Bobby Shaftoe, z nagim torsem, wymalowany farbą maskującą, z komandoskim nożem w dłoni i coltem.45 za paskiem, sunie przez dżunglę jak obłok mgły. Zatrzymuje się w miejscu, z którego dobrze widzi wojskową ciężarówkę Nipów, obramowaną kosmatymi, chropowatymi pniami palm daktylowych. Po skórze stopy obutej w sandał maszeruje mu tyraliera mrówek. Nie zwraca na nie uwagi.
Wszystkie objawy wskazują, że zatrzymali się za potrzebą. Z szoferki wyłazi dwóch nippońskich szeregowców, przez chwilę gadają. Jeden znika w dżungli. Drugi opiera się o przedni zderzak i zapala papierosa. Ten w dżungli opuszcza spodnie, przykuca i opiera się o drzewo, by się wysrać.
W tym momencie są niemal bezbronni. Kontrast między jaskrawym blaskiem słońca a półmrokiem dżungli oślepia ich niemal całkowicie. Ten, co sra, jest niegroźny, a palacz wygląda na wyczerpanego. Bobby Shaftoe zrzuca sandały. Wychodzi na drogę za ciężarówką, podkrada się na bosych, pogryzionych przez mrówki stopach i przysiada za tylnym zderzakiem. Bezszelestnie wyciąga z kieszeni broń. Nie spuszczając z oka nóg palacza — widocznych pod podwoziem — odlepia papierek i przykłada ładunek do zderzaka ciężarówki. Potem, tylko dla efektu, przylepia jeszcze jeden. Misja zakończona! Najlepsze życzenia, Toja!
Chwilę później znika z powrotem w dżungli, obserwując odjeżdżającą nippońską ciężarówkę. Teraz ma dwie czerwono-biało-niebieskie nalepki z napisem: POWRÓCĘ TU. Bobby gratuluje sobie kolejnej udanej misji.
Do obozu Hukbalap na stoku wulkanu dociera dobrze po zmroku. Przedostaje się przez pełne pułapek pogranicze, a podchodząc, czyni mnóstwo hałasu, żeby czujki Huków nie zastrzeliły go w ciemnościach. Ale wszystko to było niepotrzebne: nastąpiło rozprzężenie, wszyscy są pijani i chlają dalej, bo usłyszeli przez radio nowinę — wrócił MacArthur. Generał wylądował na Leycie.
Bobby Shaftoe w odpowiedzi parzy mocną kawę i zaczyna wlewać ją w Pedra, szyfranta. Zanim kofeina zadziała, chwyta jego notatnik i po raz siedemdziesiąty zapisuje swój pomysł: ISTNIEJE MOŻLIWOŚĆ KONTAKTU I ZAOPATRZENIA SIŁ FIL-AMERYKAŃSKICH W CONCEPCIÓN STOP ZGŁASZAM SIĘ NA OCHOTNIKA DO TEGO ZADANIA STOP CZEKAM NA INSTRUKCJE STOP PODPISANO SHAFTOE.
Każe Pedrowi zaszyfrować to i wysłać. Teraz pozostaje mu modlić się i czekać. Ten szajs z nalepkami musi się przecież kiedyś skończyć.
Tysiąc razy kusiło go, by zdezerterować i pojechać samemu do Concepción. Ale to, że siedzi gdzieś na zadupiu z bandą Huków z pospolitego ruszenia, nie oznacza, że jest poza zasięgiem wojskowej dyscypliny. Dezerterów wciąż rozstrzeliwuje się albo wiesza. Shaftoe, mimo że w Szwecji sam był dezerterem, uważa, że zasługują na to.
Concepción leży na nizinie na północ od Manili. Ze szczytów gór Zambales widać nawet miasto, leżące pośród zielonych pól ryżowych. Te niziny są wciąż pod kontrolą Nipów. Ale Generał pewnie wyląduje na północy, w zatoce Lingayen, tak jak Nipy w '41 roku i będzie musiał przejść przez Concepción po drodze do Manili. Będzie tam potrzebował oczu.
I rzeczywiście, po kilku dniach przychodzi rozkaz: SPOTKANIE TARPON ZIELONY PUNKT 5 LISTOPADA STOP NIEZBĘDNY NADAJNIK STOP CZEKAĆ NA DALSZE ROZKAZY STOP
Tarpon to okręt podwodny, który zaopatruje ich w amunicję, materiały opatrunkowe, nalepki „Powrócę tu”, kartony amerykańskich papierosów z wkładkami „Powrócę tu” w każdej paczce, zapałki „Powrócę tu”, podkładki pod kubki „Powrócę tu” i prezerwatywy „Powrócę tu”. Shaftoe od dawna gromadzi prezerwatywy, bo wie, że w katolickim kraju nie będzie o nie łatwo. Spodziewa się, że kiedy znajdzie Glory, w niecały tydzień zużyje tonę.
Trzy dni później wraz z oddziałem Huków czekają w „zielonym punkcie” na przybycie okrętu podwodnego. Ten kryptonim oznacza maleńką zatoczkę na zachodnim brzegu Luzonu, tuż pod górą Pinatubo, nie tak daleko od zatoki Subic. Okręt przypływa około północy, bezgłośnie sunąc na silnikach elektrycznych; Hukowie podpływają doń w gumowych pontonach i łodziach z pływakami. Przeładowują zaopatrzenie. Oczywiście jest tam nadajnik. Ale tym razem nie ma żadnych cholernych nalepek ani zapałek. Ładunek stanowi amunicja i kilku wojowników: paru filipińsko-amerykańskich komandosów, prosto z odprawy u szefa wywiadu MacArthura, i paru Amerykanów stanowiących straż przednią MacArthura.
Przez kilka następnych dni Shaftoe i paru doborowych Huków przenoszą nadajnik przez góry Zambales. Zatrzymują się, kiedy pogórze ustępuje podmokłym polom. Przed sobą mają główną szosę północ-południe, prowadzącą z Manili ku Lingayen.
Po paru dniach latania po prośbie mogą wreszcie załadować nadajnik na chłopski wóz i przykryć obornikiem. Zaprzęgają do niego żałosnego carabao, pożyczonego od biednego, acz uczciwego rolnika i ruszają przez kraj Nipów w kierunku Concepción.
Ale niestety muszą się rozdzielić, błękitnooki Shaftoe nie może jawnie podróżować z nimi. Dwaj Hukowie, udający wiejskich chłopaków, biorą wóz z obornikiem, a Shaftoe zaczyna przekradać się na przełaj w nocy, śpiąc w rowach albo u zaufanych proamerykańskich rodzin.
Pokonanie pięćdziesięciu kilometrów zajmuje mu półtora tygodnia, ale trochę cierpliwości, uporu i w końcu dociera do miasta. Około północy stuka do drzwi miejscowego kontaktu. Kontaktem jest ważna osobistość w tym mieście — dyrektor jedynego banku. Pan Calagua jest zdziwiony, widząc u swych kuchennych drzwi Amerykanina. Shaftoe domyśla się, że coś poszło nie tak — chłopcy z radiostacją powinni byli przybyć tydzień temu. Ale dyrektor oznajmia mu, że nikt się nie pojawił — choć plotki mówią, że Nipy złapały niedawno paru chłopaków przemycających coś na wozie i zastrzeliły ich na miejscu.
Shaftoe utknął zatem w Conceptión — nie może ani otrzymać rozkazów, ani wysłać wiadomości. Szkoda mu chłopaków, ale dla niego sytuacja nie jest w końcu aż tak zła. Przecież chciał się tu dostać tylko dlatego, że stąd pochodzi rodzina Altamira. Połowa miejscowych rolników jest jakoś tam spokrewniona z Glory.
Gdyby tylko poprosił, daliby mu pokój gościnny. Przekonuje ich jednak, że stajnie są bezpieczniejsze — jeśli tam go złapią, państwo Calagua mogą twierdzić, że nic nie wiedzieli. Dzień czy dwa zbiera siły na kupie słomy, później próbuje dowiedzieć się czegoś o rodzinie Altamira. Nie może wyjść i węszyć samemu, ale Calagua znają tu wszystkich i dobrze wiedzą, komu można zaufać. Pytania idą więc w miasto, a po kilku dniach przychodzą informacje.
Pan Calagua wyjaśnia mu wszystko w swoim gabinecie, nad szklaneczką bourbona. Pełen wyrzutów sumienia, że jego wielce szanowny gość śpi na sianie w stodole, cały czas wmusza weń bourbon — a Bobby nie ma nic przeciwko.
— Niektóre wiadomości są wiarygodne, a inne… eee… naciągane — mówi pan Calagua. — Mówię, co jest wiarygodne: po pierwsze, dobrze się pan domyślał. Kiedy Japończycy zajęli Manilę, wielu ludzi z rodziny Altamira przeniosło się tutaj do krewnych. To wydawało im się bezpieczniejsze.
— Ma pan na myśli, że Glory jest tutaj?
— Nie — ze smutkiem stwierdza pan Calagua. — Nie ma jej tutaj. Ale 13 września 1942 roku na pewno tutaj była.
— Skąd pan wie?
— Bo tego dnia urodziła dziecko, chłopczyka. W ratuszu, w papierach, jest akt urodzenia. Douglas MacArthur Shaftoe.
— Ja pierdolę, niech mnie — mówi Shaftoe. Zaczyna w myśli przeliczać daty.
— Wielu Altamirów, którzy uciekli, wróciło z powrotem do miasta, rzekomo, żeby znaleźć pracę. Ale niektórzy z nich służą także jako oczy i uszy ruchu oporu.
— Wiedziałem, że będą robić, co należy.
Pan Calagua uśmiecha się ostrożnie.
— W Manili jest pełno ludzi, którzy twierdzą, że są oczami i uszami ruchu oporu. Łatwo być oczami i uszami. Trudniej — pięściami i stopami. Ale i niektórzy Altamira walczą — poszli w góry i przyłączyli się do Huków.
— W które góry? W Zambales nikogo takiego nie spotkałem.
— Na południe od Manili i Laguna de Bay jest dużo wulkanów i gęsta dżungla. Tam walczy parę osób z rodziny Glory.
— Czyli że tam jest Glory? I dziecko? A może są w mieście?
Pan Calagua kręci się nerwowo.
— Ta część może być trochę naciągana. Podobno Glory jest słynną bohaterką wojny z Nipami.
— Mówi pan, że nie żyje? Jak nie żyje, to niech mi pan wyraźnie powie.
— Nic mi nie wiadomo, żeby zginęła. Ale jest bohaterką. To pewne.
Następnego dnia Bobby ma nawrót malarii, która trzyma go prawie przez tydzień. Rodzina Calagua zanosi go do swego domu i sprowadza z miasta lekarza. To ten sam lekarz, który dwa lata temu odebrał poród Glory.
Odzyskawszy trochę siły, rusza na południe. Dociera na północne przedmieścia Manili w trzy tygodnie — jedzie „na łebka” ciężarówkami i pociągami albo w środku nocy brodzi przez pola ryżowe. Dwóch nippońskich żołnierzy zabija z zasadzki, a trzech w strzelaninie na skrzyżowaniu dróg. Za każdym razem musi się na parę dni gdzieś zadekować, żeby nie zostać złapanym. Ale i tak dociera do Manili.
Nie może tak po prostu walić do centrum miasta — to byłoby głupie, a poza tym musiałby zwolnić marsz. Idzie więc opłotkami, korzystając z coraz gęstszej siatki ruchu oporu. Przekazują go sobie z jednego osiedla-barangay do drugiego, cały czas na peryferiach Manili, aż dociera do nadmorskiej niziny pomiędzy Laguna de Bay a Zatoką Manilską. Dalej na południe nie ma już nic — tylko parę kilometrów ryżu, a potem wulkaniczne góry, w których Altamira dorabiają się miejsca w historii jako słynni partyzanci. Podczas podróży słyszał o nich milion plotek. Większość jest zwyczajnie fałszywa — ludzie mówią mu to, co chce usłyszeć. Parę razy trafia się jednak z wyglądu prawdziwy strzęp informacji na temat Glory.
Podobno ma zdrowego synka, który mieszka w dzielnicy Malate, w Manili, pod opieką dalszej rodziny, a jego matka służy ojczyźnie.
Podobno wykorzystuje swe pielęgniarskie umiejętności, będąc dla Huków kimś w rodzaju Florence Nightingale.
Podobno jest łączniczką sił fil-amerykańskich, które najodważniej ze wszystkich przechodzi przez nippońskie posterunki z kontrabandą i tajnymi wiadomościami za pazuchą.
Ta ostatnia plotka nie wydaje mu się specjalnie sensowna. Czym ona jest, pielęgniarką czy łączniczką? Może pomylili ją z kimś innym. A może jest jednym i drugim — może przemyca przez posterunki lekarstwa.
Im dalej na południe, tym więcej wiadomości. Ciągle powtarzają się te same plotki i anegdoty — różnią się jedynie szczegółami. Spotyka z sześć osób, które są stuprocentowo pewne, że Glory jest na południu i służy za łączniczkę brygadzie partyzantów w górach ponad Calamba.
Boże Narodzenie spędza w rybackiej chacie na brzegu jeziora Laguna de Bay. Mnóstwo komarów. Znów ma atak malarii; parę tygodni leży w malignie, dręczony dziwnymi koszmarami o Glory.
Wreszcie poprawia mu się na tyle, by ruszyć w drogę. Podwożą go łodzią do miasteczka Calamba. Górujące nad nim czarne wulkany aż cieszą oczy. Pięknie wyglądają — przypominają mu terytorium przodków rodu Shaftoe'ów. Według rodzinnych legend pierwsi Shaftoe'owie przybyli do Ameryki, by niewolniczo pracować na plantacjach tytoniu i bawełny, lecz przez cały czas tęsknie unosili wzrok z rozpalonych pól ku chłodnym górom na horyzoncie. Gdy tylko nadarzyła się okazja, uciekli, prosto w góry. Bobby czuje ten sam zew od gór Luzonu — w górę, byle dalej od tych malarycznych nizin, w górę, ku Glory. To już prawie koniec podróży.
Siedzi jednak w Calamba dłużej, niżby chciał — ukrywa się w szopie z łodziami, bo stacjonujące tu Nippońskie Siły Lotnicze koncentrują siły do jakiegoś ruchu. Ci Hukowie z gór nieźle dawali im się we znaki, Nippończycy są więc obłąkani i wściekli.
Przywódca Huków w końcu przysyła emisariusza, by wysłuchał jego opowieści. Emisariusz odchodzi, mija kilka dni. Wreszcie fil-amerykański porucznik powraca z dwiema dobrymi wiadomościami: Amerykanie wylądowali dużymi siłami w zatoce Lingayen, a Glory żyje i pracuje u Huków parę kilometrów stąd.
— Proszę mi pomóc wydostać się z tego miasta — błaga Shaftoe. — Wypłyńmy łodzią na jezioro, wysadzi mnie pan gdzieś na odludziu, żebym mógł sobie pójść.
— Dokąd pójść? — Porucznik udaje głupiego.
— Na wyżyny! Do Huków!
— Zabiłby się pan. Tu jest pełno pułapek. Hukowie się niesamowicie pilnują.
— Ale…
— Dlaczego nie pójdzie pan w drugą stronę? — pyta porucznik. — Do Manili.
— A po co do Manili?
— Tam jest pana syn. I właśnie tam jest pan potrzebny. Niebawem w Manili wybuchnie wielka bitwa.
— No dobrze — odpowiada Shaftoe. — Pojadę do Manili. Ale najpierw chcę zobaczyć Glory.
— Ach — mówi porucznik, jakby nagle mu się rozjaśniło. — Mówi pan, że chce zobaczyć Glory.
— Nie mówię. Naprawdę chcę zobaczyć Glory.
Porucznik wypuszcza kłąb papierosowego dymu i kręci głową.
— Nie, nie chce pan — mówi beznamiętnie.
— Że co?
— Nie chce pan zobaczyć Glory.
— Jak pan może? Gorzej panu czy co?
Twarz porucznika kamienieje.
— No dobrze — odpowiada. — Zapytam się. Może Glory tu przyjdzie i odwiedzi pana.
— To szaleństwo. To zbyt niebezpieczne.
Porucznik śmieje się.
— Nie, pan dalej nic nie rozumie. Jest pan biały, w prowincjonalnym miasteczku na Filipinach, okupowanym przez głodnych, obłąkanych Nipów. Nie może pan choćby wysadzić głowy na zewnątrz. Natomiast Glory może chodzić, gdzie zechce.
— Mówił pan, że na każdym rogu jest kontrola?
— Glory nie ruszą.
— A czy Nipy czasami nie… no wie pan, nie molestują kobiet?
— Ach, boi się pan, że zgwałcą Glory. — Porucznik znów zaciąga się głęboko. — Zapewniam pana, że coś takiego się nie zdarzy. — Wstaje, zmęczony rozmową. — Niech pan tutaj czeka — rzuca. — I zbiera siły do Bitwy o Manilę.
Wychodzi, zostawiając Shaftoe'a w jeszcze większej frustracji.
Dwa dni później właściciel szopy z łodziami, który prawie nie mówi po angielsku, budzi Shaftoe'a dobrze przed świtem. Wsadza go do malej łódeczki i wywozi na jezioro, a potem płynie z kilometr wzdłuż brzegu, w stronę piaszczystej łachy. Po drugiej stronie wody właśnie wschodzi słońce, rozświetlając kłęby cumulusów wielkości planet. Wygląda, jakby właśnie wyleciał w powietrze największy zbiornik paliwa na świecie, a smugi kondensacyjne patrolujących myśliwców amerykańskich poszatkowaly obłok dymu w ogromne trapezoidy.
Glory przechadza się po piasku. Twarz ma zasłoniętą jedwabną chustą, ale tę sylwetkę rozpoznałby wszędzie. Wędruje tam i z powrotem, brodząc bosymi stopami w ciepłej wodzie. Zachwyca się wschodem słońca — i stoi tyłem do Shaftoe'a, by on też mógł podziwiać ten widok. Co za flirt. Fiut Shaftoe'a twardnieje na kamień. Maca się po tylnej kieszeni, sprawdzając, czy zabrał odpowiedni zapas prezerwatyw z napisem „Powrócę tu”. To będzie ciężka sprawa, przewrócić Glory tutaj, przy tym starym pierdzielu, ale może da mu się wcisnąć parę groszy, żeby poszedł sobie gdzieś na godzinkę.
Przewoźnik cały czas ogląda się przez ramię, oceniając odległość dzielącą ich od łachy piasku. Dopływają mniej więcej na rzut kamieniem. Wtedy prostuje się i zatapia wiosła w wodzie. Dryfują jeszcze parę metrów i zatrzymują się.
— Ej, co ty robisz? — pyta Shaftoe. Wzdycha. — Chcesz pieniędzy? — Pociera kciukiem o palec wskazujący. — Hę? Chcesz?
Lecz facet mierzy go twardym i zimnym spojrzeniem, jakie Shaftoe widywał setki razy, zawsze na wojnie. Czeka, aż zamilknie, potem wskazuje brodą Glory.
Shaftoe patrzy na Glory, która obraca się twarzą ku niemu. Wyciąga przypominające kikuty ręce, obwiązane bandażami jak u mumii i unosi chustę z twarzy.
Albo raczej z miejsca, gdzie kiedyś miała twarz. Teraz to tylko przednia część czaszki.
Bobby Shaftoe nabiera powietrza i wrzeszczy. Słychać go pewnie w centrum Manili.
Przewoźnik rzuca niespokojne spojrzenie w stronę miasta, potem wstaje i zasłania widok Bobby'emu, robiącemu kolejny głęboki wdech. W dłoni ma wiosło. Kiedy Shaftoe wydaje kolejny krzyk, dostaje nim w bok głowy.