5

Connie dźwignęła głowę i zobaczyła leżącego obok Harry’ego. Był tak jak ona przysypany kurzem, drewnianymi drzazgami i lśniącymi kawałkami szkła.

Pracowała z nim już pół roku. Wiedziała, że bardzo się różnią. Teraz na pewno nie czuł takiej frajdy jak ona. Harry był policjantem, ponieważ uważał ten zawód za symbol porządku i sprawiedliwości. Zetknięcie z szaleństwem sprawiało mu przykrość. Darmo by oczekiwać od przestępcy, który zatracił kontakt z rzeczywistością, że będzie odczuwał żal za popełnione czyny lub okaże skruchę. W takich przypadkach porządek można przywrócić tylko uciekając się do przemocy.

Czubek wrzasnął znowu:

Long-legged girl! All Shook Up! Baby Don’t Get Hooked on Me!

– To nie Elvis! – szepnęła Connie.

Harry zamrugał zdziwiony.

– Co?

– To śpiewał Mac Davis, do cholery.

Rock-a-Hula Baby! Rain in Kentucky! Flaming Star! I Feel So Bad!

Głos szaleńca dobiegał jakby z góry.

Connie z rewolwerem w dłoni ostrożnie podniosła się z podłogi. Zerknęła w przerwę między ustawionymi jedne na drugich pudłami, a potem w górę.

W suficie w samym rogu była otwarta klapa, z której wystawała rozkładana drabinka.

A Big Hunk O’Love! Kiss Me Quick! Guitar Man!

Gnojek krzyczał do nich z ciemnego strychu.

Chciała go dorwać i zrobić z niego miazgę. Uczucie to nie bardzo licowało z jej funkcją stróża ładu i porządku, lecz płynęło z serca.

Harry też dostrzegł wejście na strych i wstał. Oboje byli napięci, gotowi błyskawicznie rzucić się na podłogę, gdyby z otworu w suficie wyleciał kolejny granat.

Any Way You Want Me! Poor Boy! Running Bear!

– To też nie był przebój Elvisa – powiedziała Connie, nie starając się już mówić szeptem. – Running Bear śpiewał Johny Preston.

– No i co z tego?

– To, że ten facet to ciemniak – odparła ze złością i trochę bez związku. Prawdę mówiąc, sama nie wiedziała, dlaczego tak ją wściekało, że pętakowi mylą się utwory z dyskografii Presleya.

You’re the Devil in Disguise! Don’t Cry Daddy! Frankfurt Special!

Frankfurt Special? - powtórzył Harry, patrząc na Connie.

– Tak, to Elvisa.

W przewodach stłuczonej lampy nastąpiło zwarcie, strzeliły iskry. Ruszyli w głąb pomieszczenia, każde z innej strony długiego rzędu ustawionych na środku do wysokości pasa pudeł.

Zza zakurzonych szyb dobiegło dalekie zawodzenie syren. Nadjeżdżały radiowozy i karetki pogotowia.

Connie przystanęła. Była w rozterce. Skoro świrus zapędził się na ten strych, można go stamtąd wykurzyć gazem łzawiącym albo cyknąć do środka obezwładniający granat, który go pozbawi przytomności. Wystarczy poczekać na posiłki.

Uznała jednak, że nie mogą obrać tej ostrożnej taktyki. Chroniąc siebie, wystawiliby innych na niebezpieczeństwo. Bydlak mógł znaleźć jakieś wyjście na dach i tamtędy umknąć.

Harry wyraźnie podzielał jej myśli. Wahał się o ułamek sekundy krócej niż ona i pierwszy postawił nogę na drabince.

Nie miała mu za złe, że poszedł przodem, bo nie wynikało to z troski o słabą kobietę. Przy poprzednich drzwiach prowadziła ona, więc teraz kolej na niego. Dzielili się sprawiedliwie niebezpiecznymi zadaniami i między innymi dlatego mimo różnicy charakterów tworzyli dobry zespół.

Serce waliło jej jak młotem, żołądek ściskał się boleśnie, ale rzecz jasna wolałaby iść pierwsza. Spacer po solidnym moście nigdy nie dawał tyle emocji co przechadzka po linie.

Teraz i ona wspinała się po drabince. Harry na samej górze zatrzymał się na króciutką chwilę i zniknął w mrocznym otworze. Nie zagrzmiał żaden strzał, budynkiem nie zatrzęsła w posadach następna eksplozja, więc Connie też weszła na strych.

Harry odsunął się poza zasięg szarawego światła, które wpadało przez otwór. Przykucnął metr dalej, przy zwłokach nagiej kobiety.

Spojrzał uważniej i zorientował się, że to nie zwłoki, ale manekin o wiecznie otwartych zakurzonych oczach i zastygłym uśmiechu, który robił upiorne wrażenie. Gipsowa, bezwłosa głowa była w jednym miejscu pomarszczona od wilgoci.

Ciemność na strychu tu i ówdzie przeszywały blade smugi światła, wpadające przez niewidoczne wywietrzniki w okapie dachu i wentylatory z osłoniętymi siatką wiatrakami w ścianach szczytowych. Wyłaniały z mroku krokwie spadzistego dachu obwieszone festonami pajęczyn. Na środku było dosyć miejsca, by wysoki mężczyzna mógł się swobodnie wyprostować, choć bliżej bocznych ścian musiałby kucać. Wszędzie kładły się plamy cienia, a sterty drewnianych skrzyń oferowały wiele kryjówek.

Connie odniosła wrażenie, że zebrali się tutaj wyznawcy jakiegoś tajnego kultu, by odprawić czarną mszę. Całe przestronne poddasze zapełniały słabo widoczne sylwetki mężczyzn i kobiet, niektóre oświetlone z boku, inne z tyłu, ledwo majaczące w półmroku, stojące, oparte o coś lub leżące, wszystkie ciche i nieporuszone.

Manekiny. Connie czując na sobie ich puste spojrzenia dostała gęsiej skórki.

Jedna z wlepiających w nią wzrok postaci mogła być nie z gipsu, lecz z krwi i kości.

Загрузка...