12

Korony najwyższych palm zniknęły w falującym morzu dymu. Oszołomieni, rozhisteryzowani mieszkańcy cofnęli się, a strażacy w żółto-czarnych płaszczach nieprzemakalnych i długich gumowych butach rozwijali węże i ciągnęli je przez alejki i rabatki. Za nimi nadbiegli kłusem inni z toporkami w rękach. Mieli na twarzach maski tlenowe, by móc wejść do zadymionego wnętrza. Szybkie przybycie straży pożarnej dawało gwarancję, że większość mieszkań zostanie uratowana.

Harry Lyon spojrzał na koniec bloku, gdzie mieściło się jego mieszkanie. Przeszyło go bolesne poczucie straty. Przepadło. Jego ustawiony w alfabetycznym porządku zbiór książek, płyty kompaktowe, posegregowane w szufladach według typu muzyki i nazwisk wykonawców, jego czysta biała kuchnia, troskliwie pielęgnowane rośliny, dwadzieścia dziewięć tomów dziennika, który prowadził od dziewiątego roku życia (oddzielny tom na każdy rok) – wszystko przepadło. Na myśl o ogniu, pożerającym jego bezpieczny dom, i sadzy prószącej nad resztkami, które nie padły pastwą płomieni, zrobiło mu się niedobrze.

Przypomniał sobie o hondzie w garażu przylegającym do tyłów budynku. Ruszył w tamtą stronę, po czym stanął, bo głupotą było narażać życie dla ratowania samochodu. Poza tym jako przewodniczący komitetu osiedlowego powinien w takiej chwili zostać z sąsiadami, ofiarować im duchowe wsparcie, słowa pociechy, poradę na temat ubezpieczenia i innych kwestii.

Chowając do kabury rewolwer, by nie alarmować strażaków, przypomniał sobie słowa włóczęgi, które usłyszał przyciśnięty do ściany, nie mając tchu w piersiach: “Najpierw wszystko i wszyscy, których kochasz… potem ty!”

Na myśl o wnioskach, jakie się nasuwały, ogarnął go przeraźliwy strach.

Mimo wszystko skierował się ku garażom. Bezwzględnie był mu potrzebny samochód.

Gdy wyminął strażaków i skoczył za węgieł budynku, otoczyły go tysiące błyszczących drobinek żaru, które wirowały jak świecące ćmy w spiralnych prądach termicznych. Na dachu rozległ się trzask, huk, grad płonących gontów posypał się na chodnik i pobliskie zarośla.

Harry osłonił głowę rękami w obawie, że od cedrowych drzazg zajmą mu się włosy. Miał nadzieję, że jego ubranie wciąż jest dostatecznie wilgotne, by się nie zapalić. Wynurzywszy się bez szkody spod ognistej ulewy, wszedł w mokrą po deszczu, zimną żelazną bramę.

Z tym bloku na mokrym asfalcie lśniło jak cekiny szkło z rozbitych szyb. W kałużach hulało miedzianoczerwone odbicie łuny na dachu. Wokół stóp biegnącego Harry’ego wiły się ogniste żmije.

Tylny podjazd był ciągle pusty, kiedy Harry dotarł do drzwi swojego garażu. Otworzył je i w tejże chwili zjawił się strażak, który kazał mu się wynosić.

– Policja! – odpowiedział Harry. Miał nadzieję, że dzięki temu zyska kilka sekund, chociaż nie zatrzymał się, żeby pokazać odznakę.

Spadające na długi dach garażu rozżarzone węgielki roznieciły w kilku miejscach ogień. Spod tlącej się papy między belkami i gontami do wnętrza zaczęły przenikać strużki dymu.

Kluczyki. Harry’ego zdjął nagły strach, że zostawił je w kuchni lub na stoliku w przedpokoju. Podbiegł do samochodu i kaszląc z powodu rzadkiego, lecz gryzącego dymu, gorączkowo klepał się po kieszeniach. Z ulgą usłyszał metaliczny brzęk w kurtce.

“Najpierw wszystko i wszyscy, których kochasz…”

Wyjechał tyłem z garażu, zmienił bieg, przejechał obok strażaka i wydostał się z podjazdu dwie sekundy wcześniej, nim zablokował go wóz straży pożarnej. Niemal musnęli się zderzakami, gdy Harry skręcił na ulicę.

Minął trzy lub cztery przecznice, prowadząc z niecodzienną nonszalancją. Przeciskał się między samochodami i przejeżdżał skrzyżowania na czerwonym świetle. Nagle włączyło się radio. Wstrząśnięty Harry usłyszał niski, chrapliwy głos włóczęgi.

– Muszę teraz odpocząć, bohaterze. Muszę odpocząć.

– Co, do diabła?!

Odpowiedziały mu tylko trzaski.

Harry zdjął nogę z gazu. Wyciągnął rękę, żeby zgasić radio, lecz się zawahał.

– Bardzo zmęczony… trochę się zdrzemnę…

Szum i trzaski.

– …więc masz godzinę…

Szum.

– …ale wrócę…

Szum.

Harry wciąż odwracał wzrok od ruchliwej ulicy na podświetloną skalę radia. Lśniła łagodną zielenią, lecz przypominała mu błyszczące czerwone oczy włóczęgi – najpierw krew, potem ogień.

– …wielki bohater… wędrująca kupa mięsa, nic więcej…

Szum.

– …strzela, do kogo mu się podoba… ważniak… ale ze mną sobie nie poradzisz… nie ze mną… nie ze mną…

Szum. Szum. Szum.

Samochód przejechał przez głęboką kałużę. Fosforyzujące biała woda trysnęła po bokach jak anielskie skrzydła.

Harry dotknął radia, spodziewając się wstrząsu elektrycznego, ale nic się nie stało. Nacisnął guzik OFF i szum ucichł.

Na następnym czerwonym świetle stanął w sznurze samochodów, by uporządkować wydarzenia ostatnich kilku godzin i doszukać się w nich jakiegoś sensu.

“Kogo wtedy wezwiesz?” Znów przypomniała mu się natrętna melodia z filmu.

Nie wierzył w duchy ani w łowców duchów.

Miał dreszcze, i to nie tylko dlatego, że jego ubranie było wciąż wilgotne. Włączył ogrzewanie.

“Kogo wtedy wezwiesz?”

Duch czy nie, włóczęga nie był halucynacją. Nie stanowił oznaki zaburzeń umysłowych. Istniał naprawdę. Nie był zapewne człowiekiem, ale był prawdziwy.

Ta refleksja dziwnie uspokoiła Harry’ego. Bał się nie rzeczy niewytłumaczalnych, nadprzyrodzonych, lecz choroby psychicznej, zagrożenia wewnętrznego. Teraz zastąpił je wróg zewnętrzny, co prawda niesamowity i potężny ponad wszelkie pojęcie.

Światła zmieniły się na zielone i samochody ruszyły. Harry rozejrzał się po ulicach Newport Beach. Jechał na zachód, w stronę wybrzeża. Uświadomił sobie, dokąd zmierza. Do Costa Mesa. Do Connie Gulliver.

To go zaskoczyło. Zrozumiał groźbę płonącej zjawy – “Najpierw wszystko i wszyscy, których kochasz…” – i widocznie podświadomie postanowił pojechać do Connie, nawet przed skontaktowaniem się z rodzicami w Carmel Valley. Przyznał już w duchu, że Connie bardzo go interesuje, lecz takie określenie nie oddawało chyba w pełni jego uczuć. Nagle przekonał się, jak bardzo mu na Connie zależy i było to największe odkrycie tego dnia.

Mijając Newport Harbor, zobaczył w przerwach między biurowcami po lewej stronie sterczące maszty jachtów ze zwiniętymi żaglami. Wyglądały jak las kościelnych wież. Przypomniały mu, że – jak wielu ludzi jego pokolenia – nie wychował się w żadnej określonej wierze, a kiedy dorósł, nigdy jej nie odkrył. Nie zaprzeczał wprawdzie istnieniu Boga, nie umiał tylko znaleźć do niego właściwej drogi.

Kiedy stykasz się z czymś nadprzyrodzonym, kogo wtedy wzywasz? Jeśli nie łowców duchów, to Boga. Jeśli nie Boga… to kogo?

Całe życie wierzył w porządek, lecz porządek był jedynie stanem rzeczy, nie siłą, którą mógł wezwać na pomoc. Pomimo przykładów podłości i okrucieństwa, z którymi miał ciągle do czynienia, nie stracił jeszcze wiary w ludzką dobroć i odwagę. Tą wiarą się teraz kierował. Jechał do Connie Gulliver nie tylko by ją ostrzec, lecz prosić o radę i pomoc w wyjściu z ciemności, jakie go ogarnęły.

Kogo wtedy wezwiesz? Swojego partnera z zespołu.

Stając na następnym czerwonym świetle, znów przeżył zaskoczenie, tym razem nie na skutek autoanalizy. W samochodzie zapanowało ciepło, które przepłoszyło jego dreszcze. Wciąż jednak czuł jakiś chłód w okolicy serca. W kieszeni jego koszuli były jakieś drobne, twarde przedmioty. Wyjął je i obejrzał. Cztery ciemne bezkształtne bryłki ołowiu. Nie miał najbledszego pojęcia, jakim cudem trafiły do jego kieszeni, ale od razu je poznał: były to cztery pociski, które wpakował w wielkoluda, cztery ołowiane naboje, zniekształcone przy zderzeniu z mięśniami i kośćmi.

Загрузка...