INRI

Goto Dengo przez sześć tygodni leży na trzcinowym posłaniu pod białym stożkiem moskitiery, drgającym przy każdym powiewie. Kiedy nadciąga tajfun, pielęgniarki zatrzaskują okiennice z masy perłowej, ale przeważnie okna są otwarte dzień i noc. Za oknem widać wyrzeźbione w zboczu góry gigantyczne schody. Kiedy świeci słońce, na tych tarasach fluoryzuje młody ryż; zielony blask wlewa się do sal jak ogień. Widzi małe, węźlaste, barwnie odziane postacie, przesadzające pędy ryżu i manipulujące przy systemie irygacyjnym.

Ściany pokoju to goły cement, usiany rozwidlającymi się deltami pęknięć, jak naczynka krwionośne na gałce ocznej. Jedyną ozdobą jest krucyfiks, wyrzeźbiony z maniakalnym realizmem z tropikalnego drewna. Oczy Jezusa to gładkie kule, bez tęczówek czy źrenic, jak w rzymskich posągach. Wisi ukośnie na krzyżu, ręce wyciągnięte, żyły pewnie już wyskoczyły z łożysk. Ciała nie podtrzymują krzywe nogi, złamane drzewcem rzymskiej włóczni. W każdym nadgarstku tkwi przeżarty rdzą żelazny gwóźdź, trzeci załatwia obie stopy. Wpatrują się w siebie z Jezusem przez długie godziny, długie dni, przez spowijający łóżko biały woal; kiedy porusza nim górski wietrzyk, Jezus zdaje się wić w męczarniach. Na szczycie krucyfiksu wisi rozwinięty pergamin z napisem „INRI”. Goto Dengo dłuższy czas próbuje to zgłębić: I Nie Róbcie Czegoś-tam? I Na Rękach I…?

Moskitiera unosi się. W szczelinie stoi doskonale piękna młoda dziewczyna w surowym, czarno-białym habicie. Promieniuje zielonym światłem z ryżowych tarasów. Trzyma miednicę z parującą wodą. Unosi rąbek spódnicy i zaczyna myć jego ciało gąbką. Goto Dengo wskazuje na krucyfiks i pyta o niego — może kobieta zna trochę nippoński. Jeśli nawet go słyszy, nie daje tego poznać. Pewnie jest głucha, obłąkana, albo jedno i drugie; ci chrześcijanie słyną ze swojej miłości do kalek. Wpatruje się w skupieniu w jego ciało, szorując je delikatnie, ale nieubłaganie, po kawałku wielkości znaczka pocztowego. Umysł Gota Denga wciąż go zawodzi; gdy patrzy na swój nagi tors, na moment wszystko się odwraca i wydaje mu się, że patrzy na ukrzyżowane zwłoki Jezusa. Sterczą mu żebra, a skóra jest mapą aż gęstą od ran i blizn. Teraz chyba na nic się nikomu nie przyda; dlaczego nie wyślą go z powrotem do Nipponu? Dlaczego po prostu go nie zabili? „Mówisz po angielsku?” — pyta, a ogromne brązowe oczy odrobinę drgają. To najpiękniejsza kobieta, jaką spotkał w życiu. Musi być dla niej czymś ohydnym, okazem pod szklanym wieczkiem w laboratorium patologa. Kiedy wyjdzie stąd, pewnie sama się dokładnie umyje, a potem dołoży wszelkich starań, by wywabić ze swej czystej, dziewiczej pamięci wspomnienie ciała Goto Denga.

Odpływa w gorączkę i patrzy na siebie z punktu widzenia komara usiłującego przedostać się przez moskitierę: wycieńczone, wyniszczone ciało, rozłożone na drewnianym stelażu jak rozduszony owad. Jedynie po białej opasce na czole można poznać, że jest Nippończykiem, lecz na opasce nie widnieje pomarańczowe słońce, tylko napis INRI.

Siedzi przy nim człowiek w długiej, czarnej szacie. W dłoniach ma łańcuszek koralowych paciorków z dyndającym maleńkim krzyżykiem. Ma wielką głowę i krzaczaste brwi, jak ci dziwni ludzie na tarasach z ryżem, ale cofająca się linia zaczesanych w tył siwobrązowych włosów jest bardzo europejska, podobnie jak głębokie oczy.

Iesus Nazarenus Rex Iudaeorum — mówi. — To po łacinie „Jezus z Nazaretu, król żydowski”.

— Żyd? Myślałem, że Jezus był chrześcijaninem — mówi Goto Dengo. Facet w czarnej szacie gapi się na niego. Dengo próbuje jeszcze raz:

— Nie wiedziałem, że Żydzi mówią po łacinie.

Któregoś dnia wtaczają do pokoju fotel na kółkach; gapi się na niego z tępą ciekawością. Słyszał o czymś takim — używa się ich w zakładach zamkniętych do wożenia zawstydzająco niesprawnych ludzi z sali do sali. Wtem te niepozorne dziewuszki unoszą go i wsadzają na fotel! Jedna z nich wspomina coś o świeżym powietrzu; po chwili fotel już jedzie korytarzem. Przypięli go paskiem, żeby nie wypadł; kręci się zażenowany, próbując ukryć twarz. Dziewczyna wytacza go na wielką werandę z widokiem na góry. Z liści unosi się opar, krzyczą ptaki. Na ścianie za nim jest wielki obraz INRI przywiązanego do słupka, krwawiącego z setek ran od bicza. Za nim stoi centurion z knutem. Ma dziwnie nippoński kształt oczu.

Na werandzie siedzi jeszcze trzech Nippończyków. Jeden bełkocze sam do siebie i bez przerwy drapie ranę na ramieniu, która cały czas krwawi na ręcznik. Drugi ma spalone ręce oraz twarz i patrzy na świat pojedynczą dziurą w masce czarnych blizn. Trzeci jest przywiązany do fotela wieloma szerokimi pasami, bo rzuca się jak ryba na brzegu i wydaje niezrozumiałe jęki.

Goto Dengo wpatruje się w poręcz werandy. Zastanawia się, czy dałby radę podjechać do niej i rzucić się w dół. Dlaczego nie pozwolili mu umrzeć z honorem?

Załoga okrętu podwodnego traktowała go — i pozostałych ewakuantów — z dziwną mieszanką szacunku i niechęci.

Kiedy zaczął różnić się od swoich rodaków? Musiało się to zacząć na długo przed ewakuacją z Nowej Gwinei. Porucznik, który uwolnił go z rąk łowców głów, traktował go jako przestępcę i skazał na śmierć. Ale już przedtem był inny. Dlaczego nie zjadły go rekiny? Może jego mięso pachniało inaczej? Powinien zginąć wraz z towarzyszami na Morzu Bismarcka. Przeżył, trochę dlatego, że miał szczęście, a trochę dlatego, że umiał pływać.

Dlaczego umiał pływać? Trochę dlatego, że jego ciało dobrze potrafi to robić — ale też trochę dlatego, że ojciec wychował go tak, by nie wierzył w demony.

Śmieje się w głos. Pozostali pacjenci gapią się na niego.

Wychowali go tak, by nie wierzył w demony, a teraz sam jest demonem.

Podczas następnej wizyty facet w czarnej szacie śmieje się z niego w głos.

— Nie próbuję cię nawracać — powiada. — I proszę, żebyś nie mówił moim przełożonym o swoich podejrzeniach. Mamy ścisły zakaz nawracania i kary byłyby dotkliwe.

— Nie próbujecie nawracać mnie słowem — przyznaje Goto Dengo — ale przez sam fakt, że mnie tutaj trzymacie. — Jego angielski przestaje wystarczać.

Facet w czarnej szacie nazywa się ojciec Ferdynand. Jest jezuitą czy czymś takim, angielskim włada wystarczająco dobrze, by omotywać Goto Denga słowami.

— A pod jakim względem fakt trzymania cię tutaj można by uznać za nawracanie? — A potem, żeby dodatkowo go pognębić, powtarza to samo w całkiem nie najgorszym nippońskim.

— Nie wiem. Przez te obrazy, rzeźby.

— Jak nie podobają ci się nasze obrazy, zamknij oczy i myśl o cesarzu.

— Nie mogę przecież cały czas mieć zamkniętych oczu.

Ojciec Ferdynand śmieje się pogardliwie.

— Doprawdy? Większość twoich rodaków nie ma problemu z trzymaniem oczu zamkniętych od kołyski aż po grób.

— Dlaczego nie macie tu wesołych obrazów? To szpital czy kostnica?

— Tutaj bardzo ważna jest La Pasyon — mówi ojciec Ferdynand.

— La Pasyon?

— Męka Chrystusa. Głęboko przemawia do Filipińczyków. Zwłaszcza teraz.

Goto Dengo ma jeszcze jedną pretensję, której nie umie wysłowić. Pożycza więc słownik japońsko-angielski ojca Ferdynanda i studiuje go.

— Nie wiem, czy dobrze cię zrozumiałem — powiada ojciec Ferdynand. — Myślisz, że kiedy traktujemy cię z miłosierdziem i przyzwoicie, to znaczy, że chcemy cię ukradkiem nawrócić na katolicyzm.

— Znów pokręciłeś moje słowa — mówi Goto Dengo.

— Ty mówiłeś pokręconymi słowami, a ja je wyprostowałem — wypala ojciec Ferdynand.

— Chcecie, bym stał się jak… jeden z was.

— Jeden z nas? Czyli kto?

— Człowiek ostatniej kategorii.

— Dlaczego mielibyśmy tego chcieć?

— Bo macie taką religię — dla ludzi ostatniej kategorii. Dla przegranych. Jeśli sprawicie, że stanę się człowiekiem ostatniej kategorii, to będę chciał przejść na waszą wiarę.

— I traktując cię godziwie, chcemy zmienić cię w człowieka ostatniej kategorii?

— W Nipponie chory nie byłby traktowany tak dobrze.

— Nie musisz nam tego tłumaczyć. Jesteś w kraju pełnym kobiet zgwałconych przez nippońskich żołnierzy.

Pora zmienić temat.

Ignoti et quasi occulti — Societas Eruditorum. — Goto Dengo odczytuje napis z medalionu na szyi ojca Ferdynanda. — To też łacina? Co to znaczy?

— To organizacja, do której należę. Organizacja ekumeniczna.

— Co to znaczy?

— Każdy może do niej należeć. Nawet ty, jak wyzdrowiejesz.

— Pewnie, że wyzdrowieję — mówi Goto Dengo. — Nikt nie domyśli się, że byłem chory.

— Oprócz nas. Ach, rozumiem. To znaczy, żaden Nippończyk się nie domyśli. Prawda.

— Ale ci inni nie wyzdrowieją.

— To prawda. Masz najlepsze rokowania ze wszystkich naszych pacjentów.

— Bierzecie tych chorych Nippończyków na swoje łono.

— Tak. Mniej więcej właśnie to nakazuje nam nasza wiara.

— To ludzie ostatniej kategorii. Chcecie, by przystali do waszej religii dla ludzi ostatniej kategorii.

— Tylko jeśli może to im pomóc. Nie spodziewamy się, że ci goście polecą i wybudują dla nas nową katedrę czy coś takiego.

Następnego dnia uznają Gota za zdrowego. Nie czuje się wyleczony, ale zgodzi się na wszystko, by przerwać tę mękę; przegrywa z Królem Żydowskim jeden pojedynek spojrzeń za drugim. Spodziewa się, że wrzucą mu na plecy marynarski wór i poślą na dworzec autobusowy, zdanego tylko na siebie. Jednak przyjeżdża po niego samochód. Ale jakby tego nie było dosyć, samochód wiezie go na lotnisko polowe, skąd zabiera go mały samolot. Pierwszy raz w życiu leci samolotem — podniecenie ożywia go znacznie bardziej niż sześć tygodni w szpitalu. Awionetka startuje między dwoma zielonymi wzgórzami i leci na południe (sądząc według słońca) — po raz pierwszy zdaje sobie sprawę, gdzie był: w środku wyspy Luzon, na północ od Manili.

Pół godziny później są już nad stolicą, skręcają nad rzeką Pasig i zatoką wypchaną po brzegi wojskowymi transportowcami. Nad nadbrzeżnym bulwarem trzyma straż pikieta palm kokosowych. Ich gałęzie wiją się na wietrze; z lotu ptaka wyglądają jak wbite na pale olbrzymie tarantule. Zerka nad ramieniem pilota i widzi dwa brukowane pasy startowe, na płaskich poletkach ryżowych tuż pod miastem; krzyżują się pod kątem ostrym, tworząc wąską literę X. Samolocik płynie delfinem w powiewach wiatru. Skacze po pasie lądowiska jak za mocno napompowana piłka do rugby, kołując wzdłuż hangarów i wreszcie zarzucając ogonem, staje nieopodal odludnej budki strażniczej. Czeka tam człowiek na motorze z pustym wózkiem. Gestami każą mu wyjść z samolotu i wsiąść do przyczepy motocykla; nikt się do niego nie odzywa. Ma na sobie wojskowy mundur pozbawiony oznak i insygniów.

Na siedzeniu leżą gogle; nakłada je, żeby owady nie wpadały mu w oczy. Trochę się denerwuje, bo nie ma dokumentów ani rozkazów. Ale wypuszczają ich z lotniska, a potem na szosę bez żadnych kontroli.

Motocyklista to młody Filipińczyk; szczerzy się od ucha do ucha, ryzykując, że owady powpadają mu między wielkie białe zęby. Myśli chyba, że ma najlepszą pracę na świecie — może to i prawda. Skręca na południe, w drogę, która tutaj pewnie uchodzi za wielką autostradę, i zaczyna przemykać się wśród zatorów. Większość pojazdów to wozy ciągnięte przez carabaos — wielkie, podobne do wołów zwierzęta z imponującymi, spiralnymi rogami. Jest też parę samochodów, a od czasu do czasu trafia się wojskowa ciężarówka.

Szosa prostuje się po raz pierwszy od kilku godzin; wiedzie teraz przez wilgotny płaskowyż z poletkami ryżowymi. Goto Dengo widzi po lewej błysk wody. Nie jest pewien, czy to wielkie jezioro, czy część oceanu.

— Laguna de Bay — mówi motocyklista, zauważając jego spojrzenie. — Bardzo piękna.

Od jeziora skręcają w drogę prowadzącą lekko pod górę, przez pola trzciny cukrowej. Nagle Goto Dengo zauważa wulkan: symetryczny stożek czarny od roślinności, spowity mgłą jak moskitierą. Gęste powietrze uniemożliwia ocenę odległości i wielkości; może to być równie dobrze mały stożek tuż obok drogi, jak i gigantyczny stratowulkan osiemdziesiąt kilometrów stąd.

Zaczynają pojawiać się bananowce, palmy kokosowe, palmy olejowe i daktylowce, najpierw sporadycznie, potem coraz częściej, zmieniają krajobraz w coś w rodzaju wilgotnej sawanny. Motocyklista skręca do obskurnego przydrożnego sklepiku po paliwo. Goto Dengo wyładowuje swe poskręcane ciało z wózka i siada przy stoliku pod parasolem. Czystą chusteczką, którą znalazł rano w kieszeni, ociera z czoła zaskorupiały brud, pot i zamawia coś do picia. Przynoszą mu szklankę wody z lodem i parę cytryn calamansi wielkości kulek do flippera. Wciska calamansi do wody, miesza cukier i wypija duszkiem.

Motocyklista dołącza do niego: wysępił od właściciela darmowy kubek wody. Cały czas jest złośliwie uśmiechnięty, jakby dzielił z Goto Dengiem jakieś prywatny żart. Unosi do oka wyimaginowany karabin i pociąga za spust.

— Ty żołnierz?

Goto Dengo zastanawia się.

— Nie. Nie zasługuję na miano żołnierza.

Motocyklista jest zdumiony.

— Nie żołnierz? Myślałem, że ty żołnierz. To kim jesteś?

Goto Dengo myśli, czy nie podać się za poetę. Ale na to miano również nie zasługuje.

— Jestem górnikiem — mówi wreszcie. — Kopię dziury w ziemi.

— Aaaha — odzywa się tamten, jakby coś zrozumiał. — E, chcesz? — Wyciąga z kieszeni dwa papierosy.

Goto nie może powstrzymać się od śmiechu. Gładka zagrywka.

— Poproszę jeszcze papierosy — rzuca do właściciela. Motocyklista szczerzy zęby i wtyka swoje papierosy na miejsce.

Właściciel wraca i podaje Goto Dengowi paczkę lucky strike'ów i książeczkowe zapałki.

— Ile? — pyta Goto i wyciąga kopertę z pieniędzmi, którą znalazł rano w kieszeni. Wyciąga banknoty i ogląda je: mają angielski napis JAPOŃSKI BANK NARODOWY i kwotę w pesos. Pośrodku widnieje rysunek grubego obelisku — to pomnik Jose P. Rizala nieopodal hotelu Manila.

Właściciel krzywi się.

— Nie ma pan srebra?

— Srebra? Metalu srebra?

— Tak — mówi motocyklista.

— Tym wszyscy płacą?

Motocyklista kiwa głową.

— A te co, niedobre? — Goto Dengo unosi piękne, nowiutkie banknoty. Właściciel odbiera mu kopertę, odlicza sobie parę największych nominałów, wtyka je do kieszeni i odchodzi.

Goto Dengo zdziera plombę z paczki lucky strike'ów, parę razy wali pudełkiem o stół i otwiera je. W środku, oprócz papierosów, jest jakaś karta. Widzi górną część — zdjęcie człowieka w czapce oficerskiej. Powoli je wyciąga, ukazuje się orzeł na czapce, lotnicze ciemne okulary, potężna faja z kolby kukurydzy, pagon z czterema gwiazdkami i wreszcie, dużymi drukowanymi literami, słowa: POWRÓCĘ TU.

Motocyklista udaje nonszalancję. Goto Dengo pokazuje mu kartę i unosi brwi.

— To nic nie znaczy — odpowiada. — Japonia bardzo silna. Japończycy tutaj na zawsze. MacArthur dobry tylko, żeby sprzedawać papierosy.

Otworzywszy paczkę zapałek, widzi po wewnętrznej stronie to samo zdjęcie generała i to samo hasło.

Palą i jadą dalej. Wokół nich pojawia się coraz więcej czarnych stożków, a droga zaczyna wić się po pagórkach i dolinach. Drzewa gęstnieją i gęstnieją; w końcu jadą przez coś w rodzaju uregulowanej i zamieszkanej dżungli; ananasy przy ziemi, pośrodku kawa i kakao, na górze zaś banany i kokosy. Mijają jedną wioskę za drugą; każda z nich to grupka zrujnowanych chatek wokół dużego białego kościoła, solidnego i przysadzistego, by nie zniszczyło go trzęsienie ziemi. Lawirują między pryzmami świeżych kokosów wytaczających się na jezdnię. Wreszcie zjeżdżają z szosy i suną wijącą się między drzewami drogą gruntową, z koleinami od kół stanowczo zbyt ciężkich ciężarówek. Ziemię zaścielają świeżo odłamane gałązki. Przejeżdżają przez opuszczoną wioskę. Po chatach, których drzwi majtają się niezamknięte, myszkują zdziczałe psy. Pod rojem czarnych much gniją sterty niedojrzałych kokosów.

Po kolejnym kilometrze uregulowany las ustępuje dzikiemu. Drogę przegradza wojskowy szlaban. Z twarzy motocyklisty znika uśmiech.

Goto Dengo podaje nazwisko jednemu ze strażników. Nie wie, po co go tu przywieziono, nie może więc powiedzieć nic więcej. Jest już prawie pewien, że to obóz, do którego chcą go wsadzić. Kiedy oczy przystosowują się do półmroku, widzi rozciągnięte między drzewami zasieki z drutu kolczastego. Przyglądając się uważnie runu leśnemu, może wykryć, gdzie wykopano bunkry i ukrycia, może ustalić w myśli nakładające się pola ostrzału. Widzi liny zwisające z wysokich drzew, gdzie w razie potrzeby mogą wejść snajperzy. Wszystko wykonane zgodnie z zasadami, ale z precyzją niespotykaną na prawdziwej wojnie — tylko na poligonie.

Ze zdumieniem zauważa, że te fortyfikacje bronią dostępu ludziom z zewnątrz, zamiast uniemożliwiać ucieczkę ludziom z wewnątrz.

Dzwoni telefon polowy, szlaban unosi się, machnięcie dłoni — mogą jechać.

Przejechawszy kilometr przez dżunglę, docierają do namiotowego obozu, rozbitego na platformach ze świeżo ściętych drzew. Wyrąbano je, by utworzyć taką właśnie polankę. W cieniu stoi porucznik. Czeka na nich.

— Porucznik Goto? Jestem porucznik Mori.

— Do Południowej Strefy Wydobycia przyjechał pan niedawno, prawda, poruczniku?

— Prawda. Skąd pan wie?

— Stoi pan pod palmą kokosową.

Porucznik Mori unosi wzrok i widzi kilka kudłatych kul armatnich dyndających mu nad głową.

— A, widzę! — woła i odsuwa się w bok. — Rozmawiał pan po drodze z motocyklistą?

— Tylko trochę.

— A o czym?

— O papierosach. I srebrze.

— Srebrze? — porucznik Mori jest bardzo zainteresowany, Goto Dengo opowiada mu więc całą rozmowę.

— Powiedział mu pan, że jest specjalistą od robót ziemnych?

— Coś w tym rodzaju, tak.

Porucznik Mori robi krok w tył, odwracając się do stojącego na uboczu szeregowca, i kiwa głową. Żołnierz unosi wsparty kolbą o ziemię karabin, ustawia go poziomo i zwraca się ku motocykliście. Biegnie ku niemu, pokonuje odległość w sześciu krokach i rozpędzając się jak sprinter, z gardłowym rykiem wbija bagnet w szczupłe ciało. Ofiara podskakuje, potem z sapnięciem przewraca się na plecy. Żołnierz staje nad nią okrakiem i uderza bagnetem jeszcze kilka razy. Metalowa klinga z sykiem wbija się w mięso.

Motocyklista, krwawiąc, leży bez ruchu na ziemi.

— Nie zostanie pan ukarany za tę niedyskrecję — mówi pogodnie porucznik Mori — ponieważ nie znał pan dokładnie natury swego nowego zadania.

— Słucham?

— Kopanie. Będzie pan tutaj kopać, Goto-san. — Staje na baczność i zgina się w głębokim ukłonie. — Pozwoli pan, że złożę gratulacje. Otrzymał pan bardzo ważne stanowisko.

Goto Dengo odwzajemnia ukłon, nie wiedząc, jak głęboki powinien być.

— A więc nie jestem… tego… — szuka słowa — …w tarapatach? Na dnie? Skazany na śmierć? Nie jestem tutaj zesłańcem?

— Przeciwnie, jest pan bardzo ważną osobą, Goto-san. Proszę za mną. — Porucznik Mori wskazuje jeden z namiotów.

Goto Dengo, odchodząc, słyszy, jak młody motocyklista coś mruczy.

— Co on powiedział? — pyta Mori.

— Powiedział: „Ojcze w twoje dłonie oddaję ducha mego”. To z ichniej religii — wyjaśnia Goto Dengo.

Загрузка...