2

Zazwyczaj niewidoma kobieta żyła w urojonym świecie, nieświadoma otaczającej ją rzeczywistości. Jej wewnętrzny świat, królestwo najbujniejszej fantazji, to różowe i bursztynowozłote zamki, nefrytowe pałace, luksusowe wieżowce, posiadłości w Bel Air na tle soczystej zieleni wielkich trawników. W tym świecie była absolutną władczynią, a czasem sławną aktorką, modelką, pisarką czy primabaleriną, która przeżywa cudowne, romantyczne przygody. Niekiedy jednak ten świat zmieniał się w imperium zła – mroczne wieże, ociekające wilgocią lochy, w których leżały rozkładające się trupy, upiorne krajobrazy, jałowe jak kratery na Księżycu, zaludnione przez groźne stwory. Tu zawsze musiała uciekać i kryć się, przejęta panicznym strachem, ani potężna, ani sławna, często naga i zziębnięta.

Czasami jej wizje nie przybierały konkretnych kształtów, były jedynie połączeniem kolorów, dźwięków i zapachów, bez linii i faktury, a ona unosiła się pośród nich, pełna zdumienia i zachwytu. Często grała muzyka – Elton John, Three Dog Night, Nilsson, Marvin Gaye, Jim Croce, głosy z czasów jej młodości – a kolory wirowały i eksplodowały w rytm piosenek, tworząc feerię światła tak olśniewającą, że niemożliwą w prawdziwym świecie.

Nawet podczas takiej amorficznej fazy cudowne obrazy w jej głowie mogły zmienić się w scenerię mroczną i przerażającą. Kolorowe wiry ciemniały i krzepły, muzyka stawała się atonalna, złowieszcza. Kobieta czuła, że porywa ją lodowaty, burzliwy nurt, czuła, że krztusi się gorzką wodą, walczy, by nabrać w płuca trochę kwaśnego powietrza, oszalała ze strachu, modląc się, by dotrzeć do ciepłego, suchego brzegu.

Co jakiś czas, tak jak teraz, wynurzała się ze swych rojeń i wracała do rzeczywistości. Stłumione głosy w przyległych pokojach i na korytarzu. Skrzyp gumowych podeszew. Sosnowy zapach środka dezynfekcyjnego, wonie lekarstw, niekiedy ostry odór moczu. Leżała w świeżej, czystej pościeli, która chłodziła rozpaloną skórę. Kiedy wyplątała z prześcieradeł prawą rękę i wyciągnęła ją na oślep w bok, natrafiła na zimną stalową poręcz ochronną szpitalnego łóżka.

Najpierw zaabsorbowała ją konieczność określenia dziwnego dźwięku. Nie próbowała się podnieść, lecz uczepiona poręczy słuchała z wytężeniem. Początkowo wydało jej się, że to ryk tłumu na odległym stadionie. Nie. Nie tłum. Ogień. Huk, szum i syk niszczących płomieni. Serce zaczęło jej mocno walić, lecz w końcu rozpoznała dźwięk. Nie ogień, wręcz przeciwnie wielka ulewa.

Odprężyła się nieznacznie, a wtedy gdzieś blisko rozległ się szmer. Znów zesztywniała, od razu czujna.

– Kto tu jest? – spytała i stwierdziła z zaskoczeniem, że mówi ochryple i niewyraźnie.

– A, Jennifer, wróciłaś do nas.

Jennifer. A więc ma na imię Jennifer.

Głos należał do kobiety w starszym wieku, brzmiał w nim profesjonalny ton pielęgniarki, lecz również serdeczność.

Jennifer rozpoznała głos, wiedziała, że słyszała go już wcześniej, ale jeszcze się nie uspokoiła.

– Kim jesteś? – spytała, zła, że wciąż mówi niewyraźnie.

– To ja, Margaret, kochanie.

Stąpanie gumowych podeszew, zbliżających się do łóżka.

Jennifer skuliła się jak przed ciosem, choć nie wiedziała czemu.

Stawiła opór, kiedy czyjaś dłoń ujęła ją za rękę.

– Spokojnie, kochanie. Chcę tylko sprawdzić ci puls.

Jennifer ustąpiła i słuchała szumu deszczu.

Po chwili Margaret puściła jej przegub.

– Szybki, ale ładny i regularny.

Jennifer z wolna wracała pamięć.

– Jesteś Margaret?

– Tak.

– Dzienną pielęgniarką?

– Tak, kochanie.

– Więc jest rano?

– Dochodzi trzecia po południu. Za godzinę kończę dyżur. Potem zajmie się tobą Angelina.

– Dlaczego jestem zawsze taka zdezorientowana, kiedy… kiedy się budzę?

– Nie martw się tym, kochanie. Nie możesz nic na to poradzić. Nie masz sucho w ustach? Może chciałabyś się czegoś napić?

– O tak.

– Co ci podać, sok pomarańczowy, pepsi czy sprite’a?

– Proszę sok.

– Zaraz przyniosę.

Oddalające się kroki. Drzwi się otworzyły. Pozostały otwarte. Szum deszczu, odgłosy krzątaniny z innych pomieszczeń w budynku.

Jennifer było niewygodnie. Spróbowała się przekręcić w łóżku i przy tym ruchu zdała sobie sprawę nie tylko ze swojej słabości, lecz również z faktu, że ma sparaliżowaną lewą stronę ciała. Nie mogła ruszać lewą nogą, nawet samymi palcami. Nie miała też czucia w lewym ramieniu i ręce.

Ogarnął ją okropny strach. Była bezbronna, zdana na łaskę innych. Co się z nią stało? Jak się tu znalazła?

Podniosła prawą rękę. Przyszło jej to z trudem, jakby ręka wiele ważyła, chociaż Jennifer zdawała sobie sprawę, że jest chuda i wynędzniała.

Dotknęła ręką brody, ust. Trafiła na suche, spękane wargi. Kiedyś były inne. Mężczyźni lubili je całować.

W mroku niepamięci zamigotało wspomnienie: słodki pocałunek, szeptane na ucho czułe słówka. Był to tylko przelotny fragment, pozbawiony szczegółów, prowadzący donikąd.

Dotknęła prawego policzka, nosa. Kiedy badała lewą część swojej twarzy, czuła ją opuszkami palców, lecz skóra policzka nie rejestrowała dotyku. Mięśnie po tej stronie twarzy były jakby ściągnięte.

Po krótkim wahaniu przesunęła dłoń ku oczom. Końcami palców obwiodła ich kontury i nagle jej ręka zaczęła drżeć.

Przypomniała sobie nie tylko, jak trafiła w to miejsce. Wiedziała już wszystko. W jednej chwili wróciło do niej całe życie od czasów dzieciństwa, dużo więcej niż chciała pamiętać, niż mogła znieść.

Gwałtownie cofnęła rękę i wydała przeszywający jęk. Ciężar pamięci wprost ją miażdżył.

Usłyszała cichy skrzyp pantofli Margaret.

Postawiona na nocnym stoliku szklanka zadźwięczała o blat.

– Poczekaj, podniosę łóżko, żebyś mogła pić.

Zaszumiał mechanizm, wezgłowie łóżka uniosło Jennifer do pozycji siedzącej.

Kiedy ruch ustał, Margaret powiedziała:

– Co się stało, kochanie? Doprawdy, można by pomyśleć, że zaraz się rozpłaczesz… gdybyś mogła.

– Czy on wciąż przychodzi? – spytała drżącym głosem.

– Oczywiście, że tak. Co najmniej dwa razy w tygodniu. Byłaś nawet przytomna podczas jego odwiedzin kilka dni temu. Nie pamiętasz?

– Nie. Nie chcę… Nie chcę…

– Jest do ciebie bardzo przywiązany.

Serce Jennifer biło jak szalone. Czuła ucisk w piersiach. Z trudem wyjąkała przez ściśnięte strachem gardło:

– Nie chcę… Nie chcę…

– O co chodzi, Jenny?

– …nie chcę, żeby on tutaj przychodził!

– Nie mówisz tego poważnie.

– Proszę go do mnie nie wpuszczać.

– On jest ci tak oddany.

– Nie. On jest… jest…

– Odwiedza cię dwa razy w tygodniu, a czasem częściej, i zawsze siedzi przy tobie parę godzin, nawet gdy nie wiesz, co się wokół ciebie dzieje.

Jennifer zadrżała na myśl, że on jest tu, w tym pokoju, przy jej łóżku, gdy ona traci świadomość.

Sięgnęła po omacku, odnalazła ramię Margaret i ścisnęła je z całej siły.

– On nie jest taki jak ty czy ja – powiedziała z naciskiem.

– Jenny, niepotrzebnie się denerwujesz.

– On jest inny.

Pielęgniarka położyła dłoń na ręce Jennifer, uścisnęła ją pokrzepiająco.

– No, przestań już, Jenny.

– On nie jest człowiekiem.

– Moje biedactwo, sama nie wiesz, co mówisz.

– To potwór.

– Uspokój się, skarbie. – Margaret dotknęła czoła Jennifer, zaczęła je gładzić, odgarniać włosy. – Nie gorączkuj się. Wszystko będzie dobrze. Nic ci się nie stanie. Leż spokojnie, odpręż się, tutaj jesteś bezpieczna, wszyscy cię kochamy, masz troskliwą opiekę…

Słuchając jeszcze przez chwilę potoku uspokajających słów, Jennifer ochłonęła trochę – lecz nie przestała się bać.

Zapach pomarańczy sprawił, że ślinka napłynęła jej do ust. Margaret trzymała szklankę, a Jennifer piła przez słomkę. Mięśnie warg i przełyku nie funkcjonowały jak należy. Chwilami miała przez to trudności z łykaniem, ale sok był zimny i pyszny.

Wypiła całą szklankę i pozwoliła, żeby pielęgniarka otarła jej usta papierową chusteczką.

Słuchała jednostajnego szumu deszczu w nadziei, że ukoi jej rozstrojone nerwy. Na próżno.

– Czy mam włączyć radio? – spytała Margaret.

– Nie, dziękuję.

– Jeśli chcesz, mogę ci trochę poczytać. Wiersze. Lubisz przecież poezję.

– Dobrze, chętnie posłucham.

Margaret przysunęła do łóżka krzesło i usiadła. Kiedy szukała jakiegoś miejsca w książce, słychać było przyjemny, suchy szelest przewracanych kartek.

– Margaret? – zagadnęła Jennifer, zanim kobieta zaczęła czytanie.

– Tak?

– Kiedy on znów przyjdzie mnie odwiedzić…

– Tak, co wtedy, kochanie?

– Zostaniesz z nami w pokoju?

– Oczywiście, jeśli tak sobie życzysz.

– To dobrze.

– No a teraz może poczytamy sobie Emily Dickinson?

– Margaret?

– Hmmm?

– Kiedy on tu przyjdzie, a ja… nie będę wiedziała, co się wokół dzieje… nie zostawiaj mnie z nim nigdy samej, proszę.

Margaret milczała. Jennifer mogła sobie wyobrazić jej pełną dezaprobaty minę.

– Nie wyjdziesz? – nalegała.

– Nie, kochanie. Nigdy tego nie robię.

Jennifer wiedziała, że pielęgniarka kłamie.

– Proszę cię, Margaret. Jesteś taka miła i uprzejma. Proszę.

– Ależ doprawdy, skarbie, on cię kocha. Przychodzi tu często, bo cię kocha. Nic ci nie grozi ze strony twojego Bryana, absolutnie nic.

Jennifer zadrżała na dźwięk tego imienia.

– Wiem, myślisz, że pomieszało mi się w głowie… że wszystko mi się pomyliło…

– Poczytamy przez minutkę wiersze, na pewno ci się polepszy.

– To prawda, wiele mi się myli – ciągnęła uparcie Jennifer, skonsternowana, że jej głos szybko słabnie – ale jeżeli o to chodzi, wiem dokładnie, jak jest naprawdę.

Głosem zbyt afektowanym, by mógł oddać głębię znaczeń ukrytych w zwięzłych słowach, pielęgniarka zaczęła czytać:


Miłość jest wszystkim, co istnieje -

To wszystko, co o niej wiemy…

Загрузка...