tak dobry jak mój kulis.

W nocy ktoś zaszywa kilku kolesiów Fricka w koce i robi im też inne, bardziej chamskie kawały. Jednemu nieznani sprawcy spuszczają kocówę. Z rana dowództwo przeprowadza niespodziewaną inspekcję i opieprza ich. Przez większość dnia „zazjaciali” siedzą w kącie i oglądają sobie nawzajem plecy.

Około południa Frick wreszcie pojmuje, że wszystko to sprowokował gest Shaftoe'a i że Shaftoe od razu wiedział, co się stanie. Wali na pokład, podbiega do niego i próbuje wyrzucić go za burtę.

Bobby'ego w ostatniej chwili ostrzega jeden z kolegów. Rzuca się w bok, o włos unikając ataku. Frick odbija się od relingu, odwraca i usiłuje złapać go za jaja. Shaftoe dźga go w oko. Frick się uspokaja. Odsuwają się od siebie. Formalnościom stało się zadość; unoszą pięści.

Boksują przez kilka rund. Zbiera się wielki tłum marines. Większość stawia na Fricka. Wprawdzie jest tępy jak but, a teraz jeszcze wściekły, ale za to dobry w pięściach, no i waży ze dwadzieścia kilo więcej.

Shaftoe wytrzymuje do momentu, kiedy ciężki cios Fricka rozbija mu wargę.

— Ile jeszcze mamy do Manili? — krzyczy. Każde pytanie zaskakuje Fricka i wprawia w osłupienie. Na chwilę się prostuje.

— Dwa dni — odpowiada jeden z oficerów.

— Niech to szlag — mówi Bobby Shaftoe. — Jak, do cholery, mam całować moją kobietę z taką gębą?

Frick odpowiada:

— To idź na miasto i znajdź sobie tańszą.

Tyle tylko trzeba. Shaftoe opuszcza głowę i szarżuje na Fricka, wrzeszcząc jak Nip. Zanim Frick się pozbierał, Shaftoe już zapakował go w jeden z tych chwytów od Goto Denga. Posuwa się w górę, w końcu łapie go za szyję i ściska, aż wargi Fricka przybierają barwę wnętrza ostrygi. Potem przewiesza go przez reling, trzymając za kostki. Frick przytomnieje na tyle, żeby zawołać:

— Poddaję się!

Szybko zbiera się sąd dyscyplinarny. Shaftoe zostaje uznany za winnego okazywania grzeczności (przez wyczyszczenie butów Fricka) i obrony żołnierza (siebie) przed rozwścieczonym napastnikiem. Rozwścieczony napastnik idzie prosto do paki. Już po kilku godzinach dochodzące stamtąd odgłosy informują wszystkich, jak się czuje człowiek po odstawieniu opium.

A więc sierżant Frick nie zobaczy, jak wpływają do Zatoki Manilskiej. Shaftoe prawie go żałuje.

Cały dzień mają po lewej burcie wyspę Luzon — ledwie widoczną przez mgłę czarną sylwetkę; czasem przelotnie błysną palmy i plaże. Wszyscy marines już tędy przepływali, znają więc Cordillero Central, na północ od nich, a za nim góry Zambale, spadające do morza nieopodal zatoki Subic. Subic wyzwala lawinę pieprznych anegdot. Nie wpływają tam jednak: podążają na południe, wokół półwyspu Bata'an, następnie biorąc kurs w kierunku lądu, wprost w Zatokę Manilską. Cały okręt zajeżdża pastą do butów, talkiem i płynem po goleniu; może i czwarta brygada specjalizuje się w chodzeniu na dziwki i nadużywaniu opium, ale wiadomo też, że to najprzystojniejsi marines w całym korpusie.

Mijają Corregidor, wyspę w kształcie kropli wody na wypastowanym bucie, lekko zaokrągloną pośrodku, ale stromo opadającą ku morzu. Jeden z końców to długi, chudy i suchy ogon. Marines wiedzą, że jest zryta tunelami i najeżona straszliwymi działami, lecz jedyną widoczną fortyfikacją są betonowe koszary na wierzchołku, mieszczące fachowców od obsługi tej broni. Ponad szczytem wznosi się plątanina anten. Wyglądają znajomo — wiele z nich unosiło się poprzednio nad Stacją Alfa w Szanghaju, gdzie Shaftoe musiał je zdemontować i załadować na ciężarówkę.

Niedaleko nich do morza opada olbrzymi wapienny klif. U podstawy jest wejście do kryjówki wszystkich tych szpionów i radiooperatorów. Nieopodal znajduje się port, dość oblężony w tej chwili: rozładowują towary z cywilnych frachtowców i ustawiają je na plaży. Każdy marine to widzi; pewny znak, że będzie wojna. „Augusta” kotwiczy w zatoczce. Przeładowują nakryte plandekami radiowe machiny na motorówki i zawożą do przystani, wraz z cienkoszyimi facetami, którzy opiekowali się nimi w Szanghaju.

Kiedy mijają Corregidor i wchodzą do zatoki, zapach niknie. Pod powierzchnią wody pływają esy-floresy glonów. Nad nieruchomym morzem ciągną się brązowe sznury dymu z kominów statków. Nietknięte wiatrem, rozpływają się w półprzejrzyste, postrzępione łańcuchy górskie. Mijają wielką bazę wojskową w Cavite — spłacheć lądu tak płaskiego i nisko położonego, że gdyby nie palisada drzew palmowych, nie byłoby wiadomo, gdzie kończy się woda. Wznosi się tam kilka hangarów i wież ciśnień, a za nimi widać ciemne skupiska koszar. Manila leży wprost przed nimi, wciąż spowita mgiełką. Niedługo zapadnie wieczór.

Później mgła się rozpływa; atmosfera staje się przejrzysta jak oczy dziecka, niemal przez godzinę widoczność sięga nieskończoności. Potem wpływają na otoczoną cumulonimbusami arenę; chmury przeszywają korkociągi błyskawic. Płaskie szare chmury, jak odłamki porozbijanych dachówek pomiędzy kowadłami. Za nimi następna warstwa chmur zamyka się w sklepienie w pół drogi do księżyca, żarząc się różowo i łososiowo w promieniach zachodzącego słońca. Jeszcze dalej kolejne chmury, opatulone deszczem jak ozdoby choinkowe bibułką, przebłyski czystego nieba, kolejne cumulonimbusy strzelające do siebie dwudziestokilometrowymi piorunami. Niebo wewnątrz nieba wewnątrz nieba.

W Szanghaju było zimno, a całą drogę się ocieplało. Niektóre dni były upalne i duszne. Lecz kiedy na horyzoncie pojawia się Manila, pokład przewiewa ciepła bryza. Marines wzdychają, jakby wszyscy unisono dostali wytrysku.

Zapach Manili

Wachlowany palmami

I uda Glory

Płaskie dachy Manili mają mieszany styl, trochę hiszpański, trochę chiński. Miasto odgradza od morza wklęsły wał, z bulwarem na szczycie. Spacerowicze odwracają się i machają do marines, niektórzy przesyłają całusy. Po schodach kościoła schodzi na bulwar para młoda; robi sobie zdjęcie w rzucającym płaskie cienie brzoskwiniowym poblasku zachodzącego słońca. Faceci noszą pstrokate, zwiewne filipińskie koszule lub amerykańskie mundury, kobiety — piękne suknie. Marines gwiżdżą i drą się, kobiety spoglądają na nich, unosząc nieco spódnice, żeby się nie potknąć. Marines dostają zawrotów głowy i prawie wypadają za burtę.

Kiedy zawijają, z wody wystrzeliwuje półksiężycowy szyk latających ryb. Oddala się ruchem wędrującej pustynnej wydmy. Rybki są srebrne, w kształcie liści. Po kolei z metalicznym stuknięciem uderzają w wodę. Dźwięki zlewają się w ostry terkot. Półksiężyc szybuje pod keją, przepływa między jej filarami i znika w mroku głębin.

Manila, Perła Orientu, 7 grudnia 1941, wczesny niedzielny wieczór. Na Hawajach, po drugiej stronie linii zmiany daty, dopiero co minęła północ. Bobby Shaftoe i jego koledzy mają kilka godzin wolnego. Miasto jest nowoczesne, kwitnące, chrześcijańskie i zna angielski. Jest najbogatszym i najmniej zacofanym miastem w Azji, całkiem jakbyś był w domu, w Stanach. Pomimo katolickiej wiary są tu miejsca najwyraźniej od fundamentów zaprojektowane specjalnie na potrzeby napalonych marynarzy. Można tam trafić, skręcając raz w prawo, kiedy tylko stanie się na suchym lądzie.

Bobby Shaftoe skręca w lewo, grzecznie wymawiając się legionowi rozgorączkowanych prostytutek, i obiera kurs na majaczące w ciemności ściany Intramuros. Przystaje tylko koło kwiaciarza w parku i kupuje bukiet róż. Facet ma niezły utarg. Park i mury pełne są przechadzających się kochanków; mężczyźni przeważnie w mundurach, kobiety w skromnych, ale eleganckich sukniach, kręcą przełożonymi przez ramię parasolkami.

Kilku dorożkarzy chce z nim ubić interes, ale Bobby odmawia. Dorożka zawiozłaby go jeszcze szybciej, a on jest na to zbyt zdenerwowany. Przechodzi przez bramę w murze do starej hiszpańskiej dzielnicy.

Intramuros to labirynt kamiennych ścian o barwie jasnej skóry, stromo wznoszących się ponad wąskimi uliczkami. Żelazne kraty strzegą okien parterów, wijąc się, pęczniejąc i wypuszczając precyzyjnie wykute liście. Pierwsze piętra przewieszają się nad ulicą, dźwigając latarnie gazowe, właśnie zapalane przez służących z długimi, kopcącymi prętami. Z okien na górze płynie śmiech i muzyka, a kiedy przechodzi przed otwierającymi się na wewnętrzne dziedzińce arkadami, czuje zapach kwiatów.

Nie rozróżnia tych ulic. Pamięta nazwę „Magallanes”, bo kiedyś Glory powiedziała mu, że to to samo co „Magellan”. Pamięta widok katedry z okna domu państwa Pascual. Kilka razy obchodzi ten kwartał — jest pewien, że to już blisko. Wtem słyszy dochodzący z pierwszego piętra wybuch dziewczęcego śmiechu i leci ku niemu jak meduza wessana w rurę. Zgadza się. To tutaj. Dziewczyny po angielsku obgadują jednego ze swych nauczycieli. Nie słyszy wprawdzie głosu Glory, ale wydaje mu się, że odróżnia jej śmiech.

— Glory — mówi. Potem powtarza to głośniej. Jeśli nawet go słyszą, nie zwracają uwagi. W końcu zamierza się i ciska bukietem róż, jak granatem w kształcie tłuczka, ponad drewnianą balustradą, przez wąską szczelinę w okiennicach z macicy perłowej, wprost do pokoju.

Zapada niezwykła cisza, przeradzająca się po chwili w kaskadę śmiechu. Przeraźliwie nieśmiało rozsuwają się okiennice z macicy perłowej. Na balkon wychodzi dziewiętnastoletnia dziewczyna. Ma na sobie mundurek szkoły pielęgniarskiej, biały jak blask gwiazd na biegunie północnym. Włosy rozpuszczone do wyszczotkowania wiją się leniwie, poruszane wieczorną bryzą. Ostatni, rumiany promień zachodzącego słońca sprawia, że jej twarz żarzy się jak węgielek. Glory chowa się za bukietem, kryje w nim nos, głęboko wdycha zapach, czarnymi oczyma zerkając na Bobby'ego spomiędzy kwiatów. Potem powoli go opuszcza, ukazując wysokie kości policzkowe, doskonały maleńki nosek, fantastycznie wyrzeźbione wargi i ledwie widoczne zęby, białe, ale zachęcająco krzywe.

— Matko z córką — mówi Bobby Shaftoe — kości policzkowe masz jak pług śnieżny.

Ona przykłada palec do ust. Cokolwiek dotyka jej warg, przeszywa pierś Shaftoe'a niewidzialną włócznią. Przez chwilę przygląda mu się, ustala, czy skupił na niej uwagę i czy nigdzie sobie nie pójdzie. Potem odwraca się. Światło prześlizguje się po jej pośladkach, nie ukazując nic, ale sugerując wgłębienie pośrodku. Wraca do pokoju i zasuwa za sobą okiennicę.

Nagle pokój pełen dziewcząt milknie, dochodzą tylko sporadyczne, tłumione chichoty. Shaftoe zagryza język. Wszystko spieprzą. Państwo Pascual zwrócą uwagę na tę ciszę i będą coś podejrzewać.

Wielka brama otwiera się, szczękając żelastwem. Odźwierny zaprasza go do środka. Shaftoe idzie za tym starszym jegomościem przez czarny sklepiony wjazd. Twarde podeszwy lśniących butów ślizgają się na kamieniach. Koń w stajni na tyłach czuje zapach jego wody po goleniu i rży. Radio w służbówce portiera pobrzękuje senną amerykańską muzyką — wolnymi tańcami z wojskowej rozgłośni.

Kamienne ściany dziedzińca obrasta kwitnąca winorośl. Jest tu cicho, czysto i przytulnie, prawie jak we wnętrzu. Portier wskazuje mu schody wiodące na pierwsze piętro. Glory nazywa je entresuelo i mówi, że to półpiętro. Dla Bobby'ego wygląda jak normalne piętro. Wchodzi. Zadzierając głowę, widzi pana Pascual, drobnego, łysego mężczyznę z przystrzyżonym wąsikiem i w okularach. Nosi amerykańską koszulę z krótkimi rękawami, spodnie khaki i kapcie; w jednej dłoni ma kieliszek san miguel, w drugiej papierosa.

— Miło znowu pana widzieć, szeregowy Shaftoe!

— Przepraszam, panie Pascual, ale już jestem kapralem.

Pan Pascual wtyka papierosa do ust i ściska rękę Bobby'ego.

— No to gratuluję! W zeszłym tygodniu spotkałem się z pana wujem, Jackiem. Chyba nie spodziewał się pańskiego powrotu.

— Sir, wszyscy byli całkiem zaskoczeni — odpowiada Bobby.

Idą teraz nieco wyższym pasażem wokół dziedzińca. Pan Pascual prowadzi ich aż do drzwi wiodących na entresuelo. Ściany są tu z szorstkiego kamienia, podłoga to zwykłe malowane deski. Przechodzą przez mroczny, posępny gabinet. Niegdyś ojciec i dziadek pana Pascual przyjmowali tutaj zarządców swych hacjend i plantacji. Przez chwilę Bobby ma nadzieję. Na tym piętrze jest kilka pokoi, które kiedyś służyły wyższym służącym, wujom — starym kawalerom, i ciotuniom — podlotkom. Teraz hacjendy to już nie to co kiedyś, więc państwo Pascual wynajmują te pokoje uczennicom. Może pan Pascual prowadzi go od razu do Glory?

Ale to tylko złudzenia wyposzczonego żołnierza; Shaftoe znajduje się u stóp olbrzymich schodów z polerowanego drewna nara. Widzi sufit z blachy falistej, żyrandole i imponującą sylwetkę pani Pascual, wbitą w potężny gorset, wyglądający tak, jakby wymyślili go konstruktorzy statków. Wchodzą do antesala, która według Glory służy do przyjmowania przypadkowych, niezapowiedzianych gości; choć i tak Bobby w życiu nie widział elegantszego pokoju. Wszędzie stoją stare wazy i wazony, pewnie antyczne i pewnie z Chin i Japonii. Powiewa świeży wietrzyk; Bobby wygląda przez okno i widzi dobrze wykadrowaną, zieloną kopułę katedry, zwieńczoną celtyckim krzyżem; dokładnie taką ją zapamiętał. Pani Shaftoe wyciąga dłoń, Shaftoe ją ściska.

— Pani Pascual — odzywa się — serdecznie dziękuję za przyjęcie mnie.

— Proszę usiąść — mówi. — Musi pan nam wszystko opowiedzieć.

Shaftoe siada w wykwintnym fotelu koło fortepianu, nieznacznie poprawia spodnie, żeby nie uwierały sztywnego penisa, przesuwa ręką po policzku. Golenie starczy jeszcze na parę godzin. Nad głową brzęczy eskadra samolotów. Pani Pascual po tagalsku instruuje pokojówkę. Shaftoe bada pokryte strupami rany na kostkach palców i zastanawia się, co rzekłaby pani Pascual, gdyby rzeczywiście wszystko jej opowiedział. Może lody skruszyłaby jakaś anegdotka o walce wręcz z chińskimi rzecznymi piratami na rzece Jangcy. Przez drzwi i hol widzi róg domowej kaplicy, same gotyckie ostrołuki, złocony ołtarz i haftowany klęcznik, całkiem wyświechtany łękotkami pani Pascual.

Podają papierosy, ułożone w dużej szkatule z laki jak pociski artyleryjskie w skrzynce. Popijają herbatę i gawędzą o byle czym, zdaje się, że przez jakieś trzydzieści sześć godzin. Panią Pascual trzeba wciąż zapewniać, że wszystko jest w najlepszym porządku i nie będzie wojny. Pan Pascual najwyraźnie sądzi, że wojna jest tuż-tuż i przez cały czas wpada w zadumę. Interesy szły ostatnio nieźle. Razem z Jackiem Shaftoe, wujem Bobby'ego, przewozili mnóstwo towaru do Singapuru. Ale niebawem pewnie sytuacja się pogorszy.

Pojawia się Glory. Zmieniła szkolny mundurek na sukienkę. Bobby niemal wypada tyłem przez okno. Pani Pascual konwencjonalnie ponownie ich sobie przedstawia. Bobby Shaftoe całuje Glory w dłoń — sądzi, że to musi być bardzo szarmancki gest. Ma szczęście, że to uczynił — Glory ukrywa w dłoni maleńką, zwiniętą karteczkę, która ląduje w jego ręce.

Glory siada i natychmiast otrzymuje filiżankę herbaty. Znów wieki całe gadki-szmatki. Pan Pascual osiemdziesiąty siódmy raz pyta, czy Bobby spotkał się już z wujem Jackiem, Shaftoe zaś powtarza, że dosłownie przed chwilą opuścił okręt, ale na pewno odwiedzi go jutro rano. Przeprasza i wymyka się do łazienki, staromodnej, z dwoma dziurami ponad głębokimi sztolniami, na pewno prowadzącymi aż do samego piekła. Rozwija i czyta karteczkę, zapamiętuje instrukcje, po czym drze ją i wrzuca do dziury.

Pani Pascual pozwala parze zakochanych na trochę „prywatności”, co oznacza, że rodzice wychodzą z pokoju i nie wpadają częściej niż co pięć minut. Potem następuje boleśnie długa i szczegółowa ceremonia pożegnalna, na której końcu Shaftoe ląduje na ulicy, a Glory powiewa mu chusteczką z balkonu.

Pół godziny później ich języki trenują dżudo z tyłu dorożki galopującej po bruku w stronę nocnych klubów na Malate. Uwolnienie Glory z rezydencji państwa Pascual to prosta sprawa dla mającego silną motywację marine z Chin i szwadronu cwanych uczennic szkoły pielęgniarskiej.

Lecz Glory chyba całuje go z otwartymi oczami, bo nagle uwalnia się i woła do fiakra:

— Proszę stanąć! Proszę stanąć!

— Co jest? — tępo pyta Shaftoe. Rozgląda się i nie widzi nic poza górującym nad nimi wielkim starym kościołem. Ukłucie strachu. Ale kościół jest ciemny, brak Filipinek w długich sukniach i marines w galowych mundurach, więc to nie może być jego ślub.

— Chcę ci coś pokazać — mówi Glory i gramoli się z dorożki. Shaftoe goni za nią — do kościoła San Agustin. Tyle razy przechodził koło tej kupy kamieni, lecz nie sądził, że wejdzie do środka — na randkę.

Glory zatrzymuje się u stóp potężnych schodów i mówi:

— Widzisz?

Shaftoe spogląda w mrok, myśląc, że może jest tam jakiś witraż, albo dwa, może Chrystusowe Rany, albo Przebicie Świętego Boku, ale…

— Popatrz w dół — mówi Glory, postukując miniaturową stopą w pierwszy stopień schodów. Jest to jeden, gigantyczny kawał granitu.

— Wygląda mi na jakieś dziesięć do dwudziestu ton — autorytatywnie oznajmia Bobby.

— Pochodzi z Meksyku.

— A tam, opowiadasz!

Glory uśmiecha się do niego.

— Zanieś mnie na górę. — I na wypadek, gdyby Shaftoe śmiał odmówić, niemal pada na niego; nie ma więc wyboru — musi chwycić ją w ramiona. Glory kładzie szyję w zgięciu ramienia Bobby'ego, żeby jak najbardziej zbliżyć się do jego twarzy, lecz on najlepiej pamięta dotyk jedwabnego rękawa na świeżo ogolonej skórze.

Zaczyna się wspinać. Choć Glory nie waży dużo, spocił się jak mysz już po czterech stopniach. Ona obserwuje go z odległości dziesięciu centymetrów, wypatrując oznak zmęczenia. Czuje, że się rumieni. Dobrze, że na schodach palą się tylko ze dwie świece. Stoi tu piękne popiersie Chrystusa w koronie cierniowej; po twarzy ściekają mu długie, równoległe strużki krwi, a po prawej…

— Te wielkie głazy, po których idziesz, zostały wydobyte w Meksyku kilkaset lat temu, zanim jeszcze Ameryka stała się państwem. Przypłynęły tutaj w manilskich galeonach, jako balast. — Wymawia to bajast.

— Niech mnie.

— Kiedy przybiły, wyciągnięto kamienie, przywieziono tutaj, do kościoła San Agustin i ułożono jeden na drugim. Co roku nowy głaz na zeszłorocznym. Wreszcie po wielu latach powstały takie schody.

Po chwili Shaftoe myśli, że co najmniej tyle lat zajmie mu wejście na górę tego cholerstwa. Szczyt udekorowany jest naturalnej wielkości Chrystusem dźwigającym krzyż, chyba tak ciężki, jak jeden z tych kamiennych stopni. I co, Bobby miałby się skarżyć? Wtedy odzywa się Glory:

— A teraz znieś mnie z powrotem, żeby dobrze zapamiętać tę historię.

— Masz mnie za jakiegoś napalonego półgłówka, który nie zapamięta historii, jeśli nie ma w niej pięknej dziewczyny?

— Tak — odpowiada Glory i śmieje mu się w twarz. Znosi ją. Potem, zanim cokolwiek innego przyjdzie jej do głowy, niesie ją wprost przez drzwi i do bryczki.

Bobby Shaftoe w trakcie akcji bojowej nigdy nie traci głowy, ale reszta wieczoru jest dla niego rozmytym majakiem. Przez mgłę przebija się tylko kilka wrażeń: wysiadają z dorożki przed nadmorskim hotelem; wszyscy żołnierze gapią się na Glory; Bobby gapi się na nich, grożąc, że nauczy ich kultury; tańczą przytulańca w sali balowej, a spowite w jedwab udo Glory wsuwa się coraz bardziej między jego nogi; jej sprężyste ciało przyciska się doń coraz mocniej; spacerują po bulwarze pod rozgwieżdżonym niebem; zauważają, że jest odpływ; wymieniają spojrzenia; Bobby znosi ją na wąski pasek kamienistej plaży.

Zanim rzeczywiście zaczął ją rżnąć, w mniejszym lub większym stopniu stracił świadomość, odleciał w jakiś fantastyczny, libidynalny sen. Rżną się bez najmniejszych zahamowań, bez wątpliwości, bez jakichkolwiek kłopotliwych myśli. Ich ciała same z siebie zlały się w jedno, jak para kropli deszczu na szybie. Jeśli w ogóle o czymś myśli, to o tym, że jest to kulminacyjny punkt całego życia. Narodziny w Oconomowoc, bal maturalny, polowania na jelenie na Półwyspie Górnym, poligon na wyspie Parris, wszystkie chińskie bijatyki i potyczki, pojedynek z sierżantem Frickiem, wszystko to jest drzewce za ostrzem włóczni.

Gdzieś wyją syreny. Gwałtownie odzyskuje świadomość. Czyżby przez całą noc trzymał Glory opartą o falochron, a ona ściskała go udami w talii? To niemożliwe. W ogóle nie było przypływu.

— Co to takiego? — pyta ona. Ręce ma zaciśnięte na jego szyi. Rozplata je i opuszcza na jego pierś.

Wciąż unosząc ją na rękach splecionych pod nieskazitelnym i ciepłym tyłeczkiem, Shaftoe odsuwa się od skały i odwraca w stronę morza, patrząc na niebo. Widzi włączające się reflektory. I nie jest to hollywoodzka premiera.

— To wojna, kochanie — odpowiada.

Загрузка...