Seattle

Wdowa po Lawrencie Pritchardzie Waterhousie i jej pięcioro dzieci zgadzają się, że dziadek dokonał czegoś podczas wojny. I tyle. Każde z nich ma najwyraźniej w głowie inny film wojenny klasy B z lat pięćdziesiątych, albo inną kronikę filmową z lat czterdziestych, przedstawiającą całkiem inne wydarzenia. Nie mogą nawet dojść do porozumienia, czy dziadek był właściwie w siłach lądowych czy marynarce, co Randy'emu wydaje się dość fundamentalnym faktem. Służył w Europie czy Azji? Zdania są podzielone. Babcia dorastała na owczej farmie w australijskim buszu. Można by pomyśleć, że była zatem typową twardą kobietą ze wsi — taka nie tylko pamiętałaby numer pułku swego zmarłego męża, ale umiałaby ściągnąć ze strychu jego karabin i rozłożyć go z zawiązanymi oczami. Ona jednak spędziła mniej więcej siedemdziesiąt pięć procent swego czasu w kościele (gdzie nie tylko modliła się, ale chodziła do szkoły i prowadziła całe życie towarzyskie), w drodze do lub z kościoła; jej rodzice wyraźnie nie chcieli, żeby spędziła całe życie na farmie, wtykając rękę po łokieć w waginy krów i przykładając surowe kotlety na śliwy pod okiem powstałe od pięści męża. Praca na roli może nadawała się na nagrodę pocieszenia dla jednego czy dwóch synów, rodzaj azylu dla tych, którzy doznali ciężkiego urazu głowy albo popadli w chroniczny alkoholizm. Lecz prawdziwym celem w życiu dzieci cCmndhd miało być przywrócenie rodzinie dawnej utraconej świetności — podobno byli niegdyś, w czasach Szekspira, wielkimi kupcami handlującymi wełną, podpisującymi się Smith i już-już przeprowadzającymi na Kensington, kiedy połączone siły pomoru bydła, długoterminowych zmian klimatycznych i nowego trendu w modzie: ogólnoświatowego odwrotu od dziwnie pachnących, piętnastokilogramowych swetrów, zamieszkanych przez drobne stawonogi, sprawiły, że stali się uczciwymi biedakami, potem niezbyt uczciwymi biedakami, co w końcu skończyło się zesłaniem do Australii.

Babcia była indoktrynowana, wychowywana i przygotowywana przez swą matkę do noszenia pończoch, szminki i rękawiczek w jakimś wielkim mieście. Eksperyment udał się na tyle, że Mary cCmndhd mogłaby w dowolnym momencie, zawiadomiona z dziesięciominutowym wyprzedzeniem, pójść i podać popołudniową herbatkę królowej Anglii; nie musiałaby ani zerknąć w lustro, ani polerować sreber, ani przypominać sobie nakazów etykiety. Wśród jej męskich potomków krążył dyżurny dowcip o tym, że Babcia mogłaby wejść bez obstawy do dowolnego baru dla motocyklistów, a jej zachowanie i wygląd spowodowałyby natychmiastowe przerwanie wszystkich toczących się bijatyk, zdjęcie brudnych łokci z baru i przełknięcie wszystkich brzydkich słów. Motocykliści pchaliby się jeden przez drugiego, żeby zdjąć jej płaszcz, odsunąć krzesło, zwracając się do niej per „szanowna pani” itd. Choć do takiej sytuacji nigdy nie doszło, w rodzinie Waterhouse'ów była swego rodzaju wirtualnym czy wyimaginowanym skeczem, słynnym jak Beatlesi u Eda Sullivana albo Belushi w roli samuraja w „Saturday Night Live”. Na półeczkach z kasetami wideo w głowie ta stałaby zaraz obok kronik filmowych i fabuł klasy B opiewających wojenne czyny Patriarchy.

Wynika z tego, że jej słynna umiejętność prowadzenia domu na wysokim poziomie, wysyłania co roku paru setek kartek świątecznych, nieskazitelnie wykaligrafowanych wiecznym piórem itp., itd., zajmowała w jej umyśle co najmniej tyle miejsca, ile, powiedzmy, matematyka w głowie fizyka teoretycznego.

Natomiast w jakichkolwiek sprawach praktycznych była stuprocentowo bezradna — pewnie od zawsze. Dopóki sędziwy wiek nie uniemożliwił jej prowadzenia samochodu, poruszała się po Whitman lincolnem continentalem rocznik 1965 — ostatnim samochodem zakupionym przez jej męża, tuż przed nagłą śmiercią, w miejscowym salonie Patterson Lincoln-Mercury. Wehikuł ten ważył trzy tony i miał więcej ruchomych części niż spichlerz pełen szwajcarskich zegarków. Przy każdej rodzinnej wizycie ktoś dyskretnie zakradał się do garażu i wyciągał wskaźnik oleju — zawsze w tajemniczy sposób zwilżony po górną kreskę czyściutkim bursztynowym 10W40. W końcu okazało się, że nieboszczyk dziadek na łożu śmierci wezwał do siebie wszystkich żyjących mężczyzn z rodu Pattersonów — całe cztery pokolenia — i zawarł z nimi jakiś niejawny pakt, mówiący z grubsza, że jeżeli kiedykolwiek w przyszłości ciśnienie w oponach lincolna spadnie poniżej minimum albo wydarzy się jakiekolwiek inne niedbalstwo, wszyscy Pattersonowie nie tylko stracą swe nieśmiertelne dusze, ale będą dosłownie wywleczeni z konferencji i toalet i posłani w trybie doraźnym do piekła, jak Marlowe'owski doktor Faust. Dziadek wiedział, że babcia ma dość mętne pojęcie, czym w ogóle jest opona, poza tym, że mężczyźni od czasu do czasu heroicznie wyskakują z samochodu i ją wymieniają, podczas gdy ona siedzi wygodnie w środku i podziwia ich. Wydawało się, że świat fizycznych przedmiotów został stworzony tylko po to, by otaczający Babcię mężczyźni mieli co zrobić z rękami; i to, uwaga, nie w jakimkolwiek praktycznym celu, ale wyłącznie po to, by Babcia mogła kręcić emocjonalnymi gałeczkami tych mężczyzn, chwaląc ich lub ganiąc. To sprawdzało się znakomicie, dopóki miała wkoło mężczyzn — czyli do śmierci Dziadka. Odtąd tajne drużyny mechaników stale prowadziły dyskretną obserwację Babci, a od czasu do czasu w niedzielne poranki wykradały lincolna z parkingu przed kościołem i jechały pod dom na potajemną wymianę oleju. Fakt, że lincoln chodził idealnie przez ćwierć wieku — bez żadnych napraw, nawet bez dolewania benzyny — utwierdził tylko Babkę w opinii, że mężczyźni zawsze zajmują się zbytecznymi sprawami.

W każdym razie wszystko sprowadzało się do tego, że Babcia, której zmysł praktyczny (jeśli to w ogóle możliwe) z wiekiem jeszcze się pogorszył, nie była tą osobą, od której można by dowiedzieć się czegoś o wojennych czynach jej świętej pamięci męża. Walka z faszystami należała do tej samej kategorii co wymiana przebitej opony — brudna sprawa, którą mężczyźni powinni umieć wykonać. I nie tylko dawni mężczyźni, supermeni z jej pokolenia; Randy również powinien doskonale się na tym znać. Gdyby jutro odrodziła się Oś, Babcia oczekiwałaby, że pojutrze Randy zasiądzie za sterami naddźwiękowego myśliwca. A i Randy chętniej zwaliłby się korkociągiem na ziemię z szybkością 2 machów, niż rozczarował Babcię, oświadczając, że nie nadaje się do tego zadania.

Na szczęście dla Randy'ego, ostatnio bardzo zaciekawionego sprawami Dziadka, właśnie dokonano odkrycia starej walizki. Walizka jest z rattanu i skóry, w stylu Burzliwych Lat 20., oklejona sporą liczbą zatartych nalepek hotelowych, znaczących drogę Lawrence'a Pritcharda Waterhouse'a ze Środkowego Zachodu do Princeton i z powrotem. Jest po brzegi wypchana małymi czarno-białymi fotografiami. Ojciec Randy'ego wywala zawartość na stół do ping-ponga, bezsensownie stojący pośrodku salonu w domu opieki — jego mieszkańcy równie prawdopodobnie zagraliby w ping-ponga, jak poprzekłuwali sobie sutki.

Rozsypują zdjęcia na kilka kupek — Randy, jego ojciec, ciotki i wujowie biorą sobie po jednej i zaczynają je sortować. Na większości są dzieci państwa Waterhouse, każdy więc jest zafascynowany aż do chwili, gdy znajdzie kilka fotografii przedstawiających siebie w różnym wieku. Potem fura zdjęć zaczyna wydawać się przygnębiająco wielka. Lawrence Pritchard Waterhouse wyraźnie był maniakiem fotograficznym — a jego potomkowie teraz za to płacą.

Randy ma inne powody: siedzi więc do późna, przeglądając wszystkie fotografie samemu. Dziewięćdziesiąt pięć procent to zdjęcia z lat pięćdziesiątych przedstawiające rodzinne bachory. Niektóre fotki są jednak starsze. Znajduje zdjęcie Dziadka pod palmami, w wojskowym mundurze, z wielką, białą, okrągłą czapką oficerską w dłoni. Trzy godziny później trafia na fotografię bardzo młodego Dziadka, patykowatego podrostka przebranego w dorosłe ubranie, który stoi przed gotycką budowlą z dwoma kolegami: wyszczerzonym brunetem, dziwnie znajomym, oraz blondynem o orlim nosie w szkłach bez oprawek. Wszyscy trzej trzymają rowery: Dziadek siedzi na swoim, a dwaj pozostali — pewnie uważali, że to niezbyt dystyngowanie — podtrzymują je rękoma. Mija kolejna godzina: pojawia się Dziadek w mundurze khaki z kolejnymi palmami w tle.

Następnego ranka Randy siada obok Babci, odczekawszy, aż ukończy swój czterogodzinny rytuał wstawania z łóżka.

— Babciu, znalazłem dwa takie zdjęcia. — Kładzie je przed nią na stole i daje jej parę chwil na przełączenie kontekstu. Babcia nie zmienia tematu rozmowy w jednej chwili, a poza tym te sztywne rogówki starszych ludzi potrzebują trochę czasu na zmianę ogniskowej.

— Tak, na obu jest Lawrence, kiedy jeszcze służył w wojsku. — Babcia zawsze potrafiła powiedzieć coś oczywistego w sposób stuprocentowo grzeczny, ale tak by rozmówca odczuł przykrość, że marnuje jej czas. Teraz pewnie ma już potąd rozpoznawania fotografii, to męczące zadanie z jasnym podtekstem: „Niedługo umrzesz, a chcielibyśmy się dowiedzieć, co to za pani stoi tutaj obok buicka?”.

— Babciu — mówi Randy z ożywieniem, próbując wzbudzić jej zainteresowanie — na tym zdjęciu nosi mundur sił lądowych. Na tym zaś mundur marynarki wojennej.

Babcia Waterhouse unosi brwi i patrzy na niego z udawanym zainteresowaniem — takiego spojrzenia użyłaby, gdyby na jakimś poważnym przyjęciu dopiero co poznany mężczyzna próbował udzielić jej kursu zmieniania koła w samochodzie.

— To jest… eee… wydaje mi się dość niezwykłe — mówi Randy — żeby być naraz w armii i marynarce podczas tej samej wojny. Przeważnie jest się tylko w jednej z tych dwóch.

— Lawrence miał zarówno mundur armii, jak i marynarki wojennej — oświadcza Babcia tym samym tonem, którym powiedziałaby, że miał zarówno jelito cienkie, jak i grube — i wkładał ten, który był w danej sytuacji odpowiedni.

— Oczywiście — mówi Randy.

Laminarny strumień wiatru przelatuje nad autostradą jak ściągane z łóżka wykrochmalone prześcieradło. Randy czuje, że trudno mu utrzymać acurę na jezdni. Wiatr nie jest wystarczająco silny, by rzucać samochodem, ale zamazuje krawędzie drogi; widać tylko białą, prążkowaną płaszczyznę wślizgującą się z boku pod koła. Oczy każą mu wjechać na nią — to kiepski pomysł, wylądowaliby wtedy prosto na wulkanicznej lawie. Usiłuje skoncentrować się na jakimś odległym punkcie — białym diamencie Mount Rainier, kilkaset kilometrów dalej na zachód.

— Nawet nie mam pojęcia, kiedy się pobrali — odzywa się. — Straszne, nie?

— We wrześniu 1945 — odpowiada Amy. — Wyciągnęłam to z niej.

— Hoho.

— Dziewczęca gadka.

— Nie wiedziałem, że w ogóle potrafisz takie rzeczy.

— Wszystkie to umiemy.

— Dowiedziałaś się czegoś jeszcze o ślubie? Na przykład…

— …wzór porcelany?

— Tak.

— To rzeczywiście była „Lawendowa Róża” — mówi Amy.

— A więc wszystko pasuje. To znaczy, przynajmniej chronologicznie. Okręt podwodny zatonął w maju 1945 koło Palawanu — cztery miesiące przed ślubem. Znając moją babkę, przygotowania do wesela były już nieźle zaawansowane. Wzór porcelany na pewno mieli już uzgodniony.

— No i wydaje ci się, że masz zdjęcie twojego dziadka w Manili? Mniej więcej z tamtego okresu?

— To na sto procent Manila. A Manilę wyzwolili dopiero w marcu '45.

— Co z tego wynika? Twój dziadek musiał nawiązać kontakt z kimś z tego U-Boota między marcem a majem.

— Na łodzi znaleźliśmy okulary. — Randy wyciąga zdjęcie z kieszeni koszuli i wręcza je Amy. — Ciekawe, czy nie takie akurat nosi ten wysoki blondyn.

— Jak wrócę, mogę to sprawdzić. Twój dziadek to ten profesorek po lewej?

— No.

— A ten profesorek w środku?

— To chyba jest Turing.

— Turing, jak w „Turing Magazine”?

— Nazwali pismo jego nazwiskiem, bo położył spore zasługi we wczesnej fazie rozwoju komputerów.

— Tak jak twój dziadek.

— No.

— A ten gość z Seattle, do którego jedziemy? To też komputerowiec? Rany, znowu masz tę minę „Amy właśnie powiedziała coś tak głupiego, że aż mnie ukłuło”. W twojej rodzinie to popularna mina? Jak myślisz, dokładnie tak krzywił się twój dziadek, kiedy babcia wracała do domu i obwieszczała, że właśnie władowała lincolna continentala na hydrant?

— Przepraszam, jeśli czasami cię urażę — odpowiada Randy. — Moja rodzina to prawie sami naukowcy. Matematycy. A najmniej inteligentni poszli na studia techniczne. Tak jak ja.

— Słucham, czyżbyś powiedział, że jesteś z tych najmniej inteligentnych?

— Może tych najmniej skoncentrowanych.

— Hmmmmmm.

— Chodzi mi o to, że dokładność i precyzja, w matematycznym sensie, to nasz sposób na życie. Każdy musi jakoś posuwać się do przodu, prawda? Inaczej całe życie przepracujesz w McDonaldzie albo jeszcze gorzej. Niektórzy rodzą się milionerami. Inni przychodzą na świat w wielkich rodzinach, jak twoja na przykład. A my idziemy przez życie, wiedząc, że dwa razy dwa to cztery, i trzymając się tego w dość jajogłowy sposób. To czasami może kogoś zranić. Przykro mi.

— Kogo niby zranić? Ludzi, co twierdzą, że dwa razy dwa to pięć?

— Ludzi, dla których wyższy priorytet ma popularność towarzyska niż sprawa, by każde zdanie wygłoszone podczas rozmowy było czystą prawdą.

— Jak na przykład… kobiet?

Randy przez jakiś kilometr zgrzyta zębami, a potem mówi:

— Jeśli nawet jest jakieś uogólnienie dotyczące różnic między sposobem myślenia kobiet i mężczyzn, to chyba takie, że faceci mogą skupić się jak promień lasera na jakimś niewiarygodnie wąskim problemie i nie myśleć o niczym innym.

— A kobiety nie?

— Pewnie potrafią. Ale chyba rzadko im się chce. Posłuchaj, to, co określam tutaj jako kobiece podejście, jest z pewnością zdrowsze i bardziej zdroworozsądkowe.

— Hmmmmmm.

— Widzisz, zachowujesz się troszeczkę paranoicznie i widzisz tylko negatywne aspekty. To nie jest tak, że kobietom czegoś brakuje. To raczej mężczyznom czegoś brakuje. Nasz brak umiejętności społecznych, dystansu czy jak to nazwać, pozwala nam badać przez dwadzieścia lat jeden gatunek ważki albo przez sto godzin na tydzień siedzieć przed komputerem i klepać program. Zrównoważone i zdrowe osoby tak się nie zachowują, choć niewątpliwie może to prowadzić do sporego postępu w dziedzinie włókien syntetycznych. Albo dowolnej innej.

— Ale powiedziałeś, że sam nie jesteś za bardzo skoncentrowany.

— W porównaniu z innymi moimi krewnymi, tak. Dlatego wiem coś niecoś o astronomii, sporo o komputerach, coś niecoś o biznesie, mam także, jeśli mogę tak powiedzieć, nieco wyższy poziom integracji ze społeczeństwem niż inni. A może to nie jest integracja, tylko umiejętność rozpoznania, kiedy się nie integruję, tak że przynajmniej wiem, kiedy się zmieszać.

Amy się śmieje.

— No, w tym rzeczywiście jesteś świetny. Jak dla mnie, idziesz przez życie od jednego zmieszania do drugiego.

Randy jest zmieszany.

— Nawet zabawnie jest patrzeć na to z boku — rzuca pocieszająco Amy. — To dobrze o tobie świadczy.

— Chciałem powiedzieć, że to mnie nie izoluje. Dla wielu ludzi jedną z najbardziej przerażających cech prawdziwego jajogłowca, komputerowca, nie jest brak umiejętności towarzyskich — bo to się zdarza — ale fakt, że kompletnie się tym nie przejmuje.

— To też jest trochę żałosne.

— O nie. Żałosne to było w szkole średniej. Teraz to całkiem coś innego. Całkiem nie „żałosne”.

— A jakie?

— Nie wiem. Nie ma odpowiedniego słowa. Sama zobaczysz.

Przejazd przez Góry Kaskadowe zmienia klimat niemal jak czterogodzinny lot samolotem. Ciepły deszcz rozlewa się po szybie i topi skorupę lodu na wycieraczkach. Niespodziewanie marzec i kwiecień skracają się do zwięzłego streszczenia dla kierownictwa. Jest to niemal tak frustrujące jak striptiz odtwarzany na szybkim przewijaniu. Teren wilgotnieje i zielenieje tak intensywnie, że aż wpada w błękit, na odcinku półtora kilometra zapełniając się roślinami. Ekspresowe pasy międzystanowej nr 90 usiane są brązowymi bryłkami śniegu; spadły z wehikułów wracających do domu narciarzy. Ciężarówki z naczepami uciekają w tył w stożkowych woalach rozbryźniętej wody. Randy ze zdumieniem zauważa na podgórzu nowe biurowce ze znakami firm high-tech. A potem zastanawia się, czemu się zdumiał. Amy nigdy tutaj nie była; zdejmuje nogi ze schowka poduszki powietrznej, siada prosto i podziwia widoki, żałując głośno, że Robin i Marcus Aurelius nie pojechali z nimi, zamiast wracać prosto do Tennessee. Randy pamięta, żeby zjechać na prawy pas i zwolnić, kiedy tracą ostatnie trzysta metrów wysokości, przed Issaquah — istotnie, stoi tam patrol drogówki z radarem. Imponuje tym Amy. Od centrum miasta wciąż dzieli ich wiele kilometrów — znajdują się na wschodnich, na wpół zalesionych obrzeżach Seattle, gdzie numery ulic i alej mają po trzy cyfry, kiedy Randy skręca i jedzie wzdłuż długiego ciągu sklepów, który okazuje się strefą wpływów dużego centrum handlowego. Wokół niego spod asfaltu wybiło kilka satelickich centrów, zacierając punkty obserwacyjne i brużdżąc Randy'emu w orientacji. Wszędzie tłumy — ludzie przyszli zwrócić prezenty gwiazdkowe. Po paru okrążeniach i przekleństwach znajduje główne centrum handlowe, przy swoich satelitach wyglądające jak ubogi krewny. Zatrzymuje się na samym skraju parkingu, wyjaśniając, że to bardziej logiczne zaparkować tutaj i iść piętnaście sekund do wejścia, niż krążyć przez piętnaście minut w poszukiwaniu lepszego miejsca.

Na dłuższą chwilę stają nad otwartym bagażnikiem acury i zdzierają z siebie warstwę po warstwie przywiezionej ze stanu Waszyngton niespodziewanie zbędnej izolacji termicznej. Amy obawia się o swych kuzynów i żałuje, że nie oddali im wszystkich ciepłych ciuchów; kiedy widzieli ich ostatni raz, chłopcy krążyli wokół impali jak para myśliwców przed lądowaniem na lotniskowcu, sprawdzając ciśnienie w oponach i poziomy wszystkich płynów z taką intensywnością, skupieniem, że wydawało się, iż mają jakieś bardziej ekscytujące plany, niż usadzić tyłek w kubełkowym fotelu i przez kilka dni gnać na wschód.

Jest w nich coś rycerskiego, coś, co na pewno sprawia, że dziewczyny w rodzinnym mieście padają trupem na miejscu. Amy uściskała ich obu, jakby już w życiu miała ich nie zobaczyć; przyjęli czułości z godnością i cierpliwością, po czym odjechali. Dopóki nie oddalili się o kilka przecznic, starali się nie piszczeć oponami.

Wchodzą do środka. Amy wciąż zastanawia się na głos, dlaczego tu przyjechali, ale jest zaintrygowana. Randy trochę błądzi; w końcu bierze kurs na ledwie słyszalną elektroniczną kakofonię — cyfrowe głosy przepowiadające wojnę — i wychodzi na sklepiki z jedzeniem. Teraz kieruje się trochę na słuch, a trochę na węch — trafia do zakamarka, gdzie w małych grupkach siedzą mężczyźni — od dziesięcio- do czterdziestolatków; niektórzy grzebią pałeczkami w trzęsącej się chińszczyźnie w małych, białych pudełeczkach, większość jednak skupia się intensywnie nad czymś, co z daleka wygląda na jakąś papierkową robotę. W tle potężna, ultrafioletowa jaskinia gier elektronicznych wypluwa cyfrowe, dosłodzone przez inżynierów dźwięku odgłosy wybuchów, ryk silników, gromy dźwiękowe i pierdnięcia działek Gatlinga. Wydaje się jednak zaledwie antycznym zabytkiem, wokół którego zbiera się ów skupiony tłum wyznawców robót papierkowych. Żylasty nastolatek w obcisłych dżinsach i czarnej koszulce skrada się między stolikami z prowokacyjną pewnością siebie wykidajły, na ramieniu trzyma długie, wąskie kartonowe pudełko, jak karabin.

— To moja grupa etniczna — wyjaśnia Randy, widząc minę Amy. — Gry przygodowe fantasy. To Avi i ja dziesięć lat temu.

— Wygląda, że grają w karty. — Amy przygląda się jeszcze raz i marszczy nos. — Dziwnymi kartami. — I wciska się ciekawie pomiędzy czterech graczy. W każdych innych okolicznościach pojawienie się kobiety z wyraźnie zaznaczoną talią wzbudziłoby u tych facetów pewne zainteresowanie. Przynajmniej powiedliby obcesowo wzrokiem po jej ciele, z góry na dół. Lecz ci goście myślą tylko o jednym: o kartach, które mają w ręku. Każda z nich jest w przezroczystym plastikowym etui, żeby się nie zniszczyła; ozdabia ją wizerunek trolla, czarodzieja, czy jakiegoś innego gatunku z post-Tolkienowskiego drzewa ewolucyjnego, na koszulce zaś ma skomplikowaną listę reguł. Myślami nie są wcale w centrum handlowym na wschodnich peryferiach Seattle, stoją na górskiej przełęczy i starają się pozabijać nawzajem ostrą bronią i magicznym ogniem.

Młody naganiacz ocenia Randy'ego jako potencjalnego klienta. Jego pudełko zmieściłoby parę setek kart, a wygląda na ciężkie. Randy nie zdziwiłby się, gdyby usłyszał o tym chłopaczku coś smutnego: na przykład, że tanio kupuje karty, drogo sprzedaje i zarabia na tym tyle forsy, że ma nowiutkiego lexusa, choć jest za młody na prawo jazdy. Podchwytuje jego spojrzenie i pyta:

— Jest Chester?

— W łazience.

Randy siada i obserwuje Amy, która obserwuje grających maniaków. Myślałby, że w Whitman, na parkingu, to już było dno — że dziewczyna na pewno przestraszy się i ucieknie. Ale to jest w zasadzie coś gorszego. Banda tłustawych facetów, którzy nigdy nie wychodzą na świeże powietrze i doprowadzają się do białej gorączki nad skomplikowanymi grami, w których nieistniejące postaci idą sobie i udają, że robią coś, co przeważnie jest dużo mniej ciekawe niż rzeczy, które Amy, jej ojciec i reszta rodziny robią naprawdę, cały czas, i bez zbędnego szumu naokoło. To prawie tak jakby Randy umyślnie walił ją młotkiem, próbując ustalić, kiedy pęknie i pójdzie sobie. Lecz jeszcze nie zwija ust w trąbkę z niesmaku. Obserwuje grę bez uprzedzeń, zaglądając jajogłowym przez ramię, śledząc akcję, od czasu do czasu krzywiąc się na jakąś dziwaczną zasadę.

— Cześć, Randy.

— Cześć, Chester.

A więc Chester wrócił z łazienki. Wygląda dokładnie jak dawny Chester, tylko o sporo większej objętości, jak w klasycznej ilustracji teorii rozszerzającego się Wszechświata, kiedy rysuje się twarz, albo coś innego, na nadmuchanym balonie, a potem pompuje go mocniej. Pory w skórze powiększyły się, a poszczególne włosy oddaliły od siebie — wygląda to tak, jakby już niebawem miał wyłysieć. Chyba nawet oczy są szerzej rozstawione, a kolorowe cętki na tęczówkach stały się kleksami. Ale nie jest gruby, tylko potężny i pomarszczony jak dawniej. Ponieważ ludzie po dwudziestce już nie rosną, wszystko to musi być złudzeniem. Starsi ludzie wydają się zajmować w pokoju więcej miejsca. A może po prostu starsi ludzie więcej widzą.

— Jak tam Avi-Entuzjasta? — pyta Chester.

— Entuzjasta jak zawsze. — Tekst jest kiepski, ale obowiązkowy. Chester nosi coś w rodzaju kamizelki fotoreportera, z wieloma kieszonkami wypchanymi kartami. Może dlatego wydaje się taki potężny. Ma na sobie coś z dziesięć kilogramów kart. — Widzę, że przestawiłeś się na karciane gry RPG — zauważa Randy.

— No pewnie! To o wiele lepsze niż te staroświeckie gry z papierem i ołówkiem. A nawet niż te wspomagane komputerem, z całym szacunkiem dla osiągnięć twoich i Aviego. A ty co teraz robisz?

— Coś, co może być ważne także dla was — odpowiada Randy. — Właśnie zrozumiałem, że jeśli masz zestaw protokołów kryptograficznych nadających się do wyemitowania niemożliwej do podrobienia cyfrowej waluty — właśnie tym, co ciekawe, się zajmujemy — możesz wykorzystać je także przy grach karcianych. Bo każda z tych kart jest jakby banknotem. Niektóre bardziej wartościowe, inne mniej.

Chester przez cały czas kiwa głową, ale nie przerywa po chamsku, jak uczyniłby każdy młodszy jajogłowy. Młodszy jajogłowy szybko się obraża, kiedy ktoś obok zaczyna wypowiadać zdania oznajmujące, ponieważ odbiera je jako insynuację, że on sam jeszcze tego nie wie. Natomiast starszy wiekiem jajogłowy ma więcej pewności siebie, a poza tym rozumie, że czasami ludzie potrzebują głośno pomyśleć. Z kolei wysoce zaawansowani jajogłowi rozumieją także, że wypowiadanie zdań oznajmujących, których treść jest już znana wszystkim obecnym, stanowi proces społeczny zwany nawiązywaniem rozmowy, nie powinno być zatem pod żadnym pozorem odbierane jako agresja.

— Już robi się takie rzeczy — mówi, kiedy Randy kończy. — Prawdę mówiąc, ta firma z Minneapolis, dla której pracowaliście z Avim, jest jednym z liderów…

— Chester, poznaj moją przyjaciółkę, Amy — przerywa Randy, mimo iż Amy jest w sporej odległości i patrzy w inną stronę. Obawia się bowiem, że Chester powie mu, iż akcje firmy z Minneapolis osiągnęły taki punkt, w którym jej kapitalizacja bije na głowę General Dynamics, a więc Randy powinien był zatrzymać te akcje. — Amy, to mój przyjaciel, Chester — dodaje, prowadząc go między stoliki. W tym momencie niektórzy gracze unoszą wzrok z zainteresowaniem — patrzą jednak nie na Amy, lecz na Chestera. Randy domyśla się, że ten kryje w zakamarkach kamizelki jakąś jedyną w swoim rodzaju, najmocniejszą kartę, na przykład „Arsenał termojądrowy Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich” albo „Jahwe”. Chester okazuje dość znaczną poprawę w umiejętnościach społecznych, zupełnie naturalnie ściskając rękę Amy i płynnie przeistaczając się w nie najgorszą imitację dojrzałego, zrównoważonego osobnika rozpoczynającego kulturalną pogawędkę. Zanim Randy się zorientował, Chester już zaprosił ich do domu.

— Słyszałem, że jeszcze nie jest gotowy — mówi.

— Pewnie czytałeś artykuł w „The Economist” — odpowiada Chester.

— No, tak.

— Gdybyś przeczytał artykuł w „New York Timesie”, wiedziałbyś, że w „The Economist” napisali nieprawdę. Ja już tam mieszkam.

— Ooo, to fajnie byłoby go zobaczyć — mówi Randy.

— Zauważyłeś, jak pięknie mam wybrukowaną ulicę? — rzuca kwaśno Chester pół godziny później. Randy zaparkował swą poobijaną i powgniataną acurę na miejscu dla gości przed domem Chestera. Ten zaś wjechał swym roadsterem Dusenbergiem do garażu, pomiędzy lamborghini a jakiś inny pojazd, a właściwie samolot, zaprojektowany do unoszenia się na otunelowanych dmuchawach.

— No, nie bardzo. — Randy stara się za bardzo nie rozdziawiać gęby. Nawet chodnik pod nogami jest robiony na zamówienie, w kształcie kafelków Penrose'a. — Pamiętam coś, że było szeroko i równo, bez dziur. Innymi słowy, pięknie wybrukowane.

— To był pierwszy dom — Chester wskazuje głową — który spowodował, że zabrali się do PPPD.

— PPPD?

— Przepisy Przeciw Przerośniętym Domom. Jacyś malkontenci przepchnęli to przez zarząd miasta. No wiesz, ci kardiochirurdzy i te pasożyty z funduszy powierniczych lubią mieć duże, ładne domy, ale Boże broń, żeby jakiś cholerny śmierdzący komputerowiec próbował też sobie taki zbudować i od czasu do czasu puścił przez ich uliczkę ciężarówkę z cementem.

— Kazali ci wybrukować ulicę?

— Kazali mi, kurwa, wybrukować pół miasta — mówi Chester. — Widzisz, niektórzy sąsiedzi zaczęli jęczeć, że dom jest potwornie brzydki, ale skoro już mieliśmy ze sobą na pieńku, stwierdziłem, że mam ich gdzieś. — Rzeczywiście, dom Chestera najbardziej chyba przypomina terminal przeładunkowy dla ciężarówek, z przeszklonym dachem. Chester macha dłonią w stronę błotnistego zbocza z plamami czarnej ziemi, spadającego do Jeziora Waszyngtona. — Oczywiście, projektowanie krajobrazu jeszcze się nie zaczęło. Dlatego to wszystko wygląda jak jakiś poligon do badania erozji.

— Miałem już powiedzieć, że jak bitwa nad Sommą.

— To nie jest dobre porównanie; widzisz, nie ma okopów — mówi Chester. Wciąż wskazuje ręką w stronę jeziora. — Ale jak podejdziesz bliżej brzegu, możesz jeszcze zauważyć parę na wpół zasypanych podkładów. Tam ułożyliśmy tory.

— Tory? — odzywa się Amy. To pierwsze słowo, jakie zdołała wykrztusić, odkąd wjechali acurą przez bramę. Randy po drodze powiedział jej, że gdyby miał sto tysięcy dolarów za każdy rząd wielkości, o który majątek Chestera przewyższa jego własny, to nigdy nie musiałby pracować. Okazało się to bardziej efektownym niż informującym stwierdzeniem, Amy nie była więc przygotowana na to, co tu zastanie, i wciąż marszczy brwi.

— Dla lokomotywy — wyjaśnia Chester. — W okolicy nie ma żadnych linii kolejowych, dlatego podwieźliśmy tutaj lokomotywę na barce. Potem wciągnęliśmy ją po krótkim odcinku torów, prosto do holu.

Amy tylko marszczy twarz w milczeniu.

— Amy nie czytała artykułu — rzuca Randy.

— Oj, to przepraszam najmocniej! — mówi Chester. — Zajmuję się przestarzałą techniką. Cały dom to muzeum martwych technologii. Przyłóżcie tutaj ręce.

Przed frontowymi drzwiami stoją w szeregu cztery sięgająca do pasa postumenty, noszące logo Novus Ordo Seclorum — oko z piramidą. Na wierzchu mają wymalowane kontury dłoni, z małymi gałeczkami w zatokach między palcami. Randy kładzie tam swoją rękę i czuje, jak gałeczki suwają się w rowkach, rozpoznając i zapamiętując geometrię jego dłoni.

— Teraz dom potrafi was poznać — dodaje Chester, wystukując ich imiona na ogumionej, odpornej na deszcz klawiaturze. — Daję wam pewien zestaw uprawnień, który przysługuje moim prywatnym gościom — możecie odtąd wjeżdżać przez bramę, parkować samochód i spacerować po ogrodzie, niezależnie, czy jestem w domu, czy mnie nie ma. Jeśli jestem w domu, możecie wejść do środka. W przeciwnym razie będzie zamknięty. No i możecie swobodnie poruszać się po domu, z wyjątkiem pewnych gabinetów, gdzie przechowuję poufne dokumenty służbowe.

— Masz własną firmę albo coś takiego? — pyta Amy.

— Nie. Kiedy Randy i Avi wyjechali stąd, wyleciałem z college'u i znalazłem pracę w tutejszej firmie. No i cały czas tam pracuję.

Drzwi frontowe, półprzezroczysta bryła kryształu na szynach, odsuwają się na bok. Randy i Amy idą za Chesterem. Zgodnie z zapowiedzią w foyer stoi parowóz, wielkość naturalna.

— Dom jest urządzony na wzór biura typu flex.

— A co to takiego? — pyta Amy. Lokomotywa całkiem ją zniesmaczyła.

— Mnóstwo firm z branży komputerowej zaczynało we fleksach — to po prostu wielka hala, magazyn bez ścian działowych czy przepierzeń. Przeważnie ma tylko parę słupów podpierających dach. Można sobie ustawiać przepierzenia, gdzie się chce, dzieląc go na pokoje.

— Jak kubiki?

— Mniej więcej, tylko że przepierzenia są wyższe, odnosisz wrażenie, że jesteś w normalnym pokoju. Oczywiście nie sięgają do samego sufitu — inaczej nie byłoby miejsca na TWA.

— Na co? — dziwi się Amy. Chester, prowadzący ich w labirynt przepierzeń, odpowiada, unosząc głowę i patrząc prosto do góry.

Dach domu jest w całości przeszklony, podparty kratownicą pomalowanych na biało stalowych rurek. Jest jakieś dwanaście czy piętnaście metrów nad podłogą. Przepierzenia wznoszą się mniej więcej na trzy i pół metra. Pomiędzy nimi a sufitem zbudowano stalową kratownicę, rusztowanie z czerwonych rurek, olbrzymie prawie jak sam dom. W tej przestrzennej siatce uwięziono tysiące, miliony aluminiowych odłamków — to tak jakby sfotografować w trzech wymiarach unoszące się darte pierze. Wygląda, jakby pocisk artyleryjski długości boiska futbolowego rozerwał się na odłamki i mikrosekundę później został zamrożony w tej pozycji; światło przesącza się między kawałkami blachy, przecieka po wiązkach rozdartych kabli i odbija się płasko od skorup stopionej i zastygłej tapicerki. Jest tak ogromny i tak blisko, że w pierwszej chwili Randy i Amy kulą się, jakby miał zaraz na nich spaść. Randy już wie, co to takiego: Amy musi gapić się dłuższy czas, wędrować z pokoju do pokoju i przyglądać się pod różnym kątem, zanim nabierze kształtu w jej umyśle — kształtu czegoś znanego: boeinga 747.

— FAA i NTSB{FAA (Federal Aviation Administration) — Urząd Federalny Lotnictwa; NTSB (National Transportation Safety Board) — Rada ds. Bezpieczeństwa Transportu (przyp. tłum.).} były zadziwiająco chętne do współpracy — w zadumie rzuca Chester. — I nic dziwnego. Rozumiecie, oni zrekonstruowali go w hangarze. Pozbierali wszystkie kawałki, doszli, skąd który pochodzi i rozpięli je na kratownicy. Przejrzeli wszystko pod kątem dowodów sądowych, oczyścili z ludzkich szczątków, żeby komisja badawcza nie obawiała się, iż dostanie AIDS od jakiejś zakrwawionej nakrętki czy czegoś, no i skończyli. I płacą czynsz za hangar, a nie mogą tak po prostu wyrzucić wraku. Muszą go gdzieś trzymać. Musiałem tylko załatwić, żeby dom miał certyfikat magazynu federalnego. Jeśli jest jakiś proces, muszę wpuścić adwokatów, żeby sobie go obejrzeli, ale to przecież żaden problem. Ci goście z Boeinga go uwielbiają, cały czas ktoś tu siedzi.

— To dla nich coś w rodzaju zaplecza badawczego.

— Właśnie.

— Podoba ci się taka rola.

— Pewnie! Zdefiniowałem nawet zestaw uprawnień specjalnie dla inżynierów, żeby mogli przychodzić tu, kiedy chcą, i korzystać z domu jako z muzeum martwych technologii. Dlatego właśnie porównałem dom do biura typu flex. Dla mnie i moich gości to dom. Dla tych facetów… o, tam jest jeden… — Chester macha ręką do człowieka po drugiej stronie salonu (może z pięćdziesiąt na pięćdziesiąt metrów), gościa o wyglądzie inżyniera, celującego hasselbladem na potężnym statywie w pogięty dźwigar podwozia samolotu — …dla nich to muzeum, bo są miejsca, gdzie można wejść, i takie, gdzie włączą się alarmy i wpadanie się w kłopoty.

— A jest sklep z pamiątkami? — dowcipkuje Amy.

— Jest w planach, ale jeszcze nie otwarty. PPPD rzucają pod nogi wszelkie kłody, jakie tylko mogą — narzeka Chester.

Lądują w stosunkowo przytulnym pokoju z przeszklonymi ścianami, z widokiem na skłębioną lawinę błota i jezioro. Chester odpala espresso przypominające model redukcyjny rafinerii naftowej i produkuje kilka kaw. Ten pokój znajduje się przypadkiem pod końcem lewego skrzydła TWA, które jest stosunkowo nienaruszone. Tu Randy zauważa, że cały samolot jest lekko przechylony, jakby wykonywał niemal niedostrzegalny zwrot; to zupełnie bez sensu, powinien w zasadzie wisieć pionowo w dół, ale wtedy dom, żeby go pomieścić, musiałby mieć pięćdziesiąt pięter. Na pokryciu skrzydła widzi powtarzający się wzór pęknięć, opisywany zdaje się przez taką samą funkcję, która generuje powtarzające się wiry śnieżne albo zbiór Mandelbrota. Charlene i jej przyjaciele zwykle wyszydzali go jako platonistę, ale on, wszędzie gdzie pójdzie, widzi te same idealne formy odbite w postaci cieni w rzeczywistym świecie. Może jest po prostu głupi albo coś.

W domu brakuje kobiecej ręki. Randy domyśla się z aluzji rzucanych przez Chestera, że TWA nie stały się takim idealnym tematem do rozpoczynania rozmowy, jakim miały być. Teraz rozważa zbudowanie fałszywych sufitów nad niektórymi pomieszczeniami, żeby trochę bardziej przypominały pokoje, co, jak przyznaje, mogłoby sprawić, że „pewne osoby” poczują się tu lepiej i rozważą możliwość „przedłużenia pobytu”. Chester najwyraźniej jest we wczesnej fazie negocjacji z jakąś kobietą. To dobra wiadomość.

— Chester, ze dwa lata temu wysłałeś mi e-mail o twoim projekcie budowy replik wczesnych komputerów. Chciałeś dowiedzieć się czegoś o pracach mojego dziadka.

— No tak. Chcesz zobaczyć? Odłożyłem to trochę do lamusa, ale…

— Właśnie odziedziczyłem trochę jego notatek — dodaje Randy. i Brwi Chestera się unoszą. Amy wygląda przez okno, jej twarz, włosy i ubranie nabieają wyraźnego czerwonego odcienia od efektu Dopplera, oddala się z prędkością relatywistyczną od ich rozmowy.

— Powiedz mi: masz działający czytnik kart perforowanych ETC?

— I to wszystko? — wypala Chester.

— To wszystko.

— Jaki chcesz, Mark III z roku 1932? Mark IV z 1938? A może…

— A co za różnica? Wszystkie czytają te same karty, prawda?

— No, w zasadzie tak.

— Mam parę kart mniej więcej z 1945 roku. Chciałbym odczytać je i skopiować na dyskietkę, którą mogę zabrać do domu.

Chester podnosi telefon komórkowy wielkości korniszona i zaczyna weń stukać.

— Zadzwonię do mojego speca od kart — wyjaśnia. — Emerytowanego inżyniera z ETC. Mieszka na wyspie Mercer. Parę razy w tygodniu przypływa tutaj łódką i dłubie przy tych zabytkach. Z przyjemnością cię pozna.

Kiedy Chester konwersuje ze specem od kart, Amy spotyka wzrok Randy'ego i rzuca mu niemal stuprocentowo nieczytelne spojrzenie. Wygląda na znużoną, jakby ktoś spuścił z niej powietrze. Chce wracać do domu. Potwierdza to też fakt, że bardzo nie chce tego okazać. Przed tą wycieczką zgodziłaby się, że na świecie potrzebni są różni ludzie. Teraz zresztą też. Ale Randy w ciągu ostatnich kilku dni zademonstrował jej parę praktycznych implikacji tej zasady — trochę potrwa wkomponowanie ich w jej obraz świata. A także, co ważniejsze — w jej wizerunek Randy'ego. I rzeczywiście, gdy tylko Chester odkłada słuchawkę, Amy pyta, czy może zadzwonić do linii lotniczych. Na moment unosi wzrok ku TWA. A kiedy Chester przezwycięża osłupienie, że ktokolwiek jeszcze w tej epoce używa technologii korzystającej z głosu do rezerwowania biletów lotniczych, zabiera ją do najbliższego komputera (w każdym pokoju stoi w pełni wyposażona maszynka Uniksowa), łączy się bezpośrednio z bazą rezerwacji i zaczyna szukać optymalnego połączenia do domu. Randy podchodzi do okna i przygląda się chłodnym, spienionym falom uderzającym w błotnisty brzeg i walczy z chęcią pozostania w Seattle — w tym mieście mógłby być bardzo szczęśliwy. Za nim Chester i Amy powtarzają słowo „Manila”, brzmi to śmiesznie, egzotycznie i nieosiągalnie. Randy myśli, że jest nieco bystrzejszy niż Chester, byłby więc jeszcze bogatszy, gdyby tylko tutaj został.

Od strony wyspy Mercer wyłania się biały ślizgacz. Pędzi ku nim nad falami. Randy odstawia chłodną kawę, idzie do samochodu i wyciąga z niego pewną skrzynię — wspaniały prezent od kochanej cioci Niny. Pełno w nim dawnych skarbów — na przykład notatek dziadka z fizyki. Odkłada na bok (między innymi) pudełko z napisem „HARVARD-WATERHOUSE; KONKURS FAKTORYZACJI NA LICZBY PIERWSZE 1949-52” i odsłania kupkę cegiełek, elegancko zapakowanych w pożółkły ze starości papier; w każdej cegiełce jest stosik kart ETC, opisany jako „Radiogramy Aretuza” i opatrzony datą z roku 1944 lub 1945. Przez pięćdziesiąt lat leżały w formie przetrwalnikowej, zapisane na martwym nośniku; teraz Randy zamierza ponownie tchnąć w nie życie, może nawet posłać je w Sieć, kilka nitek skamieniałego DNA wyłuskanych z bursztynowych skorupek i wypuszczonych w świat.

Zapewne poniosą klęskę i umrą, ale jeśli uda im się rozkwitnąć, może życie Randy'ego stanie się nieco bardziej interesujące. Nie żeby teraz było całkiem nieciekawe, ale zawsze łatwiej jest wprowadzić nowe komplikacje, niż uporać się ze starymi.

Загрузка...