Generał

Przez dwa miesiące sypia na plażach Nowej Kaledonii przykryty moskitierą. Marzy o czymś lepszym i wygładza wymyśloną historię.

W Sztokholmie ktoś z ambasady brytyjskiej zaprowadził go do kawiarni. Człowiek spotkany w kawiarni wsadził go do samochodu. Samochód zawiózł go nad jezioro, gdzie przypadkiem trafił się hydroplan z włączonymi silnikami i wyłączonymi światłami. SAS przerzucił go w ten sposób do Londynu. Wywiad marynarki wojennej zabrał go do Waszyngtonu, wyciągnął z niego wszystko, co wie, i przekazał sztabowi marines, wbiwszy na koniec w dokumentach wielki stempel mówiący, że nie należy już wysyłać go na front, ponieważ Wie Zbyt Dużo, by mógł trafić do niewoli. Marines odkryli, że Wie Zbyt Mało, by służyć jako Skurwysyn Na Tyłach, i dali mu wybór: bilet do domu w jedną stronę albo studia. Wybrał bilet, a potem wmówił niedoświadczonemu oficerowi, że rodzina się przeniosła i dom jest teraz w San Francisco.

Zatokę San Francisco dałoby się właściwie pokonać, przeskakując z jednego okrętu na drugi. Brzeg był nieprzerwanym ciągiem koszar, przystani, szpitali i więzień marynarki wojennej. Wszystkiego pilnowali towarzysze broni Shaftoe'a. Tatuaże miał wprawdzie zakryte cywilnymi ciuchami, a włosy mu odrosły, ale wystarczyłoby, żeby podszedł do dowolnego marine na odległość rzutu kamieniem i spojrzał mu w oczy: ten natychmiast rozpoznałby w nim brata w potrzebie, otworzył każdą bramę, złamał każdy przepis, pewnie nawet poświęcił życie. Przemycił się na statek płynący na Hawaje tak sprawnie, że nawet nie zdążył się dobrze napić. W Pearl dostanie się na statek do Kwajalein zabrało mu cztery dni. A tam był legendarnym bohaterem. Pieniądze nie zdawały się na nic: przez tydzień palił, pił i jadł, a nie pozwolili mu wydać choćby centa. W końcu bracia wsadzili go w samolot, który zabrał go parę tysięcy kilometrów dalej na południe. Do Noumea na Nowej Kaledonii.

Bardzo się przy tym wahali. Chętnie poszliby razem z nim do szturmu na plażę, ale to co innego: wysyłali go niebezpiecznie blisko Frontu Południowo-Zachodniego Pacyfiku, domeny Generała. Nawet teraz, sporo lat po tym, jak Generał wysłał ich z kiepskim wsparciem i uzbrojeniem na Guadalcanal, żołnierze piechoty morskiej pięćdziesiąt procent dnia wciąż spędzają na rozpamiętywaniu, cóż to był za straszny facet. W tajemnicy kupił sobie połowę Intramuros. Został miliarderem dzięki złocie, które wykopał jego ojciec, kiedy był gubernatorem Filipin. Quezon potajemnie nazywał go powojennym dyktatorem archipelagu. Generał startował na prezydenta, a żeby wygrać, zaczął przegrywać bitwy, aby pogrążyć Roosevelta. Winę zawsze zwalał na marines. A gdyby to się nie udało, wróciłby do Stanów i zorganizował zamach stanu. Który, można się założyć o sporą sumę, musiałby zwalczyć Korpus Piechoty Morskiej USA. Semper fidelis!

Ale i tak pomogli mu się dostać na Nową Kaledonię. Noumea to eleganckie francuskie miasto z szerokimi ulicami i krytymi blachą domami, z portem pełnym hałd rudy niklu i chromu z gigantycznych kopalni w głębi wyspy. Jest mniej więcej w jednej trzeciej francuskie (wszędzie wiszą portrety de Gaulle'a), w jednej trzeciej amerykańskie, wojskowe, a pozostała jedna trzecia to ludożercy. Plotki mówią, że kanibale od dwudziestu siedmiu lat nie zjedli żadnego białego, zatem Bobby Shaftoe, śpiąc na plaży, czuje się bezpiecznie, prawie jak w Szwecji.

Jednakże w Noumea trafia na przeszkodę twardszą niż betonowa ściana — wyimaginowaną linię pomiędzy Frontem Pacyfiku (terytorium Nimitza) a południowo-zachodnim Pacyfikiem. Brisbane, kwatera główna Generała, jest — jak na tutejsze warunki — o rzut kamieniem na zachód. Jak uda mu się tam dostać i zamienić słowo z Generałem, wszystko będzie dobrze.

Przez pierwsze parę tygodni spędzone na plaży Shaftoe odczuwa głupawy optymizm. Przez kolejny miesiąc jest załamany i myśli, że już nigdy się stąd nie wydostanie. Wreszcie bierze się w garść i zaczyna znów wykazywać elastyczność. Nie udało się dostać na okręt. Lecz ruch w powietrzu jest tu niesamowity. Generał chyba lubi samoloty. Shaftoe zaczyna obserwować lotników. Żandarmeria nie pomaga mu w tym, nie może nawet ratować się ucieczką do kantyny podoficerskiej.

Ale kantyna podoficerska ma bardzo ograniczony asortyment rozrywek. Klienci szukający głębszej satysfakcji muszą opuścić obszar strzeżony przez czujnych żandarmów i wkroczyć w cywilną gospodarkę. A kiedy napaleni forsiaści amerykańscy lotnicy zadają się z kulturą zbudowaną w połowie przez ludożerców, w połowie zaś przez Francuzów, cywilna gospodarka rozwija się niesamowicie. Shaftoe znajduje punkt obserwacyjny zaraz za bramą bazy lotniczej i instaluje się tam. Kieszenie ma pełne paczek papierosów (marines w Kwajalein dali mu zapas na resztę życia) i czeka. Lotnicy wychodzą, dwójkami i trójkami. Shaftoe wypatruje sierżantów, idzie za nimi do barów i burdeli, siada naprzeciwko nich i zaczyna odpalać jednego papierosa od drugiego. Zaraz przychodzą i sępią. W ten sposób nawiązuje się rozmowa.

Opracowawszy tę metodę, pospiesznie dowiaduje się wszystkiego o Piątej Dywizji Lotniczej i zaprzyjaźnia z gromadą pilotów. Po paru tygodniach gra va banque: o pierwszej, w bezksiężycową noc, przełazi przez ogrodzenie lotniska, czołga się z półtora kilometra wzdłuż krawędzi pasa startowego i ledwo znajduje załogę Krzywej Stopki, bombowca B-24 Liberator lecącego do Brisbane. Błyskawicznie zostaje wepchnięty do szklanej kuli w ogonie samolotu: tylnej wieżyczki strzeleckiej. Jej zadaniem, oczywiście, jest zestrzeliwanie myśliwców Zero, które lubią atakować od tyłu. Ale załoga Krzywej Stopki uważa, że napotkanie Zero jest tu równie prawdopodobne jak w stanie Missouri.

Ostrzegali go, że ma wziąć coś ciepłego, ale nic takiego nie miał. Ledwo Krzywa Stopka opuściła pas startowy, już zrozumiał swój błąd — temperatura spada jak trzystukilogramowa bomba. Wylezienie z tej wieżyczki jest niemożliwe. A gdyby nawet — to skończyłoby się aresztowaniem, został bowiem przemycony na pokład bez wiedzy i zgody oficerów pilotujących maszynę. Zatem ze spokojem postanawia poszerzyć swą bogatą wiedzę na temat cierpień o długotrwałe wyziębienie. Po kilku godzinach albo traci przytomność, albo zasypia — to duża ulga.

Budzi go dochodzący ze wszystkich stron naraz różowy blask. Samolot zmniejszył pułap lotu, ociepliło się, Bobby odtajał na tyle, by odzyskać przytomność. Po paru minutach może poruszać rękami. Wyciąga rękę w stronę tego blasku i wyciera zaparowaną szybę kopułki. Wyjmuje chustkę, wyciera całe szkło do czysta. Patrzy prosto na pacyficzny świt.

Niebo jest popstrzone plamami i paskami czarnych chmur. Przypominają strugi atramentu kałamarnic w karaibskiej zatoczce. Przez chwilę czuje się jak pod wodą, z Bischoffem.

Powierzchnię oceanu pokrywają pomarszczone blizny, które przypominają mu jego własne ciało. Ale pomiędzy strupami ukazują się zębate, ostre krawędzie, jak stare odłamki. To rafy koralowe. Morze robi się coraz płytsze. Coraz cieplej. Znów zaczyna się trząść.

Ktoś wrzucił do oceanu sporo brązowej ziemi, całą kupę. Na brzegu tej pryzmy znajduje się miasto. Rozpościera się wokół nich, jest coraz bliżej. To Brisbane. Pas lotniska strzela w górę, Shaftoe boi się, że zedrze mu dupę do krwi, jak największa na świecie cykliniarka. Samolot staje. Czuć benzynę.

Pilot znajduje go i wkurza się. Już prawie wzywa żandarmów.

— Jadę do Generała, ma dla mnie zadanie — mruczy Shaftoe sinymi wargami.

Pilot chyba chce go zamordować. Ale po tych słowach wszystko się zmienia: wściekli oficerowie odsuwają się od niego o parę kroków, odzywają się grzeczniej i powstrzymują groźby. Shaftoe domyśla się zatem, że Generał ma własne metody.

Spędza dzień w podłym hoteliku, dochodząc do siebie. Potem wstaje, goli się, wypija kawę i wyrusza zapolować na oficera.

Ku swemu bezbrzeżnemu smutkowi dowiaduje się, że Generał przeniósł swą kwaterę do Hollandii na Nowej Gwinei. Ale jego żona, syn i cały sztab wciąż mieszkają w Lennon's Hotel. Shaftoe idzie tam i analizuje ruch uliczny; żeby trafić na podkowiasty podjazd hotelu, samochody muszą skręcić na pewnym rogu, tuż obok. Znajduje tam dobre miejsce do czekania i czeka. Zaglądając w okna mijających go samochodów, widzi pagony, może policzyć gwiazdki i orzełki. Widząc dwie gwiazdki, decyduje się zrobić ruch. Biegnie ulicą i dociera pod markizę hotelu dokładnie w chwili, gdy szofer otwiera drzwi Generałowi.

— Przepraszam bardzo, panie generale, melduje się sierżant Bobby Shaftoe! — wykrzykuje, oddając najdoskonalszy salut w historii wojskowości.

— Cholera, co za Bobby Shaftoe? — mówi Generał, ledwo rzucając nań okiem. Gada jak Bischoff! I nawet ma niemiecki akcent!

— Zabiłem więcej Nipów niż wstrząsy sejsmiczne. Umiem skakać na spadochronie. Mówię trochę po nippońsku. Potrafię przetrwać w dżungli. Znam Manilę jak własną kieszeń. Mam tam żonę i dziecko. I już dłużej nie mogę, sir!

W Londynie czy Waszyngtonie w życiu by mu się to nie udało; a gdyby nawet, to zastrzeliliby go bądź przynajmniej aresztowali.

Ale to jest południowo-zachodni Pacyfik; dlatego następnego dnia, o świcie, siedzi już w B-17 lecącym do Hollandii, ubrany w mundur armii bez dystynkcji.

Nowa Gwinea wygląda paskudnie, jak toczony przez gangrenę smok z wygiętym, skalistym kręgosłupem pokrytym lodem. Shaftoe dostaje hipotermii i początków malarii naraz od samego patrzenia. Cała wyspa należy teraz do Generała. Shaftoe od razu widzi, że tylko ktoś kompletnie pieprznięty chciałby zdobyć taki kraj. Lepszy miesiąc pod Stalingradem niż dwadzieścia cztery godziny tutaj.

Hollandia leży na północnym skraju tego potwora, zwrócona oczywiście w stronę Filipin. Wśród marines wszyscy słyszeli, że Generał kazał zbudować sobie tutaj pałac. Niektóry, co głupsi i bardziej łatwowierni, wierzą nawet w plotki, mówiące, że to zaledwie replika Tadź Mahal w skali 2:1, zbudowana przez niewolników z piechoty morskiej. Jednak lepiej zorientowani wiedzą, że jest to w istocie znacznie większa budowla, z materiałów budowlanych skradzionych ze statków szpitalnych marynarki, upstrzona rekreacyjnymi pawilonami i pokojami uciech dla licznych azjatyckich nałożnic Generała, ze strzelistą kopułą, tak wysoką, że Generał może na nią wleźć i zobaczyć, co Nipy robią z jego wielkimi posiadłościami w Manili, dwa i pół tysiąca kilometrów na północny zachód.

Przez okienko B-17 nic takiego nie widać. Dostrzega jeden duży, ładny dom na wzniesieniu nad morzem. Podejrzewa, że to tylko posterunek strzegący pogrążonego w ciemności terytorium Generała. Lecz samolot prawie natychmiast uderza podwoziem o ziemię i podskakuje. Do kabiny wpada równikowe powietrze. To całkiem tak, jakby oddychało się bitą śmietaną prosto z bulgocącej cysterny. Bobby już czuje, że kiszki mu puszczają. Jasne, wielu marines uważa, że spodnie od munduru armii lądowej najlepiej wyglądają poplamione odchodami. Jemu nie wolno nawet o tym pomyśleć.

Pasażerowie (przeważnie pułkownicy i wyżej) ruszają się tak, jakby bali się spocić, choć już są mokrzy od stóp do głów. Shaftoe chętnie kopnąłby ich w te grube dupska dekowników — spieszy się do Manili.

Po chwili już jedzie na tylnym zderzaku jeepa pełnego oficerów. Lotnisko nadal otaczają działka przeciwlotnicze; widać, że całkiem niedawno było bombardowane i ostrzeliwane. Sugerują to między innymi wyraźne oznaki, jak leje po pociskach, ale Shaftoe dowiaduje się więcej, obserwując ludzi: ich postawa i wyraz twarzy, kiedy gapią się w niebo, mówią mu dokładnie, jaki jest stopień zagrożenia.

Nic dziwnego — myśli — wspominając wielki, biały dom na szczycie wzgórza. Jezu, przy świetle księżyca pewnie go widać! Pewnie widać go z Tokio. Aż się prosi, żeby go ostrzelać.

A potem gdy jeep zaczyna gramolić się na jedynce pod górę, domyśla się, że to tylko makieta, przynęta. Prawdziwe centrum dowodzenia Generała na pewno mieści się w sieci tuneli wykopanych głęboko pod dżunglą i właśnie tam można znaleźć jego azjatyckie konkubiny i tym podobne.

Wycieczka pod górę zajmuje całe wieki. Shaftoe zeskakuje ze zderzaka i wyprzedza wyjącego jeepa, a następnie drugiego. Idzie sam przez dżunglę. Po prostu pójdzie po śladach opon, aż doprowadzą go do sprytnie zakamuflowanego szybu wiodącego do kwatery głównej.

Ślady prowadzą go jednak do wielkiej tarczy strzelniczej — domu na wzgórzu. Chłopaki stanęli na głowie, żeby dom wyglądał jak prawdziwy, jakby ktoś naprawdę w nim mieszkał. Widać meble i w ogóle. Na ścianach krzyżują się ściegi dziur po pociskach. A na tarasie postawili nawet manekina w jedwabnym różowym szlafroku, z fajką z kaczana kukurydzy, w lotniczych okularach, obserwującego zatokę przez lornetkę. Choć rzadko podoba mu się jakieś osiągnięcie armii, tym razem nie może powstrzymać się od ryknięcia śmiechem. Wojskowy humor w najlepszym wydaniu. Nie może uwierzyć, że uszło im to na sucho. Pod domem kręci paru fotoreporterów. Robią zdjęcia tej sceny.

Staje w rozkroku pośrodku błotnistego parkingu przed domem i wystawia w stronę manekina środkowy palec. Ej, dupku, pozdrowienia od marines z Kwajalein! Od razu mu lepiej.

Manekin obraca się i wycelowuje lornetkę prosto w Bobby'ego Shaftoe, który zamiera w obraźliwym geście jak pod spojrzeniem bazyliszka. Na dole rozlega się wycie i lament syren alarmowych.

Generał odsuwa lornetkę od okularów przeciwsłonecznych, pyka fajkę i sarkastycznie salutuje. Shaftoe przypomina sobie o schowaniu palca i stoi wrośnięty w ziemię jak uschły mahoniowiec.

Generał unosi dłoń i wyciąga z ust fajkę, tak by móc powiedzieć:

Magandang gabi.

— Miał pan na myśli „Magandang umaga” — mówi Shaftoe. — Gabi to „wieczór”, a umaga to „dzień”.

Pomruk silników samolotów słychać coraz lepiej. Fotoreporterzy postanawiają, że na dziś dość i znikają we wnętrzu domu.

— Kiedy posuwasz się z Manili na północ, w kierunku Lingayen, na rozwidleniu w Tarlac skręcasz w prawo i jedziesz przez plantacje trzciny cukrowej do Urdaneta, to jaka jest pierwsza wioska po drodze?

— To podchwytliwe pytanie — odpowiada Bobby. — Na północ od Tarlac nie ma trzciny cukrowej, tylko pola ryżowe.

— Hmm. Bardzo dobrze — ponuro rzuca Generał. Na dole rozlega się potworny łoskot baterii przeciwlotniczych; z tej odległości brzmi to, jakby ktoś rozbijał młotami pneumatycznymi północne wybrzeże wyspy. Generał nie zwraca uwagi. Gdyby tylko udawał, że nie zwraca uwagi, przynajmniej spojrzałby na nadlatujące zera, by móc przestać udawać, kiedy będzie już zbyt niebezpiecznie. Ale on nawet nie spojrzy. Shaftoe zmusza się, by również nie patrzeć na niebo. Generał zadaje mu długie, skomplikowane pytanie po hiszpańsku. Brzmi, jakby stał w dźwiękochłonnej kabinie w Nowym Jorku czy Hollywood i czytał komentarz do kroniki filmowej sławiącej jego cnoty.

— Jeśli chciał pan zapytać, czy ja hablo espańol, odpowiedź brzmi: un poquito — mówi Shaftoe.

Generał z irytacją przytyka dłoń do ucha. Nie słyszy nic z wyjątkiem pary myśliwców Zero nalatujących na nich obu z szybkością jakichś sześciuset kilometrów na godzinę, które seriami działek kalibru 12,7 mm obracają w perzynę tony biomasy po drodze. Kiedy ścieg pocisków tłucze po parkingu, obryzgując spodnie Shaftoe'a błotem, Generał nie spuszcza go z oka. Seria zakręca nagle pod kątem prostym do góry, napotkawszy ścianę domu, wybija kawałek poręczy mniej więcej trzydzieści centymetrów od ręki Generała, wspina się po ścianie do góry, rozwala w środku parę mebli, grzmoci po dachu i znika.

Teraz, gdy zera ich minęły, Shaftoe może unieść wzrok, nie sprawiając wrażenia, że jest jakimś tchórzliwym pedałem. Kotlety na skrzydłach poszerzają się i łypią złowrogo, gdy myśliwce nawracają, ciaśniej niż jakikolwiek amerykański samolot. Będą atakować jeszcze raz.

— Słuchaj… — zaczyna Generał. Ale wtem powietrze rozdzierają dziwne, syczące dźwięki. W jednym z okien niespodziewanie wylatuje szyba. Ze środka dobiega łomot i brzęk tłuczonych naczyń. Generał po raz pierwszy daje do zrozumienia, że wie, iż wokół odbywają się działania wojenne.

— Shaftoe, rozgrzej silnik w moim jeepie — mówi. — Mam do pomówienia z chłopakami od pelotek. — I odwraca się, ukazując Shaftoe'emu tył jedwabnego różowego szlafroka. Jest tam wyszyty czarną nicią gigantyczny jaszczur stojący na tylnych łapach.

Generał znienacka obraca się.

— Shaftoe, to ty tam krzyczysz?

— Nie, sir!

— Wyraźnie słyszałem, jak krzyczysz. — MacArthur znów odwraca się tyłem, ukazując jaszczura (który, po namyśle, może uchodzić za jakiegoś chińskiego smoka), i wchodzi do domu, gniewnie mrucząc.

Shaftoe wsiada do wskazanego auta i zapala silnik.

Generał wychodzi z domu i ciężko człapie ku niemu, przyciskając do siebie niewypał pocisku przeciwlotniczego. Wiatr wydyma jedwabny różowy szlafrok.

Zera wracają i znów ostrzeliwują parking. Przecinają ciężarówkę równiutko na pół. Shaftoe czuje, że kiszki mu się rozpuściły i zaraz wytrysną z ciała. Zamyka oczy, kurczy zwieracz odbytu i zaciska zęby. Generał zasiada obok.

— Zjedź na dół — rozkazuje. — Kieruj się na dźwięk działek.

Ujechali ledwie kawałek. Drogę tarasują dwa jeepy, te, które wiozły oficerów z lotniska. Stoją opuszczone pośrodku drogi, z otwartymi drzwiami i wciąż zapalonymi silnikami. Generał sięga obok Shaftoe'a i naciska klakson.

Z zarośli wyłażą pułkownicy i generałowie brygady, jak jacyś wyjątkowo dziwaczni tubylcy, ściskający swe teczki niczym amulety. Salutują Generałowi, który ignoruje ich z niechęcią.

— Zabierzcie te samochody! — woła, wskazując je ustnikiem fajki. — Tu jest droga. Parking jest tam.

Zera nalatują trzeci raz. Shaftoe rozumie teraz (a Generał pewnie wie to od dawna), że ci piloci nie są najlepsi. Wojna już trochę trwa i wszyscy dobrze wyszkoleni już dawno nie żyją. I dlatego nie potrafią zgrać kierunku lotu z drogą; serie przecinają ją na skos. Ale i tak jakiś pocisk przebija w jednym z jeepów korpus silnika. Z dziury bucha gorący olej i para.

— No ruszcie się, zepchnijcie go na bok! — rozkazuje Generał. Shaftoe instynktownie zaczyna wysiadać, ale MacArthur wciska go w fotel słowami: — Shaftoe! Ty masz prowadzić mój wóz!

Dyrygując fajką jak batutą, Generał wyciąga podwładnych z krzaków. Zaczynają spychać rozwalonego łazika z drogi. Shaftoe popełnia błąd, robi wdech przez nos i czuje, jak zawiewa ku niemu silny odór gówna — przynajmniej jeden z oficerów zesrał się w gacie. Shaftoe z całych sił się stara, by nie zrobić tego samego; gdyby miał pchać jeepa, na pewno już miałby pełno w spodniach. Zera próbują ustawić się w szyk do kolejnego nalotu, ale na scenę wkracza parę amerykańskich myśliwców, co komplikuje sprawę.

Shaftoe lawiruje między drugim jeepem a olbrzymim drzewem i przyspiesza, wracając na drogę. Generał przez chwilę mamrocze do siebie, po czym odzywa się:

— Jak się twoja żona nazywa?

— Gore.

— Co takiego?!

— To znaczy, Glory.

— Aha. Ładnie. Ładne filipińskie imię. Filipinki to najpiękniejsze kobiety na świecie, nie sądzisz?

Shaftoe, bywały w świecie, krzywi twarz i zaczyna systematycznie przeglądać swe doświadczenia. Potem zdaje sobie sprawę, że Generała pewnie wcale nie interesuje przemyślana osobista opinia.

Oczywiście, żona Generała jest Amerykanką, więc to może być trochę ryzykowne.

— Wydaje mi się, że najpiękniejsza jest kobieta, którą się kocha — odpowiada wreszcie. Generał wygląda na lekko wkurzonego.

— Pewnie, ale…

— Ale jeśli tym się pan nie przejmuje, najpiękniejsze są Filipinki, sir! — kończy Shaftoe. Generał kiwa głową.

— No a syn? Jak on ma na imię?

Shaftoe przełyka głośno i myśli szybko. Nawet nie wie, czy w ogóle ma dziecko — wymyślił je, żeby opowieść brzmiała lepiej — a jeśli ma, to szanse, że to chłopak, są pół na pół. Ale jeżeli to chłopak, już wie, jak powinien się nazywać.

— Sir… on ma na imię… ma na imię… ehem, mam nadzieję, sir, że nie ma pan nic przeciwko… bo ma na imię Douglas.

Generał zachwycony szczerzy zęby i gdacze, poklepując się po kolanach pociskiem przeciwlotniczym. Shaftoe kurczy się na siedzeniu.

Gdy docierają na lotnisko, nad ich głowami toczy się walka kołowa w najlepszym gatunku. Na ziemi opustoszało, wszyscy kryją się za workami z piaskiem. Generał każe Shaftoe'owi przejechać wzdłuż pasa startowego tam i z powrotem. Zatrzymują się przy każdym stanowisku ogniowym, Generał zagląda za osłonę.

— Tam siedzi ten facet! — mówi wreszcie Generał, wskazując trzcinką działko po przeciwnej stronie pasa. — Widziałem, jak wystawił łeb i ględził przez telefon.

Shaftoe pędzi jeepem przez pas. Palący się zero, pędzący chyba z połową prędkości dźwięku, zwala się na pas kilkadziesiąt metrów od nich i rozpada na kłębowisko płonących części zamiennych, które podskakują, odbijają się i turlają w ich kierunku. Shaftoe waha się i zwalnia. Generał wrzeszczy na niego. Sądząc, że tego, czego nie widzi, i tak nie ominie, Shaftoe wali prosto w kurzawę. Widział już takie akcje i wie, że najpierw zagrodzi im drogę karter silnika, rozgrzana do czerwoności bryła znakomitego żeliwa firmy Mitsubishi. I rzeczywiście, leci: wciąż dynda zeń jeden z kolektorów wydechowych, kręci się jak dziki i przy każdym uderzeniu o pas startowy wyrywa kawał darni. Zauważa kadłub i widzi, że już zarył w ziemię i znieruchomiał. Teraz rozgląda się za skrzydłami — połamały się na kilka raptownie zwalniających części, ale od podwozia odpadły opony i teraz toczą się ku nim, buchając ogniem. Shaftoe lawiruje między nimi, pędzi przez niedużą kałużę płonącej benzyny, potem ostro skręca i wraca na właściwy kurs.

Wybuch zero posłał wszystkich na ziemię, za worki z piaskiem. Generał musi wyleźć z jeepa i zajrzeć górą za osłonę. Unosi pocisk przeciwlotniczy nad głowę.

— Słuchaj pan, kapitanie — mówi swym doskonałym głosem prezentera radiowego. — To przyleciało na mój nocny stolik. Nie ma adresu nadawcy, ale wydaje mi się, że to ktoś od was.

Kapitan staje na baczność — osłonięta hełmem głowa wyskakuje zza worków. Gapi się na pocisk.

— Bardzo proszę się nim zaopiekować i zadbać, żeby został należycie rozbrojony. — Generał rzuca pocisk kapitanowi, bokiem, jak arbuza, a kapitan ledwie nadąża go złapać. — No, dalej, do roboty — ciągnie Generał. — Zobaczmy, czy następnym razem uda się wam rozwalić jakiegoś zero. — Macha wzgardliwie w stronę płonącego wraku i wsiada do jeepa. — Dobra, Shaftoe, z powrotem na górę!

— Tak jest, sir!

— Posłuchaj, wiem, że mnie nienawidzisz, bo jesteś z piechoty morskiej. Oficerowie lubią, kiedy udaje się wobec nich szczerość.

— Tak jest, sir, nienawidzę pana, ale nie wydaje mi się, żebyśmy przez to nie mogli pozabijać razem trochę Nipów!

— Zgadzamy się. Ale w tej misji, którą szykuję dla ciebie, Shaftoe, zabijanie Nipów nie będzie głównym celem.

Shaftoe wygląda na wytrąconego z równowagi.

— Sir, z całym szacunkiem, wydaje mi się, że zabijanie Nipów jest moją mocną stroną.

— Nie wątpię. U marine to przydatna umiejętność. Ponieważ w tej wojnie marines są pierwszorzędnymi żołnierzami dowodzonymi przez admirałów, którzy nie mają zielonego pojęcia o walce na lądzie i myślą, że jedynym sposobem na zdobycie wyspy jest rzucenie ludzi prosto w paszczę nippońskich umocnień.

Generał urywa, jakby dając Bobby'emu szansę na odpowiedź. Shaftoe jednak milczy. Przypomina sobie opowieści kolegów z Kwajalein o wszystkich walkach, jakie toczyli o małe pacyficzne wysepki, dokładnie tak jak to powiedział Generał.

— I dlatego marines muszą świetnie zabijać Nippończyków, tak jak ty. Ale teraz, sierżancie, jesteście w siłach lądowych, a w siłach lądowych mamy parę znakomitych wynalazków, jak na przykład strategia i taktyka. Nieźle byłoby, żeby niektórzy admirałowie też się z nimi zapoznali. A więc twoim nowym zadaniem, Shaftoe, nie będzie zabijanie Nipów, ale ruszanie głową.

— Tak jest, pan na pewno myśli, że jestem głupim trepem, ale zapewniam pana, że mam w głowie trochę rozumu.

— I właśnie tam powinien zostać — w głowie, cały i zdrowy! — mówi Generał, poklepując go serdecznie po plecach. — Bo my właśnie próbujemy stworzyć korzystną dla nas taktyczną sytuację. A kiedy to się uda, zabijanie Nipów można będzie przeprowadzić bardziej wydajnymi metodami, na przykład nalotami bombowymi, masowym głodem i tak dalej. I nie będziesz musiał osobiście podrzynać gardła każdemu z nich, mimo iż posiadasz ku temu znakomite kwalifikacje.

— Dziękuję, panie generale.

— Mamy miliony filipińskich partyzantów i setki tysięcy żołnierzy, którzy załatwią tę prostą sprawę — zamienią żywych Nipów w martwych, a przynajmniej pojmanych. Ale żeby koordynować ich działania, potrzebne są informacje. To będzie jedno z twoich zadań. Jednak w kraju aż roi się od moich szpiegów, to zadanie będzie więc drugorzędne.

— A pierwszorzędne, sir?

— Ci Filipińczycy potrzebują przywódcy. Koordynacji. A przede wszystkim potrzebują ducha walki.

— Ducha walki, sir?

— Mieli wiele powodów, by się załamać i zniechęcić. Nipy nie traktowały ich dobrze. I choć ja ciężko pracowałem tutaj, na Nowej Gwinei, przygotowując sobie grunt do powrotu, oni raczej o tym nie wiedzą; wielu z nich myśli, że zupełnie o nich zapomniałem. A teraz czas ogłosić im, że nadchodzę. Że powrócę tam — i to już wkrótce!

Shaftoe parska śmiechem, sądząc, że Generał pozwala sobie na kpinę z samego siebie — tak, na trochę ironii — ale potem zauważa, że Generał nie jest specjalnie rozbawiony.

— Zatrzymaj się! — krzyczy.

Shaftoe parkuje jeepa na wierzchołku idącej serpentyną drogi, skąd otwiera się widok na północ, na rubieże Morza Filipińskiego. Generał wyciąga rękę w kierunku Manili, dłoń lekko zwinięta, wierzchem do góry, jak upozowany do zdjęcia szekspirowski aktor.

— Jedź, Bobby Shaftoe! — woła. — Jedź tam i powiedz im, że nadchodzę. Shaftoe rozumie rozkaz i wie, co odpowiedzieć:

— Tak jest, sir!

Загрузка...