Listy gończe

Uwaga, ten rynek jest jeszcze nie w pełni dojrzały.

Właściwie racjonalizacje jeszcze się nie zaczęły — Randy wciąż siedzi w wielkiej sułtańskiej sali konferencyjnej, a spotkanie dopiero się rozkręca.

Oczywiste, że pierwsze jaskółki nie będą regularnymi klientami.

Do wyjaśnienia ich dokonań zabrał się Tom Howard. Randy nie ma za wiele do roboty, wyobraża sobie więc gadki, jakie odbędą się dziś wieczorem pod Bombą i Kotwicą.

Tak jak na Dzikim Zachodzie — na początku trochę anarchii, ale po kilku latach wszystko się statkuje i powstaje Fresno.

Większość delegacji sprowadziła z sobą wynajętych rewolwerowców: inżynierów i ekspertów od bezpieczeństwa, którym obiecała nagrody, jeśli znajdą luki w systemie Toma. Po kolei wstają i oddają strzały.

Za dziesięć lat z banków w cyberprzestrzeni będą korzystać gospodynie domowe i gazeciarze.

Zwykle nie określiłoby się Toma Howarda przymiotnikiem „wspaniały”; jest zwalisty, arogancki, kompletnie pozbawiony talentów towarzyskich i nie przeprasza za to. Większość czasu siedzi i milczy, przybierając wyraz twarzy znudzonego sfinksa, łatwo więc zapomnieć, jaki jest dobry.

Lecz podczas tej szczególnej godziny jego życia jest wspaniały jak nigdy. Idzie w szranki z Siedmioma Samurajami — najbardziej jajogłowymi, wysokooktanowymi doktorami i najgroźniejszymi prywatnymi detektywami od zabezpieczania systemów, jakich zrodziła Azja. Podchodzą do niego jeden za drugim, a on odcina im głowy i układa je w pryzmę na stole jak kule armatnie. Parę razy przed zadaniem śmiertelnego ciosu musi przerwać i zastanowić się minutę. Raz prosi Eberharda Fóhra, by coś przeliczył na laptopie. Od czasu do czasu potrzebuje przywołać eksperta od kryptografii — Johna Cantrella lub zerknąć w stronę Randy'ego po twierdzący lub przeczący gest. W końcu ucisza wszystkich „pytków”. Beryl przez cały ten czas niezbyt przekonująco się uśmiecha. Avi ściska poręcze fotela; jego knykcie zmieniają kolor od sinego, przez biały, do różowego, kiedy w finale staje się oczywiste, że Samuraje wycofują się w popłochu. Randy nabiera ochoty, by opróżnić w powietrze magazynek rewolweru i wrzasnąć na cały głos: — Juhuuuuu!

Ale nasłuchuje, na wypadek gdyby Tom zaplątał się w zawiłych arkanach protokołów plezjosynchronicznych{plesio (gr.) — blisko, prawie (przyp. tłum.).} — tylko on mógłby uratować go z takiej opresji. Daje mu to jeszcze więcej czasu na przypatrywanie się twarzom innych uczestników spotkania. Lecz trwa ono od dobrych kilku godzin — wszystkie te fizjonomie zna już jak własną kieszeń.

Tom wyciera miecz o nogawkę i zwala wielki tyłek prosto w skórzany fotel. Posługacze wbiegają do sali z herbatą, kawą, naczyniami z cukrem i masłem. Pragasu wstaje i przedstawia Johna Cantrella.

Rany. Na razie cały program konferencji kręci się wokół firmy Epiphyte. Co to ma znaczyć?

Doktor Pragasu, nawiązawszy przyjacielskie stosunki z tymi Kalifornijczykami, swata ich teraz ze swymi forsiastymi znajomkami. Oto co to ma znaczyć.

Z biznesowego punktu widzenia jest to bardzo interesujące. Lecz Randy'ego drażni trochę i napawa lękiem jednostronny przepływ informacji. Kiedy pójdą do domu, ta zbieranina ciemnych typów będzie wiedziała wszystko o firmie Epiphyte, oni zaś nie będą mieli o niczym pojęcia. To jasne, że właśnie o to im chodzi.

Przypadkiem spogląda na Dentystę. Doktor Kepler siedzi po tej samej stronie stołu, więc raczej trudno odczytać wyraz jego twarzy. Ale widać, że nie słucha Cantrella. Zakrywa usta dłonią i gapi się w przestrzeń. Jego Walkirie co chwila podają sobie karteczki, jak niegrzeczne uczennice.

Kepler jest równie zaskoczony jak Randy. Nie wygląda na faceta, który specjalnie lubi niespodzianki.

Co mógłby teraz zrobić Randy, by pomnożyć zyski akcjonariuszy? Intrygi to nie jego specjalność: zostawia je Aviemu. Wyłącza się z konferencji, otwiera laptop i zaczyna programować.

Programowanie to właściwie za duże słowo. Każdy z Epiphyte ma laptop z wbudowaną maleńką kamerką, żeby mogli organizować telekonferencje. Avi upierał się przy tym rozwiązaniu. Kamerka jest ledwo widoczna: to zaledwie kilkumilimetrowy otworek w ramce otaczającej ekran. Nie ma nawet soczewki — to kamera w najstarszym sensie tego słowa: camera obscura. W jednej ściance jest dziurka, na przeciwnej zaś krzemowa siatkówka.

Randy ma kod źródłowy — tekst programu — do pakietu telekonferencyjnego. Całkiem chytrze oszczędza on pasmo komunikacyjne. Analizuje ciąg kadrów (ramek), czyli pojedynczych, nieruchomych obrazków napływających z kamerki, i zauważa, że chociaż ogólna liczba danych w tych ramkach jest spora, to różnice między poszczególnymi ramkami są nieznaczne. Co innego, gdyby w Ramce 1 widniała gadająca głowa, w Ramce 2, ułamek sekundy później, pocztówka z hawajskiej plaży, w Ramce 3 — schemat obwodu drukowanego, a w Ramce 4 — zbliżenie głowy ważki. Ale w rzeczywistości w każdej z ramek jest gadająca głowa — ta sama głowa, z nieznacznie zmienionym położeniem oraz wyrazem twarzy. Program może oszczędzać cenne pasmo, matematycznie odejmując każdą ramkę od poprzedniej (skoro dla komputera i tak każdy obraz jest jedynie długą liczbą) i wysyłając tylko samą różnicę.

Wszystko to oznacza, że ten program ma wbudowaną umiejętność porównywania dwóch obrazów i mierzenia różnicy między jednym kadrem a drugim. Randy nie musi tego pisać. Wystarczy, jeśli zaznajomi się z istniejącymi procedurami, zapamięta ich nazwy i sposób użycia, co wymaga około piętnastu minut klikania.

Potem pisze programik, który nazwał ListGończy: robi on zdjęcie przez kamerę, mniej więcej co pięć sekund, porównuje je z poprzednim, a jeśli różnica jest wystarczająco duża, zapisuje je do pliku. Zaszyfrowanego pliku o losowej, nic nieznaczącej nazwie. ListGończy nie otwiera żadnych okienek i nic nie wypisuje na ekran, dlatego jedynym sposobem wykrycia go jest wpisanie polecenia


ps


i naciśnięcie klawisza Enter. Wtedy system operacyjny wypluje długi spis wszystkich działających procesów, a gdzieś pomiędzy nimi pojawi się ListGończy.

Na wypadek gdyby ktoś na to wpadł, Randy nadaje programowi fałszywą nazwę: Antywirus. Uruchamia go, potem zagląda w jego katalog i widzi, że właśnie zapisał jeden obrazek: zdjęcie Randy'ego. Kiedy siedzi z grubsza nieruchomo, program nie zapisuje nic więcej; układ plam świetlnych wpadających przez otworek camera obscura nie zmienia się za bardzo.

W świecie technologów żadne spotkanie nie może się skończyć, jeśli czegoś się nie zademonstruje. Cantrell i Fóhr stworzyli prototyp elektronicznego systemu bankowego, aby pokazać innym interfejs użytkownika oraz zastosowane zabezpieczenia.

— Za rok, zamiast iść do banku i gadać z żywym człowiekiem, po prostu uruchomimy taki program. Obojętnie, gdzie jesteśmy — mówi Cantrell — możemy połączyć się z Kryptą. — Kiedy to słowo przesącza się przez tłumaczenie i wpada do uszu słuchaczy, Cantrell się rumieni. — Tak właśnie nazwaliśmy system, którego twórcą jest Tom Howard.

Avi czuwa, spokojnie łagodząc kryzys.

— Mi fu — zwraca się bezpośrednio do Chińczyków — to lepsze tłumaczenie.

Chińczycy okazują ulgę, a kilku z nich naprawdę uśmiecha się, słysząc Aviego mówiącego po mandaryńsku. Avi unosi w górę kartkę z chińskimi ideogramami{Pierwszy z nich, mi, oznacza „tajny”, a drugi, fu, ma podwójne znaczenie: po pierwsze, „symbol” lub „znak”, po drugie zaś „magia taoistyczna” (przyp. aut.).}:

Boleśnie świadom, że właśnie uniknął ciosu, John Cantrell kontynuuje. Język mu zesztywniał.

— Sądziliśmy, że dobrze będzie pokazać, jak działa ten program. Pokażemy go teraz na wielkim ekranie, a w trakcie przerwy na lunch będziecie mogli tu podejść i go wypróbować.

Randy odpala program. Podłączył laptop do gniazdka wideo pod stołem, tak by niewidoczni magicy multimedialni mogli rzucić obraz na wielki ekran w końcu sali. Ekran pokazuje aplikację do obsługi elektronicznego konta bankowego, ale w tle cały czas pracuje program do robienia listów gończych. Randy przesuwa komputer w stronę Johna, który zaczyna pokaz (na dysku twardym powinno wylądować zdjęcie Johna Cantrella).

— Mogę napisać najlepszy program szyfrujący na świecie, ale będzie on zupełnie bezwartościowy, jeśli nie zapewnimy dobrej metody weryfikacji tożsamości użytkownika — zaczyna Cantrell, odzyskując rezon. — Skąd komputer ma wiedzieć, że ja to ja? Hasła zbyt łatwo wykraść, odgadnąć czy zapomnieć. Komputer musi wiedzieć o nas coś, co jest tak wyjątkowe jak odcisk palca. Wystarczy, jeśli zapozna się z jakąś cechą naszego ciała — układem naczyń krwionośnych na siatkówce oka albo brzmieniem głosu — i porówna go z zapamiętanym wzorcem. Takie techniki nazywa się identyfikacją biometryczną. Epiphyte Corporation jest dumna, że zatrudnia jednego z najwybitniejszych ekspertów z tej dziedziny — doktora Eberharda Fóhra, twórcy systemu rozpoznawania pisma ręcznego, powszechnie uznawanego za najlepszy na świecie. — John wypowiada tę pochwałę bardzo pospiesznie. Eb i wszyscy pozostali wyglądają na znudzonych — wszyscy widzieli jego curriculum vitae. — Teraz stosujemy rozpoznawanie głosu, ale cały system jest modułowy, można więc w każdej chwili dołączyć na przykład rozpoznawanie geometrii dłoni, zgodnie z życzeniem klienta.

John uruchamia demo, które w odróżnieniu od większości demówek naprawdę działa i nie wywala się. Próbuje je nawet ogłupić, nagrywając swój głos na nie najgorszym cyfrowym dyktafonie, a potem odtwarzając go. Jednak program nie daje się oszukać. To robi wrażenie nawet na Chińczykach. Do tej pory wyglądali jak zawartość śmietnika u Madame Tussaud po zamknięciu wystawy pod hasłem „Rewolucja kulturalna”.

Nie wszyscy byli tak trudni do kupienia. Harvard Li jest stronnikiem Cantrella, a grubas z Filipin wygląda, jakby już nie mógł się doczekać, kiedy złoży w Krypcie swe oszczędności.

Obiad! Drzwi otwierają się na oścież, ukazując pod przeciwległą ścianą jadalnię z bufetem, roztaczającą zapachy curry, czosnku, pieprzu cayenne i bergamotki. Dentysta z premedytacją siada przy tym samym stole co przedstawiciele Epiphyte. Lecz mówi niewiele. Siedzi tylko, z tą choleryczną miną, gapi się na nich, przeżuwa i duma. Kiedy Avi wreszcie pyta go, co sądzi, Kepler beznamiętnie rzuca:

— Można się było sporo dowiedzieć.

Trzy Gracje kurczą się spazmatycznie. Zwrot „dowiedzieć się” chyba jest w słowniku Dentysty wyjątkowo negatywnym określeniem. Oznacza, że Kepler otrzymał na konferencji jakieś nowe informacje, a zatem idąc na nią, jeszcze wszystkiego nie wiedział; w jego hierarchii wartości jest to zapewne niewybaczalny błąd.

Zapada martwa cisza. Potem Dentysta dodaje:

— Ale nie było całkiem nieinteresujące.

Przez oślepiająco biały, nieskazitelny zgryz każdej z Higienistek ulatuje głębokie westchnienie ulgi. Randy próbuje wyobrazić sobie, czy gorzej jest, jak Dentysta podejrzewa, że był oszukiwany, czy kiedy widzi nowe możliwości. Co groźniejsze, paranoja czy chciwość? Zaraz pewnie się dowiedzą. Randy, ze swą sentymentalną potrzebą nieustannego wkupowania się w czyjeś łaski, ma już na końcu języka: „My też mogliśmy się sporo dowiedzieć” — ale milczy, zauważywszy, że Avi tego nie powiedział. To zdanie nie przyczyniłoby się do zwiększenia wartości udziałów. Lepiej więc trzymać karty przy orderach i niech Kepler łamie sobie głowę, czy firma Epiphyte wiedziała, co wydarzy się na spotkaniu.

Randy wybrał miejsce taktycznie, tak by mógł zerkać przez drzwi do sali konferencyjnej i mieć oko na laptop. Członkowie innych delegacji po kolei przepraszają, wychodzą i puszczają demo, zapisują w pamięci komputera własne głosy, a potem sprawdzają, czy je rozpozna. Niektórzy komputerowcy nawet coś klepią w klawiaturę — pewnie wpisują polecenie ps i szpiegują. Mimo że skonfigurował laptop tak, by zbyt wiele nie dało się z niego wygrzebać, walące w klawiaturę paluchy nieznajomych głęboko go niepokoją.

Gryzie go to przez całą sesję popołudniową, koncentrującą się wyłącznie na łączach komunikacyjnych spinających Kinakutę z resztą świata. Powinien słuchać i uważać, ponieważ ma to ogromne znaczenie dla filipińskiego przedsięwzięcia. Ale nie uważa. Ponuro duma nad zbrukaną obcymi łapskami klawiaturą, a potem nad tym, że ponuro duma właśnie nad tym, co dowodzi, że nie nadaje się do Biznesu. Formalnie rzecz biorąc, to nawet nie jest jego klawiatura, tylko firmy Epiphyte, jeśli więc fakt, że klepią w nią azjatyccy informatycy spod ciemnej gwiazdy, przyczynia się do zysków udziałowców, powinien z zadowoleniem im ją udostępniać.

Przechodzą na kolację do innej sali. Epiphyte i Nippończycy jedzą razem, lecz Randy jest znudzony i rozkojarzony. Wreszcie, mniej więcej o dziewiątej, wymawia się i wraca do pokoju. W myślach układa odpowiedź do #mailto:root@eruditorum.org, coś mniej więcej takiego: „Naszym zdaniem na takie rzeczy istnieje niesamowity rynek, więc lepiej, żebyśmy my zajęli tę niszę niż ktoś inny, jawnie i otwarcie zły”. Ale zanim laptop zdążył wystartować, pojawia się Dentysta w szlafroku frotte, cuchnący wódką i hotelowym mydłem. Puka do drzwi i wprasza się do środka. Zajmuje łazienkę Randy'ego (nie: akcjonariuszy) i częstuje się szklanką wody. Stoi w należącym do akcjonariuszy oknie; zanim się odezwie, przez kilka minut wpatruje się w nippoński cmentarz.

— Czy wy zdajecie sobie sprawę, kim są ci ludzie? — pyta. Analiza biometryczna odkryłaby w jego głosie niedowierzanie, zmieszanie, a może i ślady rozbawienia.

A może tylko gra, próbując wyciągnąć coś z Randy'ego. Może to on jest root@eruditorum.org.

— Pewnie — łże Randy.

Kiedy ujawnił istnienie ListuGończego, Avi pochwalił go za przebiegłość, wydrukował wszystkie zdjęcia i zaraz posłał je Federal Expressem do prywatnego detektywa w Hongkongu.

Kepler odwraca się i taksuje wzrokiem Randy'ego.

— Albo miałem o was mylne informacje, albo wy, chłopcy, nie macie pojęcia, na co się porywacie.

Gdyby to był Pierwszy Szturm na Biznes, w tym momencie Randy zlałby się w spodnie. Gdyby to był Drugi, zrezygnowałby i wrócił do Kalifornii. Ale to jest Trzeci, więc udaje mu się opanować. Kepler ma światło w oczy, więc pewnie nie widzi zbyt dobrze jego twarzy. Przełyka pół szklanki wody, bierze głęboki oddech i pyta:

— Jak zatem wyglądają nasze stosunki w świetle dzisiejszych wydarzeń? Już nie chodzi o zaoferowanie Filipińczykom tanich połączeń międzynarodowych, jeśli kiedykolwiek o to właśnie szło — ponuro oznajmia Dentysta. — Dane płynące przez sieć na Filipinach nabierają nagle całkiem nowego znaczenia. Otwierają nowe, wspaniałe możliwości. A ci Australijcy i grupa z Singapuru, z którymi będziemy konkurować, to zawodnicy wagi ciężkiej. Randy, czy jesteśmy w stanie nawiązać z nimi walkę?

To proste i bezpośrednie pytanie — najniebezpieczniejsze z pytań.

— Gdybyśmy tak nie uważali, ryzykowalibyśmy pieniądze naszych udziałowców.

— Mógłbym sam sobie udzielić takiej odpowiedzi — odpala Kepler. — Randy, będziemy naprawdę rozmawiać, czy też zaprosimy tu gości od public relations i wymienimy się materiałami dla prasy?

Gdyby to był wcześniejszy szturm na Biznes, w tym punkcie Randy by ustąpił. Ale teraz mówi:

— Nie jestem przygotowany na prawdziwą rozmowę z panem, tutaj i teraz.

— Wcześniej czy później będziemy musieli ją odbyć. — odpowiada Dentysta. Te ósemki będą musiały się kiedyś wyrżnąć, wcześniej czy później.

Naturalnie.

— Tymczasem powinniście się nad czymś zastanowić. — Kepler sposobi się do wyjścia. — Co, do cholery, mamy w zanadrzu, jeśli chodzi o usługi telekomunikacyjne, żeby konkurować z tymi Australijcami i facetami z Singapuru? Bo cenami na pewno ich nie pobijemy.

Ponieważ to Trzeci Szturm na Biznes, Randy nie odpowiada natychmiast, że „redundancję”. Mówi natomiast:

— Z pewnością będziemy mieć tę kwestię stale na uwadze.

— Mówi pan jak cieć od marketingu. — Ramiona Keplera obwisają. Wychodzi na korytarz, odwraca się i dodaje: — Do zobaczenia jutro, w Krypcie. — Po czym puszcza oko. — Albo w Grocie, Rogu Nieskończonej Obfitości, czy co tam oznaczają te chińskie krzaczki. — I odchodzi, wytrąciwszy Randy'ego z równowagi tą zaskakującą demonstracją człowieczeństwa.

Загрузка...