No dobra, starszy szeregowy Gerald Hott z Chicago nie zrobił kariery w ciągu piętnastoletniej służby w Siłach Lądowych Stanów Zjednoczonych. Ale za to wycinał z polędwicy niesamowite steki. Nożem rzeźnickim posługiwał się tak sprawnie, jak Bobby Shaftoe bagnetem. Kto powie, że wojskowy rzeźnik, oszczędnie gospodarując skąpą wołową tuszą i skrupulatnie przestrzegając sanitarnych regulaminów, nie może uratować tylu dusz, co stalowooki wojownik? Wojna to nie tylko zabijanie Szwabów, Nipów i Italiańców. To także bicie świń — i zjadanie ich. Gerald Hott służył na froncie, jego chłodnia była czysta jak sala operacyjna, a więc to, że skończył właśnie w niej, pasuje do kompozycji.
Bobby Shaftoe układa w myślach tę drobną elegię, kiedy trzęsie się w subpolarnym mrozie niegdyś francuskiej, a teraz amerykańskiej chłodni do mięsa o wielkości i temperaturze Grenlandii, otoczony doczesnym szczątkami kilku stad bydła i jednego masarza. Podczas swej krótkiej służby zdążył być na wielu pogrzebach i zawsze podziwiał zdolność kapelanów do układania wzruszających przemówień. Słyszał, że kiedy armia powoła kiepskiego ucznia, a potem odkryje u niego mózg, uczy go pisać na maszynie i każe mu od rana do nocy klepać te rzeczy. Niezła praca, jeśli się ją otrzyma.
Z haków dyndają długimi rzędami zamrożone tusze. Bobby, idąc między nimi, spina się coraz bardziej, stara się uodpornić na ten paskudny widok. To już chyba lepiej, gdy głowa kolegi wybuchnie przy zapalaniu papierosa — przy takim stopniowaniu napięcia można zwariować.
Wreszcie dochodzi do końca rzędu i odkrywa śpiącego na podłodze człowieka, ściskającego w objęciach wieprzową tuszę, którą chyba miał zamiar porcjować, kiedy zmarł. Leży tu od około dwunastu godzin i ma temperaturę ciała w granicach minus 23 stopni.
Bobby Shaftoe zwraca się twarzą do nieboszczyka i bierze głęboki wdech mroźnego, pachnącego mięsem powietrza. Składa sine dłonie na swej piersi na sposób modlitewny i dobry zarazem, by je ogrzać.
— Panie Boże — mówi głośno. Jego głos nie odbija się echem, dźwięk pochłaniają połcie mięsa. — Wybacz temu marine uczynek, który zamierza popełnić, i przy okazji wybacz także jego przełożonym, którymi w swej nieskończonej mądrości uznałeś za stosowne go pobłogosławić, oraz ich przełożonym, którzy to wszystko wymyślili.
Zamierza ciągnąć to dalej, ale w końcu postanawia, że to nic gorszego niż nadziewanie Nipów na bagnet, więc zabiera się do roboty. Podchodzi do splecionych zwłok starszego szeregowego Geralda Hotta i Prosiaka Mrożonego i bezskutecznie próbuje je rozdzielić. Kuca obok i przygląda się temu pierwszemu. Hott jest blondynem. Oczy ma półotwarte; Shaftoe, błysnąwszy latarką w szczelinę, spostrzega błękitny odblask. Hott to potężny facet, w dobrej formie pewnie ważył sto kilo, a teraz to chyba ze sto dwadzieścia. Zycie w kuchni wojskowej nie ułatwia zachowania linii ani (na nieszczęście dla Hotta) zachowania w należytej sprawności układu krążenia.
Kiedy przyszedł atak serca, Hott był suchy i jego mundur także, więc dzięki Bogu materiał nie przymarzł do skóry. Shaftoe'owi udaje się zdjąć większość ubrania kilkoma długimi cięciami naostrzonego jak brzytwa noża V-44 Gung-ho. Ale jego maczetowate, dwudziestopięciocentymetrowe ostrze kompletnie nie nadaje się do walk wewnętrznych na bliskim dystansie, to znaczy pod pachami i w kroczu — a ostrzegano go, żeby nie zrobił zadrapań, musi więc dobyć sztyletu Marine Raiders, którego cienka, osiemnastocentymetrowa klinga mogła zostać stworzona specjalnie do tego rodzaju zadań, choć rybokształtna rączka odlana z metalu już po chwili zaczyna mu przymarzać do dłoni.
Porucznik Ethridge wałęsa się za grobowymi drzwiami chłodni. Shaftoe mija go i wali prosto do wyjścia z budynku, nie zwracając uwagi na pytania:
— No, Shaftoe? Jak tam?
Dopiero kiedy wybiega poza cień budynku, zatrzymuje się. Blask północnoafrykańskiego słońca wylewa się na niego jak wanna pełna morfiny. Zamyka oczy i zwraca twarz ku niemu, ściska razem przemarznięte dłonie, gromadząc w nich ciepło, by spłynęło po przedramionach i ściekło z łokci.
— No, jak tam? — powtarza Ethridge. Shaftoe otwiera oczy i rozgląda się.
Port to błękitny półksiężyc z kilometrowej długości spękanymi molo wijącymi się wokół siebie, jak na diagramach kroków tanecznych. Jedno z nich pokrywają rozsypujące się ruiny starej twierdzy. Obok leży wpółzatopiony francuski pancernik, wciąż kipiąc parą i dymem. Wokół, niemożliwie szybko rozładowuje się statki operacji Pochodnia. Z transportowców unoszą się ładunki, lądując z plaskiem na kejach, jak gigantyczne plwociny. Dokerzy dźwigają ciężary, ciężarówki wywożą je, żołnierze maszerują, francuskie dziewczyny palą jankeskie papierosy, Algierczycy proponują wspólne interesy.
Pomiędzy tymi statkami a teatrem operacji Mięso, tam na skałach, leży chyba miasto Algier. Dla jego dyskryminującego oka z Wisconsin nie wygląda na zbudowane ludzką ręką — raczej wyrzucone na brzeg podczas przypływu. Mnóstwo powierzchni poświęcono na osłanianie się przed cholernym słońcem, dlatego z góry to wygląda jak pełno pozamykanych okiennic — mnóstwo czerwonych kafelków, udekorowanych kwiatami i Arabami. Wygląda, że Francuzi, w trakcie jakiejś żywiołowej akcji likwidowania slumsów, postawili tu parę nowoczesnych betonowych budowli (jak na przykład ta chłodnia). Lecz zostało ich jeszcze od cholery do zlikwidowania — cel numer jeden to ten ludzki ul albo mrowisko, zaraz na lewo. Nazywają go kazbą. Może to dzielnica. A może jeden źle zorganizowany budynek. Żeby uwierzyć, trzeba to zobaczyć na własne oczy. Arabowie tłoczą się tam niczym ulotki z apelem o pomoc w budce telefonicznej.
Shaftoe odwraca się i jeszcze raz spogląda na chłodnię z mięsem, niebezpiecznie wystawioną na atak lotniczy. Wszystkim to zwisa, bo kto się przejmie, jeśli Szwaby wysadzą trochę ścierwa?
Porucznik Ethridge, spalony słońcem prawie jak Bobby, mruży oczy.
— Blondyn — mówi Shaftoe.
— Dobrze.
— Niebieskie oczy.
— Dobrze.
— Ryjek, nie grzybek.
— Hmm?
— Nie jest obrzezany, sir!
— Świetnie! Inne znaki szczególne?
— Jeden tatuaż, sir!
Shaftoe delektuje się stopniowo narastającym napięciem w glosie Ethridge'a:
— Sierżancie, proszę opisać tatuaż!
— Sir, to wzór popularny w wojsku! Serce z wpisanym imieniem kobiety.
— Co to za imię, sierżancie? — Ethridge zaraz zleje się w spodnie.
— Sir! Na tatuażu jest następujące imię: Griselda!
— Uuufff! — Porucznik Ethridge wypuszcza z siebie głębokie westchnienie ulgi. Kobiety w czadorach przystają i odwracają się. W kazbie wychudzeni, nieogoleni turbaniarze wychylają się ze spiczastych wież i jodłują fałszywie.
Ethridge zamyka się i zadowala zaciskaniem pięści do białości. Kiedy odzywa się ponownie, głos ma zduszony z emocji:
— Sierżancie, bitwy zależały już od mniejszych łutów szczęścia niż ten!
— Pan mi to mówi? — odpowiada Shaftoe. — Sir, kiedy byłem na Guadalcanal, zamknęli nas w tej małej zatoczce i przycisnęli…
— Sierżancie, nie chcę już słyszeć o tym jaszczurze!
— Tak jest, sir!
Kiedyś, jeszcze w Oconomowoc, Bobby Shaftoe musiał pomóc bratu we wniesieniu materaca po schodach. Nabrał przy tym szacunku dla trudu, który trzeba włożyć w manipulowanie ciężkimi i miękkimi przedmiotami. Hott, wieczny odpoczynek racz mu dać Panie, to kawał chłopa, całe szczęście więc, że jest zmrożony na kość. Kiedy dorwie się do niego śródziemnomorskie słońce, na pewno zrobi się miękki. I nie tylko miękki.
Wszyscy ludzie Shaftoe'a znajdują się na placu manewrowym. To jaskinia w potężnym sztucznym klifie unoszącym się nad Morzem Śródziemnym, tuż powyżej portu. Te groty ciągną się kilometrami, a nad nimi, górą biegnie promenada. Ale wejście do ich groty jest zakryte namiotami i plandekami, tak by nikt, nawet wojska alianckie, nie widział, co robią; konkretnie, szukają sprzętów opatrzonych wymalowaną liczbą 2701, zamalowują ostatnią cyfrę i zmieniają ją na 2. Pierwszą czynność wykonuje człowiek z farbą zieloną, drugą — z białą lub czarną.
Shaftoe wybiera sobie po jednym żołnierzu z każdej z tych grup, aby nie zakłócić przebiegu operacji. Słońce jest tu niesamowicie silne, ale przez grotę wieje chłodny morski wietrzyk i nie jest tak najgorzej. Ostry zapach nafty wydziela się ze wszystkich ciepłych, świeżo malowanych powierzchni. Na Bobby'ego działa uspokajająco: nigdy nie maluje się rzeczy podczas walki. Ale odczuwa też lekkie mrowienie: często robi się to przed wyruszeniem do walki.
Shaftoe już ma objaśnić im następne zadanie, kiedy szeregowy Daniels, ten z rękoma w czarnej farbie, zerka za niego i śmieje się kpiąco.
— Jak pan myśli, panie sierżancie, czego ten porucznik teraz szuka?
Shaftoe oraz szeregowi: Nathan (farba zielona) i Branph (biała) unoszą wzrok i widzą, że Etridge'owi coś się pokręciło. Znowu szpera w koszach na śmieci.
— Zauważyliśmy, że porucznik Ethridge uważa, że jego życiowym powołaniem jest grzebanie w śmietnikach — mówi sierżant Shaftoe niskim, autorytatywnym głosem. — On skończył Annapolis.
Ethridge prostuje się i najbardziej oskarżycielskim gestem, na jaki go stać, unosi garść podziurawionych kartoników.
— Sierżancie! Poznajecie, co to takiego?
— Sir! To standardowe wojskowe szablony!
— Sierżancie! Ile liter ma alfabet?
— Dwadzieścia sześć, sir! — błyskawicznie odpowiada Shaftoe.
Szeregowi Daniels, Nathan i Branph cicho pogwizdują: ten Shaftoe to dopiero bystrzak.
— A ile znamy cyfr?
— Dziesięć, sir!
— No, a na trzydzieści sześć liter i cyfr, ile odpowiada nieużywanym szablonom w tym koszu?
— Trzydzieści pięć, sir! Wszystkie oprócz dwójki, bo tylko ona jest potrzebna do wykonania rozkazu, sir!
— Sierżancie, zapomnieliście drugiej części mojego rozkazu?
— Tak jest, sir! — Nie ma co kłamać. Oficerowie właściwie lubią, kiedy zapomina się ich rozkazy, bo to przypomina im, o ile są od ciebie inteligentniejsi. To sprawia, że czują się potrzebni.
— Druga część: dołożyć wszelkich starań, by nie pozostawić śladów po wykonanej zmianie!
— Tak sir, teraz już pamiętam!
Porucznik Ethridge, z początku lekko wkurzony, teraz uspokoił się, co dobrze o nim świadczy. Wszyscy pilnie to sobie odnotowują — znają go zaledwie od sześciu godzin. Mówi teraz spokojnie, jowialnie, jak sympatyczny nauczyciel ze szkoły średniej. Ma na nosie ciemne, wojskowe okulary w grubych oprawkach, znane w branży jako SPG, Szkła Przeciwgwałtowe. Do głowy mocuje je pasek czarnej gumki. Sprawiają, że wygląda jak niedorozwinięty.
— Gdyby jakiś wrogi agent przeszukał ten kosz, co jak wiadomo agenci często robią, co takiego by znalazł?
— Szablony, sir!
— A gdyby policzył cyfry i litery, czy zauważyłby coś niezwykłego?
— Wszystkie byłyby czyste, sir, oprócz dwójki, której by brakowało albo byłaby pomazana farbą!
Porucznik Ethridge przez chwilę nic nie mówi, aby sami wyciągnęli wnioski. W rzeczywistości nikt nie ma pojęcia, o czym on, kurwa, gada. Atmosfera staje się dość wybuchowa, aż wreszcie Shaftoe robi desperacki ruch. Odwraca się od Ethridge'a w stronę marines.
— Macie pomazać farbą wszystkie te cholerne szablony! — ryczy.
Marines szarżują na śmietniki, jakby były nippoóskimi bunkrami. Porucznik Ethridge wygląda na ułagodzonego. Bobby Shaftoe, zarobiwszy masę punktów, szybko wyprowadza szeregowych Danielsa, Nathana i Branpha na ulicę, zanim porucznik zorientuje się, że on po prostu zgadywał. Walą biegiem do chłodni z mięsem.
Ci marines to sami weterani krwawej wojny — inaczej nie dostaliby się w takie tarapaty: na wrogim kontynencie (Afryka), otoczeni przez wroga (wojska Armii Stanów Zjednoczonych). Ale nawet oni milkną, wchodząc do chłodni i pierwszy raz widząc starszego szeregowego Hotta.
Szeregowiec Branph składa ręce, pocierając je ukradkiem o siebie.
— Panie Boże…
— Szeregowy, zamknąć się! — rzuca Shaftoe. — Już to zrobiłem.
— Okay, sierżancie.
— Idź znajdź piłę do mięsa! — rozkazuje Nathanowi. Wszyscy szeregowcy tracą dech.
— Do świni, kurwa, do świni! — precyzuje Shaftoe. Potem zwraca się do szeregowego Danielsa, taszczącego niekształtny zwój i mówi: — Rozwijaj!
Zwój (wydany Shaftoe'owi przez Ethridge'a) zawiera czarny kombinezon płetwonurka. Nie pochodzi z magazynów armii USA: to musi być jakiś europejski model. Shaftoe rozwija go i ogląda poszczególne części, podczas gdy chłopcy energicznymi ruchami potężnej ramowej piły tną Prosiaka Mrożonego.
Pracują w milczeniu; wtem przerywa im nieznajomy głos. „Panie Boże…” — zaczyna. Wszyscy unoszą wzrok na stojącego nieopodal faceta, który złożył ręce do modlitwy. Twarz spowijają mu własne słowa, sakramentalnie skroplone w wyraźną, rozpływającą się chmurę mgły. Wojskowy koc na ramionach zasłania mundur i stopień. Gdyby nie był świeżo ogolony i nie nosił Szkieł Przeciwgwałtowych, wyglądałby jak jeżdżący na wielbłądzie prorok z Ziemi Świętej.
— Szlag! — rzuca Shaftoe. — Już, kurwa, odmówiłem modlitwę.
— Ale czy modlimy się za szeregowego Hotta, czy za siebie? — pyta facet.
To kłopotliwe pytanie. Gdy zatrzymuje się piła, zapada cisza. Shaftoe upuszcza kombinezon i wstaje. Facet w Kocu ma bardzo krótkie, siwawe włosy, a może to szron wytrąca mu się na czaszce. Lodowate oczy mierzą Shaftoe'a przez grube soczewki Szkieł Przeciwgwałtowych, jakby naprawdę oczekiwały odpowiedzi. Podchodzi krok bliżej i dostrzega, że facet nosi koloratkę.
— Niech wielebny sam powie — mówi Shaftoe.
Potem rozpoznaje Faceta w Kocu. Już ma przywitać go radosnym „Co ty tutaj, kurwa, robisz”, ale coś go powstrzymuje. Kapelan spogląda w bok, tak nieznacznie i szybko, że tylko Shaftoe, prawie stykający się z nim nosem, może to zauważyć. Przekaz brzmi: Morda w kubeł, Bobby, pogadamy później.
— Szeregowy Hott jest teraz z Bogiem czy dokąd tam ludzie idą po śmierci — mówi Enoch „mów mi bracie” Root.
— Co to za gadanie? Oczywiście, że jest z Bogiem. Jezus, Maria! „Dokąd tam ludzie idą po śmierci”. Coś ty za kapelan?
— Chyba kapelan w sam raz dla Jednostki 2702 — mówi kapelan. Enoch Root w końcu przerywa kontakt wzrokowy z Shaftoe'em i patrzy tam, gdzie coś się dzieje. — No, jak tam, chłopaki? — dodaje. — Będzie bekon na kolację, co?
Chłopaki chichoczą nerwowo i piłują dalej.
Kiedy udaje im się wreszcie oddzielić świńską tuszę od Hotta, każdy łapie go za jedną kończynę. Wnoszą go do masarni, tymczasowo ewakuowanej na czas operacji, aby jego ekskoledzy od szynek i polędwic nie roznosili plotek.
Pospieszna ewakuacja masarni po śmierci jej pracownika sama z siebie mogłaby wywołać plotki. Dlatego bajka na dzisiaj, świeżo opowiedziana przez porucznika Ethridge'a, głosi, że Jednostka 2702 (pomimo wszelkich zewnętrznych pozorów) jest elitarnym, specjalistycznym zespołem lekarskim, który obawia się, że Hott padł ofiarą rzadkiej, nowej formy tropikalnego zatrucia. Może nawet czegoś umyślnie pozostawionego przez Francuzów, których podobno dosyć zdenerwowało zatopienie ich pancernika. W każdym razie (jak powiada bajka) rzeźnia musi być opróżniona na cały dzień i przeczesana gęstym grzebieniem. Ciało Hotta zostanie przed odesłaniem do domu skremowane, by przerażająca zaraza nie rozniosła się po Chicago — światowej stolicy rzeźnictwa — bo jej nieobliczalne skutki mogłyby nawet zmienić wynik wojny.
Na podłodze stoi zwykła żołnierska trumna, dla zachowania pozorów. Shaftoe i jego ludzie ignorują ją i zaczynają ubierać zwłoki, najpierw w obrzydliwe kąpielówki, potem w różne części kombinezonu do nurkowania.
— Ej! — krzyczy Ethridge. — Rękawiczki trzeba chyba nałożyć na końcu.
— Sir, za pozwoleniem, włożyliśmy je najpierw! — odpowiada Bobby. — Na wypadek gdyby palce się rozmroziły, bo wtedy będzie przerąbane, sir!
— No, włóżcie mu jeszcze to — mówi Ethridge i podaje mu zegarek. Shaftoe waży go w dłoni i gwiżdże z podziwu. Piękny: szwajcarski, z pełnego uranu, ze szlachetnymi kamieniami, a jego tykot przypomina bicie serca małego zwierzątka. Unosi go za koniec bransolety, wykonanej ze sprytnie połączonych pancernych segmentów. Jest wystarczająco ciężki, by ogłuszyć szczupaka.
— Niezły — rzuca Shaftoe — ale trochę źle chodzi.
— W strefie czasowej, do której jedziemy, chodzi dobrze — odpowiada Ethridge. Shaftoe poddaje się i rusza do pracy. Tymczasem porucznikowie Ethridge i Root przydają się na coś. Przynoszą niedbale odpiłowane resztki Prosiaka Mrożonego do masarni i rzucają je na gigantyczną wagę. Wychodzi około trzydziestu kilogramów. Enoch Root, spragniony pracy fizycznej, co pilnie i bez słowa odnotowują marines, taszczy kolejną tuszę wieprzową, sztywną jak kulas w gipsie i zwala ją na wagę, co daje w sumie siedemdziesiąt. Ethridge rzuca się piersią naprzód w chmury much, by pozbierać wszystkie ochłapy pozostawione na pieńkach do rąbania podczas ewakuacji. Rzuca to na wagę. Wskazówka podskakuje prawie do stu. Teraz mogą już dobić do stu trzydziestu, znosząc po jednej szynki i rostbefy z chłodni. Enoch Root, który chyba zna się na różnych egzotycznych systemach miar, obliczył i dwukrotnie sprawdził, że waga Geralda Hotta w kilogramach wynosi sto trzydzieści.
Całe mięso ląduje w trumnie. Ethridge zatrzaskuje wieko, zamykając kilka much, które nie mają pojęcia, co je czeka. Root obchodzi trumnę z młotkiem, wbijając szesnastopensowe gwoździe pewnymi, mocnymi uderzeniami w stylu Cieśli z Nazaretu. Tymczasem Ethridge wyciąga z walizki wojskowy podręcznik. Shaftoe jest tak blisko, że może odczytać tytuł wypisany dużymi drukowanymi literami na zgniłooliwkowej okładce:
PROCEDURA ZAMYKANIA TRUMNY
CZĘŚĆ III: KLIMAT TROPIKALNY
TOM II: SYTUACJA DUŻEGO ZAGROŻENIA EPIDEMIOLOGICZNEGO (DŻUMA ITP.).
Dwóch poruczników poświęca dobrą godzinę na realizację instrukcji. Nie jest wcale skomplikowana, ale Root cały czas wyłapuje składniowe niejednoznaczności i próbuje badać ich skutki. Ethridge najpierw denerwuje się, potem niecierpliwi, wreszcie okazuje krańcowy pragmatyzm. Aby zmusić kapelana do zamilknięcia, konfiskuje podręcznik i każe Rootowi namalować na trumnie nazwisko Hotta i okleić ją czerwonymi nalepkami z tak ohydnymi medycznymi ostrzeżeniami, że już same nagłówki powodują lekkie mdłości. Kiedy kończy, jedyną osobą uprawnioną do otwarcia tej trumny jest sam generał George C. Marshall, choć nawet on musiałby najpierw uzyskać specjalne pozwolenie lekarza generalnego i ewakuować wszystkie żywe istoty w promieniu dwustu kilometrów.
— Trochę dziwnie gada ten kapelan — mówi w pewnym momencie szeregowy Nathan, przysłuchując się z rozdziawioną gębą jednej z debat między Rootem i Ethridge'em.
— Taa! — wykrzykuje Branph, jakby w istocie do zauważenia tego akcentu potrzebny był spostrzegawczy obserwator. — A co to jest za akcent?
Wszystkie oczy zwracają się ku Bobby'emu Shaftoe, który udaje, że przysłuchuje się, a potem mówi:
— No, chłopaki, zdaje mi się, że Enoch Root jest potomkiem długiej linii holenderskich i niemieckich misjonarzy z mórz południowych, wymieszanej z Australijcami. Poza tym, skoro wychował się na ziemiach brytyjskich, myślę, że ma brytyjski paszport, został zmobilizowany, kiedy zaczęła się wojna, i należy do armii ANZAC{ANZAC — Armia Australijska i Nowozelandzka (Australian and New Zealand Army Corps) (przyp. tłum.).}.
— He! — chrząka szeregowiec Daniels. — Jeśli to wszystko się zgadza, dam wam pięć dolców.
— Stoi — potwierdza Shaftoe.
Ethridge i Root kończą zamykanie trumny mniej więcej wtedy, gdy marines pod wodzą Shaftoe'a mocują się z ostatnimi elementami gumowego kombinezonu. Zużywają mnóstwo talku, ale w końcu im się udaje. Talk dostali od Ethridge'a; to nie jest zwykły, armijny talk, lecz jakiś europejski. Nad niektórymi literami na etykietce są pary kropek; Shaftoe wie, że tak jest w języku niemieckim.
Do rampy załadowczej podjeżdża ciężarówka. Śmierdzi świeżą farbą (to samochód Jednostki 2702). Ładują do niej zamkniętą trumnę i świeżo zwulkanizowanego martwego rzeźnika.
— Ja zostanę i sprawdzę kosze na śmieci — mówi Shaftoe'owi porucznik Ethridge. — Dołączę do was na lotnisku, za godzinę.
Shaftoe wyobraża sobie godzinę na pace gorącej ciężarówki, z takim ładunkiem.
— Sir, czy mam go obłożyć lodem? — pyta.
Ethridge musi się zastanowić. Cmoka, zerka na zegarek, chrząka i prycha.
— Nie. Dla celu tej misji konieczne jest, aby przeszedł teraz w stan roztopiony — ostatecznie brzmi odpowiedź.
Starszy szeregowy Gerald Hott i jego pełna mięsa trumna zajmują środek ciężarówki. Marines siadają pod ścianami, jak grabarze. Shaftoe zdaje sobie sprawę, że gapi się, ponad zwłokami, prosto w twarz Enocha Roota, na której maluje się wymuszona nonszalancja.
Shaftoe wie, że powinien poczekać, ale już nie może wytrzymać.
— Co pan tu w ogóle robi? — pyta w końcu.
— Jednostka się przenosi — mówi wielebny. — Bliżej frontu.
— Dopiero co wysiedliśmy z pieprzonej łodzi — mówi Shaftoe. — Pewnie, że bliżej frontu. Cholera, aby być dalej, musielibyśmy pływać!
— A skoro się pakujemy — chłodno stwierdza Root — to ja też się zabieram.
— Nie o to mi chodziło. Pytam, po cholerę w naszej jednostce kapelan?
— Wiesz, jak to jest w wojsku — odpowiada Root. — W każdej musi być.
— To przynosi pecha.
— Kapelan przynosi pecha? Bo co?
— To znaczy, że gryzipiórki spodziewają się wielu pogrzebów, ot co.
— A więc sądzisz, że jedyną rzeczą, którą potrafi robić duchowny, jest odprawianie pogrzebów? Interesujące.
— No, są jeszcze śluby i chrzty — mówi Shaftoe. Reszta marines chichocze.
— Może po prostu niepokoi cię trochę niezwykłość pierwszej misji Jednostki 2702? — zapytuje Root, znacząco zerkając na świętej pamięci Hotta, a potem patrząc Shaftoe'owi prosto w oczy.
— Niepokoi mnie? Wie pan co, wielebny, ja robiłem na Guadalcanal takie rzeczy, że to jest jak, kurwa, szkółka niedzielna.
Wszyscy marines uważają, że to świetny tekst, ale Root jest niewzruszony.
— A na Guadalcanal wiedziałeś, po co robisz to wszystko?
— Pewnie! Żeby przeżyć.
— A wiesz, dlaczego robisz to tutaj?
— Nie, kurwa, nie wiem.
— I to cię nie irytuje? A może jesteś zbyt durnym trepem, żeby cię to obchodziło?
— No, wielebny, zapędziłeś mnie pan trochę w kozi róg — odzywa się Shaftoe. — Przyznaję, trochę mnie to ciekawi.
— Czy więc nie od rzeczy byłoby mieć w Jednostce 2702 kogoś, kto umie odpowiedzieć na pytanie po co?
— No… pewnie tak — mruczy niezadowolony Shaftoe. — Ale to dziwnie mieć kapelana.
— Dlaczego niby dziwnie?
— Bo przecież to taka jednostka.
— Jaka jednostka? — pyta Root, nie bez sadystycznej przyjemności.
— Nie wolno nam o tym mówić. A zresztą, przecież nie wiemy.
Ze wzgórza pompatycznie zstępują niezmierzonej długości serpentyny, podpierane tygrysio pręgowanymi arkadami, wprost na splot rozgałęziających się linii kolejowych, zasilających port od południa.
— To tak jakbyśmy stali we wlocie jebanego bilarda — mówi Shaftoe, patrząc tam, skąd właśnie zjechali, i wyobrażając sobie, co mogłoby wytoczyć się z kazby. Jadą na południe wzdłuż tych torów, trafiając w strefę pełną zwałów rudy, hałd węgla i kominów fabrycznych. Shaftoe, Skaut Orli znad Wielkich Jezior, nie ma problemu z ich rozpoznaniem, choć tutaj obsługuje je jakiś obcy kulturowo mechanizm, składający się co najmniej z miliona trybów. Podjeżdżają pod Societe Algerienne d'Eclairage et de Force, lewiatana z dwoma kominami i największą hałdą węgla. Cholerne zadupie, ale jasne, że czekają tu na nich. Tutaj — jak wszędzie, gdzie pojawi się Jednostka 2702 — występuje dziwne Zjawisko Inflacji Stopni Wojskowych. Trumnę wnosi do środka dwóch poruczników, kapitan i major. Nadzoruje ich pułkownik! W zasięgu wzroku nie ma ani jednego podoficera, a Shaftoe, ledwie sierżant, zastanawia się, jaką robotę w takim razie znajdą dla niego. Występuje tu także zjawisko Ignorowania Papierologii; tam, gdzie spodziewa się, że zatrzyma go zwyczajowe pół godziny biurokracji, pojawia się oficer, nerwowo wymachuje rękami i wszystko rusza dalej.
Arab, noszący na głowie coś jakby czerwoną puszkę po kawie, otwiera na oścież żelazne wrota; buchają ku niemu płomienie, które uspokaja poczerniałym żelaznym drągiem. Grabarze centrują koniec trumny w otworze, po czym wsuwają ją do środka, jakby ładowali wielki pocisk do czterystumilimetrowego działa. Facet z puszką na głowie zamyka wrota. Frędzelek na czubku puszki dynda szaleńczo. Zanim jeszcze zamknął je na dobre, zaczyna jodłować, tak samo jak ci goście w kazbie. Oficerowie wstają, wszyscy sobie przytakują i podpisują się w rozmaitych notatnikach.
Ciężarówka opuszcza Societe Algerienne d'Eclairage et de Force całkiem bez komplikacji, co mocno dziwi takiego weterana jak Shaftoe. Wspina się pod jedno z tych cholernych algierskich wzniesień. Podjazd jest stromy — cały czas na pierwszym biegu. Handlarze ze swymi wózkami pełnymi wrzącego oleju nie tylko dotrzymują im kroku, ale jeszcze po drodze smażą frytki. Kulawe psy biegają i walczą tuż przed maską ciężarówki. Uparcie gonią ich także tubylcy w puszkach po kawie na głowie, grożą, że zagrają na gitarach wykonanych z kanistrów; a także handlarze pomarańczy, zaklinacze węży i kilku niebieskookich typków w burnusach unoszących w dłoniach nieopakowane i niepodpisane bryłki ciemnej substancji. Można je, tak jak śnieżki, sklasyfikować przez analogie do owoców i sprzętu sportowego. A więc są wielkości od winogrona do piłki bejsbolowej. Wtem kapelan spontanicznie zamienia czekoladowy baton na bryłkę wielkości piłki do golfa.
— Co to takiego? Czekolada? — pyta Bobby Shaftoe.
— Gdyby to była czekolada — odpowiada Root — gość nie zamieniłby się na baton.
Shaftoe wzrusza ramionami.
— Chyba że to gówniana czekolada.
— Albo gówno! — wyrywa się szeregowy Nathan, wzbudzając niezwykłą wesołość.
— Słyszeliście o Maryśce? — pyta teraz Root.
Shaftoe — modelowy macho i przywódca mężczyzn — powstrzymuje się przed odpowiedzią:
— Słyszeć? Ja ją rżnąłem!
— To skoncentrowana esencja.
— Skąd ksiądz wie? — pyta szeregowy Daniels. Ksiądz jest nieporuszony.
— Ja tu jestem specjalistą od Boga, nie? Znam się na sprawach religijnych?
— Tak jest, sir!
— Dawno temu była sobie grupa muzułmanów zwana haszszaszijuna, którzy to jedli, a potem zabijali ludzi. Byli w tym tak świetni, że zdobyli sławę — złą sławę. Z biegiem lat wymowa się trochę zmieniła i nazywamy ich teraz asasynami{Ang. „assassin” to nazwa sekty asasynów, a także słówo pospolite — zamachowiec (przyp. tłum.).}.
Zapada pełne szacunku milczenie. Wreszcie odzywa się sierżant Shaftoe:
— No to na co, do cholery, czekamy?
Zjadają trochę haszyszu. Shaftoe, jako najwyższy stopniem oprócz oficerów, zjada więcej niż inni. Nic się nie dzieje.
— Jedyną osobą, jaką mam ochotę zamordować, jest ten gość, co nam to sprzedał — mówi.
Na lotnisku, leżącym szesnaście kilometrów za miastem, panuje większy tłok, niż ktokolwiek przewidywał. Krajobraz jest pełen pięknych winnic i gajów oliwnych, lecz w oddali widać skaliste wzniesienia, a za nimi łachę piasku wielkości Stanów Zjednoczonych — które zresztą chyba całe wzniosły się w powietrze i przyfrunęły tutaj. Niezliczone samoloty — przeważnie transportowce Dakota vel Albatrosy mieszają śmigłami ogromne chmury pyłu, oblepiającego języki i sklejającego wszystko w nosie. Ale Shaftoe dłuższy czas nie rozumie, że suche oczy i usta to niekoniecznie skutki pyłu w powietrzu. Jego ślina ma konsystencję kleju do glazury.
Ta pieprzona jednostka jest tak cholernie tajna, że nikt na lotnisku nawet nie ma pojęcia o jej istnieniu. Jest tu pełno Angoli, a Angole na pustyni noszą szorty, co wzbudza w Bobbym Shaftoe chęć obicia im ryjów. Stara się nad tym panować. Ale jego oczywista niechęć do facetów w krótkich gaciach i fakt, że pyta o drogę do jednostki, która jest tak tajna, że nie może podać nazwy ani nawet w przybliżeniu jej opisać, powoduje mnóstwo zamieszania, wzbudza podejrzliwość i niemal przyczynia się do upadku anglo-amerykańskiego sojuszu.
Jednak teraz Shaftoe rozumie, że wszystko w Jednostce będzie zawsze przegięte w jedną stronę, opatulone czarnymi plandekami i osłonięte namiotami. Tak jak każda wojskowa formacja, Jednostka 2702 ma jednych rzeczy za dużo, a innych za mało, lecz za to na stanie znajduje się chyba z połowa rocznej amerykańskiej produkcji brezentu. Kiedy Shaftoe wspomina o tym kolegom, a gada niemożliwie rozwlekle, niektórzy dziwnie nań zerkają. Ale to Enoch Root musi mu powiedzieć:
— Niektórzy mogą pomyśleć, że zachowujesz się trochę paranoicznie, z tymi jaszczurami olbrzymami i czarnymi plandekami.
— Paranoicznie? To ja ci powiem, co znaczy paranoicznie — rzuca Shaftoe. I mówi, nie omieszkawszy wspomnieć o poruczniku Ethridge'u i jego śmietnikach. Kiedy kończy, cała jednostka już odsunęła się na drugi koniec paki; wszyscy są nieźle zdenerwowani poza nowym rekrutem, który, jak z aprobatą zauważa Shaftoe, zaczyna się rozluźniać. Leży na podłodze ciężarówki w stroju płetwonurka i na wybojach raczej ugina się, niż podskakuje.
Ale i tak jest wystarczająco sztywny, by uprościć sprawę wyładowania go z ciężarówki i wrzucenia do przydzielonego im albatrosa: to kompletnie łysa wersja DC-3, zmilitaryzowana oraz (według sceptycznego oglądu Shaftoe'a) kompletnie nienadająca się do latania wskutek wycięcia na boku gigantycznych drzwi ładunkowych. Prawie przecinają szkielet na pół. DC-3 latał po pustyni tyle czasu, że piasek zdrapał całą farbę z łopat śmigła, maski silnika i krawędzi natarcia skrzydeł, polerując metal, który błyszczy srebrno, wabiąc wszystkich pilotów Luftwaffe w promieniu trzystu kilometrów. Co gorsza, z kadłuba sterczą rozmaite anteny, głównie wokół kokpitu. Nie tylko pręty, ale także pieprzone wielkie ruszty do barbecue: Shaftoe na ich widok żałuje, że nie ma piły. Kojarzą mu się tajemniczo z tymi, które taszczył po schodach Stacji Alfa w Szanghaju — wspomnienie to dokumentnie mu się splątało z innymi obrazami. Kiedy próbuje je przywołać, widzi tylko zakrwawionego Jezusa znoszącego po kamiennych schodach w Manili dwupasmowy dipol wysokiej częstotliwości i wie, że coś tu jest nie tak.
Choć siedzą tuż obok ruchliwego lotniska, Ethridge nie pozwala im zacząć, dopóki w powietrzu jest choć jeden samolot. W końcu mówi: „Dobra, TERAZ!” — Chłopcy na ciężarówce unoszą nieboszczyka tylko po to, by usłyszeć krzyk porucznika: „Zaraz, czekajcie!” — i położyć go z powrotem. Dopiero kiedy przestaje ich to bawić, zawijają go wreszcie w brezent i wnoszą na pokład samolotu. Chwilę potem już lecą. Jednostka 2702 udaje się na spotkanie z Rommlem.