Harry zdjął blezer, krawat i koszulę, żeby się umyć. Jego ręce były tak brudne, że przypominały łapska włóczęgi. Wymagały energicznego szorowania. Opłukał nad umywalką włosy, twarz, piersi l ramiona, pozbywając się częściowo zmęczenia wraz z sadzą i popiołem, a potem grzebieniem Connie zaczesał włosy do tyłu.
W kwestii ubrania niewiele mógł zdziałać. Wyczyścił je szczotką, lecz wciąż było poplamione i wygniecione. Jego biała koszula zszarzała, przesiąkła potem i smrodem dymu, ale musiał włożyć ją z powrotem, bo nie miał innej na zmianę.
By ocalić resztki godności, zapiął górny guzik koszuli i starannie zawiązał krawat.
Nie pamiętał, żeby w ciągu całego swojego życia pokazał się komuś w tak opłakanym stanie. Nie pamiętał też, kiedy ostatnio tak źle się czuł. Brzuch bolał go tam, gdzie dźgnęła ręka manekina. Tępy ból, który pulsował w podstawie kręgosłupa i sięgał do połowy pleców, nieco osłabł, lecz wciąż dotkliwie przypominał o sile, z jaką włóczęga wyrżnął nim o ścianę. Miał stłuczone lewe ramię, na które upadł, gdy olbrzym wrzucił go do sypialni.
Kiedy uciekał, ratując życie, napompowany adrenaliną nie czuł tych dolegliwości, lecz teraz, w chwili wytchnienia, wszystkie nagle dały o sobie znać. Niepokoił się, że zesztywnieją mu mięśnie i stawy. Miał pewność, iż zanim noc minie, niejeden raz będzie musiał wykazać się niezłą kondycją, by ocalić skórę.
W szafce z lekarstwami znalazł aspirynę. Wytrząsnął na dłoń cztery pastylki, zakręcił buteleczkę i wsunął do kieszeni.
Wrócił do kuchni i poprosił o szklankę wody, żeby popić tabletki. Connie podała mu puszkę piwa. Odmówił…
– Muszę zachować jasność umysłu – tłumaczył.
– Jedno piwo nie zaszkodzi. Może nawet pomóc.
– Nie piję dużo.
– Nie proponuję, żebyś dał sobie w żyłę czystym alkoholem.
– Jednak prosiłbym o wodę.
– Nie bądź taki drętwy, na miłość boską!
Wziął puszkę i popił cztery aspiryny długim łykiem zimnego piwa. Smakowało cudownie. Możliwe, że właśnie tego mu było trzeba.
Wygłodniały, wziął z pudełka na stole kawałek zimnej pizzy. Odgryzł kęs i żuł z entuzjazmem, nie przejawiając zwykłej troski o maniery.
Nigdy wcześniej nie był u Connie. Zauważył spartańską prostotę wnętrza.
– Jaki to styl? Może wczesny mnich?
– Kto by się przejmował gratami? Robię tylko grzeczność mojemu gospodarzowi. Jak kojfnę podczas pełnienia obowiązków służbowych, może w godzinę oczyścić mieszkanie i wynająć od jutra.
Obejrzała z uwagą przedmioty ułożone na stoliku. Wytarty dziesięciodolarowy banknot. Pożółkła od ognia gazeta z nadpalonymi brzegami. Cztery niekształtne ołowiane pociski.
– No i co ty na to? – Harry podszedł bliżej.
– Nie wierzę w duchy, zjawy, demony, inne takie bzdury.
– Ja też nie.
– Widziałam tego faceta. Zwyczajny łazęga.
– Wciąż nie chce mi się wierzyć, że dałaś mu dziesięć dolców – stwierdził Harry.
Nie do wiary, ale się zaczerwieniła. Nigdy przedtem nie widział u niej rumieńca. Po raz pierwszy zmieszała się w jego obecności, i to na wzmiankę, że mogła okazać dobre serce.
– On miał w sobie… coś nieodpartego.
– A więc nie był to zwyczajny łazęga.
– Może nie, jeśli wyciągnął ode mnie dziesięć dolców.
– Powiem ci coś. – Wepchnął do ust ostatni kawałek pizzy.
– No, mów.
Harry ciągnął z pełnymi ustami:
– Widziałem go, jak się palił żywcem u mnie w domu, ale nie sądzę, żeby w popiele znaleziono jakieś zwęglone kości. Nawet gdyby nie odezwał się przez radio, spodziewałbym się, że znowu go zobaczę, równie wielkiego, brudnego, niesamowitego i w najlepszym zdrowiu.
Wziął drugi kawałek pizzy, a Connie oznajmiła:
– Dopiero co powiedziałeś, że też nie wierzysz w duchy.
– Bo nie wierzę.
– W takim razie co jest grane?
Przeżuwając zmierzył ją badawczym wzrokiem.
– Czyli nie uważasz, że mi odbiło?
– W końcu i mnie się przydarzyło coś niezwykłego, no nie?
– Aha. Pewnie wystarczy, żebyś była skłonna mi wierzyć.
– No więc co jest grane? – powtórzyła.
Chciał usiąść przy stole, dać wytchnąć obolałym stopom, ale stwierdził, że jak się rozsiądzie, szybciej zesztywnieje. Oparł się o blat przy zlewie.
– Tak sobie myślałem… Co dzień mamy do czynienia z ludźmi, którzy sądzą, że prawo to tylko wielki pić, żeby wystrychnąć na dudka tępych, uczciwych matołów i skłonić masy do posłuszeństwa. Tych ludzi obchodzą tylko oni sami i ich własne zachcianki, obojętne kto za to płaci.
– Mety, bandyci, różne kanalie… nasi klienci – potaknęła.
– Ludzie o kryminalnych skłonnościach, psychopaci. Nazywa się ich rozmaicie. Łażą po świecie jak żywe trupy z “Inwazji porywaczy ciał”. Niektórzy uchodzą za zwykłych, kulturalnych ludzi. Jest ich wielu, ale w porównaniu z resztą stanowią małą grupę. Dużo można o nich powiedzieć, ale nie że są zwykli. Ich kultura to tylko maska, pod którą kryje się dzika bestia.
– I co z tego? Wielka mi nowina – odparła niecierpliwie. – Tworzymy cienką linię pomiędzy porządkiem a chaosem. Patrzymy w tę otchłań dzień po dniu. Bez przerwy balansuję na jej krawędzi, sprawdzam samą siebie, dowodzę sobie, że nie jestem jedną z nich, nie stoczę się w przepaść, nie stanę się, nie wolno mi stać się taką jak oni. Dlatego ta praca jest tak rajcująca. Dlatego jestem gliną.
– Naprawdę? – spytał zaskoczony.
On wcale nie dlatego był gliną. Ochrona uczciwych obywateli, bronienie ich przed żywymi trupami, jacy ukrywali się wśród nich, utrzymanie spokoju i porządku, zapewnienie ciągłości i postępu cywilizacji – z tych i podobnych powodów został oficerem policji; na pewno nie należało do nich udowadnianie samemu sobie, że nie jest jednym ze zwyrodnialców, których pakował za kratki.
Connie mówiąc nie patrzyła na Harry’ego, lecz na dużą żółtą kopertę, która leżała na krześle. Harry zastanawiał się, co jest w środku.
– Kiedy nie wiesz, skąd pochodzisz, nie wiesz, czy umiesz kochać – powiedziała cicho, jakby myślała na głos – kiedy pragniesz tylko wolności, musisz się przemóc, brać na siebie osobiste moralne zobowiązania. Wolność bez żadnych zobowiązań to stan pierwotnej dzikości – mówiła jak w natchnieniu. – Może pochodzisz od dzikich bestii, tego nie wiesz, ale wiesz o sobie to, że nawet jeśli nie potrafisz kochać, umiesz porządnie nienawidzić, i to cię przeraża, bo znaczy, że tobie też grozi ześliźnięcie się w przepaść…
Harry, zafascynowany jej słowami, zapomniał o jedzeniu.
Odkryła się przed nim jak nigdy dotąd. Nie rozumiał tylko do końca, co miała na myśli.
Nagle jakby wyszła z transu, przeniosła wzrok z koperty na Harry’ego i jej głos stwardniał:
– No dobra, po świecie pęta się mnóstwo szumowin, psychopatów, czy jak ich chcesz nazywać. Do czego zmierzasz?
Przełknął kęs.
– Więc przypuśćmy, że zwyczajny glina, wykonując swoje codzienne obowiązki, natknie się na psychopatę, który jest gorszy od innych mętów społecznych, nieporównanie gorszy.
Connie podeszła do lodówki i wyjęła kolejne piwo.
– Gorszy? Pod jakim względem?
– Ten facet ma…
– Co?
– On ma… pewien dar.
– Jaki dar? Czy to godzina zagadek? Wyduś to wreszcie, Harry.
Poruszył palcem cztery ołowiane naboje. Zagrzechotały na laminatowej okleinie, a dźwięk ten zdawał się odbijać echem w nieskończoności.
– Harry?
Musiał jej w końcu wyjawić ukutą przez siebie teorię, ale niesporo mu było zacząć. To, co powie, bez wątpienia raz na zawsze zniweczy w oczach Connie jego wizerunek Statuy Spokoju.
Pociągnął łyk piwa. Zaczerpnął głęboko powietrza, jak przed skokiem w zimną wodę.
– Przypuśćmy, że mamy do czynienia z socjopatą i psychopatą o paranormalnych możliwościach, tak wielkich, że walka z nim to jak pojedynek z czołgiem. Mówię o możliwościach jego umysłu.
Patrzyła na niego z otwartymi ustami. Wsunęła palec w aluminiowy pierścień na puszce, ale jej nie otwierała. Wyglądała, jakby pozowała do obrazu.
Ciągnął dalej, zanim mogła mu przerwać:
– Nie chcę przez to powiedzieć, że umie opisać kartę wyciągniętą na chybił trafił z talii, wywróżyć, kto wygra następne mistrzostwa w baseballu, albo sprawić, by ołówek unosił się w powietrzu. Żadne takie drobiazgi. Może ten facet ma władzę, która pozwala mu materializować się z powietrza – i tak samo znikać. Może umie wywoływać pożar, palić się bez żadnej szkody dla siebie, może kule się go nie imają. Może potrafi przyczepić ci niewidzialną etykietkę, tak jak przyrodnik przyczepia jeleniowi elektroniczny mikronadajnik, żeby móc cię odnaleźć niezależnie od tego, dokąd i jak szybko uciekasz. Wiem, wiem, że to absurdalne, zwariowane, jakby się wdepnęło w film Spielberga, tylko bardziej ponury, skrzyżowanie Jamesa Camerona z Davidem Lynchem, ale to może być prawda.
Connie z niedowierzaniem pokręciła głową. Odstawiła nie otwartą puszkę piwa do lodówki mówiąc:
– Chyba powinnam dzisiaj poprzestać na dwóch.
Musiał ją jak najszybciej przekonać. Zdawał sobie sprawę, jak szybko uchodzi noc, jak szybko nadciąga świt.
Odwracając się od lodówki, dodała:
– Skąd wziąłby te niesłychane zdolności?
– Kto wie? Może mieszkał za długo pod linią wysokiego napięcia i pole magnetyczne spowodowało zmiany w jego mózgu. Może w dzieciństwie pił mleko ze zbyt dużą zawartością ołowiu albo zjadł za dużo jabłek, zatrutych jakimś środkiem chemicznym, może wprost nad jego domem jest dziura ozonowa, eksperymentują na nim przybysze z kosmosu, żeby dostarczyć “National Enquirer” materiału na dobry artykuł, zjadł za dużo baloników Mars, cholera jasna, nasłuchał się za dużo rapu! Skąd, do kurwy nędzy, mam to wiedzieć?
Wpatrywała się w niego. Przynajmniej nie miała już otwartych ust.
– Ty mówisz to na serio.
– Owszem.
– Wiem, bo zakląłeś pierwszy raz, odkąd razem pracujemy.
– O!… Najmocniej cię przepraszam.
– Jakżeby inaczej! – nawet w tych okolicznościach zdobyła się na cień sarkazmu. – Ale ten facet… to tylko uliczny łachmyta.
– Nie sądzę, żeby tak naprawdę wyglądał. Myślę, że może być, czym chce, wcielić się w dowolnie wybraną postać, bo ta postać to nie jest naprawdę on… to projekcja, coś, co my widzimy, bo on tak chce.
– Czy nie jest w takim razie duchem? I czy nie ustaliliśmy, że żadne z nas nie wierzy w duchy?
Chwycił ze stołu wymięty banknot.
– Jeżeli nie mam racji, jak w takim razie wytłumaczysz to?
– No dobrze, przyjmijmy, że masz rację… więc jak ty to wytłumaczysz?
– Telekinezą.
– Co to takiego?
– Zdolność przenoszenia przedmiotów w czasie i przestrzeni siłą umysłu.
– No to dlaczego nie widziałam, jak ten banknot nadlatuje i wpada mi do ręki?
– To nie tak się dzieje. Bardziej przypomina teleportację. Przedmiot przemieszcza się z jednego miejsca na drugie, bęc, nie przebywając fizycznie odległości od jednego punktu do drugiego.
Wyrzuciła ręce w górę w geście rozpaczy.
– Dalej nic nie chwytam!
Spojrzał na zegarek. Ósma trzydzieści osiem. Tik-tak, tik-tak…
Wiedział, że to, co mówi, przypomina fantastyczne hipotezy z programów o zagadkach natury lub brednie, z którymi ludzie dzwonią w czasie nocnych audycji radiowych. Wiedział jednak również, że ma rację, a przynajmniej krąży wokół prawdy, nawet jeśli nie dotarł do jej sedna.
– Słuchaj! – Chwycił osmaloną gazetę i potrząsał nią Connie przed nosem. – Jeszcze jej nie czytałem, ale masz, przerzuć, na pewno znajdziesz kilka nowych historyjek do tej swojej cholernej kolekcji dowodów, że żyjemy w nowym średniowieczu. – Rzucił gazetę, zapachniało dymem. – Zaraz, jakie to historie opowiadałaś mi ostatnio, przypadki, które wzięłaś z innych gazet, telewizji? Na pewno sobie parę przypomnę.
– Harry…
– Nie żebym chciał pamiętać. Wolałbym zapomnieć, uwierz mi. – Zaczął chodzić tam i z powrotem. – Na przykład ta o sędzim w Teksasie, który skazał jakiegoś gościa na trzydzieści pięć lat więzienia za kradzież puszki wołowiny. A w tym samym czasie w Los Angeles jacyś chuligani pobili rta ulicy faceta na śmierć, co zostało w całości sfilmowane przez reporterów, ale nikt nie chciał rozdmuchiwać sprawy i tropić zabójców, bo to pobicie było protestem przeciw niesprawiedliwości społecznej.
Podeszła do stołu, wyciągnęła krzesło i usiadła na nim okrakiem. Patrzyła z namysłem na nadpaloną gazetę i pozostałe przedmioty na stoliku.
Harry wciąż chodził i mówił z rosnącą zapalczywością:
– A co z tą kobietą, która namówiła swojego chłopaka, żeby zgwałcił jej jedenastoletnią córkę, bo sama nie mogła mieć czwartego dziecka, więc wykombinowała sobie, że wychowa bękarta swojej córeczki? Gdzie to było? W Wisconsin, tak? Czy w Ohio?
– W Michigan – powiedziała ponuro Connie.
– Była też historia o facecie, który obciął swojemu sześcioletniemu pasierbowi głowę maczetą…
– Pięcioletniemu. Chłopiec miał pięć lat.
– …i o bandzie nastolatków gdzieś tam, którzy zadali jakiejś kobiecie sto trzydzieści ran kłutych, żeby obrabować ją z paru nędznych dolarów…
– Boston – szepnęła.
– …aha, i ta perełka o ojcu, który pobił na śmierć sześciolatka, bo dzieciak nie umiał zapamiętać alfabetu dalej niż do litery G. Albo ta o kobiecie w Arkansas, Luizjanie czy Oklahomie, która doprawiła córce śniadanie tłuczonym szkłem, bo miała nadzieję, że jak dziecko się ciężko rozchoruje, jej mąż dostanie urlop z marynarki i pobędzie trochę w domu.
– To nie było w Arkansas. W Missisipi.
Harry zatrzymał się i przykucnął przed Connie. Zajrzał jej z bliska w oczy.
– Wierzysz w te wszystkie nieprawdopodobne historie, mimo że są nie do uwierzenia. Wiesz, że zdarzyły się naprawdę. Connie, mamy lata dziewięćdziesiąte. Babilon schyłku tysiąclecia, nowe średniowiecze, kiedy wszystko może się zdarzyć i najczęściej się zdarza. Dziś o rzeczach nie do pomyślenia nie tylko się myśli, ale sieje akceptuje. Cudom wiedzy towarzyszą akty barbarzyństwa, które u mało kogo wywołają uniesienie brwi. Na każde odkrycie naukowe przypadają tysiące ohydnych czynów, przykładów nienawiści i głupoty. Na każdego naukowca, szukającego lekarstwa na raka, mamy pięć tysięcy bandziorów, którzy bez namysłu rozwalą głowę staruszce dla kilku drobnych w jej torebce!
Connie, stropiona, odwróciła od niego wzrok. Podniosła ze stołu jeden z rozbitych pocisków. Marszcząc brwi, obracała go między palcami.
Harry, zdopingowany niesamowitą szybkością, z jaką mijały minuty na tarczy jego zegarka, uparcie przekonywał ją dalej:
– Więc skąd możemy wiedzieć, czy w jakimś laboratorium pewien gość nie odkrył sposobu na zwiększenie możliwości ludzkiego mózgu, zaktywizowanie utajonych zdolności, co do których zawsze podejrzewaliśmy, że w nas tkwią, lecz nigdy nie potrafiliśmy ich użyć? Może ten gość sam zrobił sobie zastrzyk. A może facet, którego szukamy, był obiektem eksperymentu, i kiedy zdał sobie sprawę, co z niego zrobili, zabił wszystkich w laboratorium, wszystkich, którzy o tym wiedzieli. Może wędruje sobie teraz po świecie, najgorszy cholerny żywy trup, jaki kiedykolwiek istniał!
Odłożyła zdeformowany nabój i spojrzała na Harry’ego. Miała piękne oczy.
– Ta teoria z eksperymentem naukowym nawet trzyma się kupy.
– Pewnie w rzeczywistości to jest coś całkiem innego, nic takiego, na co moglibyśmy wpaść od razu.
– Jeżeli ktoś taki istnieje, to jak można go powstrzymać?
– Nie jest Panem Bogiem. Niezależnie od swoich niezwykłych umiejętności jest człowiekiem – i w dodatku człowiekiem z poważnymi zaburzeniami emocjonalnymi. Na pewno ma jakieś słabe punkty.
Wciąż siedział w kucki przed jej krzesłem. Przyłożyła mu dłoń do policzka. Ten czuły gest go zaskoczył. Uśmiechnęła się.
– Masz cholernie bujną wyobraźnię, Harry Lyon.
– No, owszem, zawsze lubiłem bajki.
Znów ściągnęła brwi i cofnęła rękę, jakby speszona tym, że przyłapał ją w chwili rozczulenia.
– Nawet jeśli ma jakieś słabe punkty, to żeby go załatwić, musimy go najpierw znaleźć. Jak wyśledzimy tego Tiktaka?
– Tiktaka?
– Nie wiemy, jak się nazywa naprawdę, więc na razie Tiktak jest równie dobry jak każdy inny.
Tiktak. Wymarzone imię dla złego stwora z bajek. Titelitury, Czerwony Ettin, pan Mniam Mniam – i Tiktak.
– Niech będzie. – Harry wyprostował się i znów zaczął spacerować. – Tiktak.
– Jak go znaleźć?
– Nie jestem pewien. Ale wiem, od czego zacząć. Od wizyty w kostnicy Laguna Beach.
Wzdrygnęła się.
– Ordegard?
– Tak. Chcę przeczytać raport z sekcji, jeżeli jest już gotowy, i ewentualnie pogadać z koronerem. Chcę się dowiedzieć, czy może odkryli coś dziwnego.
– Dziwnego? Na przykład?
– Niech mnie diabli, jeśli wiem. Cokolwiek odbiegającego od normy.
– Ale Ordegard nie żyje. Nie był tylko… projekcją. Był prawdziwy, a teraz nie żyje. Nie może być Tiktakiem.
Niezliczone baśnie, legendy, mity i powieści fantastyczne pozostawiły Harry’emu wielki zapas pomysłowych teorii, z których mógł czerpać pełną garścią.
– Może Tiktak umie zawładnąć innymi ludźmi, opanować ich mózg, kontrolować ciało, używać jak manekinów, a potem się ich pozbywać, gdy mu przyjdzie ochota, albo opuszczać, gdy umierają. Opanował Ordegarda, potem przeniósł się do mózgu włóczęgi, który teraz może nie żyje, naprawdę nie żyje, jego kości poniewierają się w zgliszczach mojego mieszkania, a Tiktak następnym razem pojawi się w innym wcieleniu.
– Opętanie przez złego ducha?
– Coś w tym rodzaju.
– Zaczynani mieć pietra.
– Dopiero teraz? Nie ma co, twarda z ciebie sztuka! Słuchaj, Connie, tuż przed zdemolowaniem mojego mieszkania Tiktak powiedział coś takiego… “Myślisz, że możesz zastrzelić, kogo ci się podoba, i sprawa załatwiona, ale zastrzelenie mnie niczego nie załatwi”. – Harry poklepał rękojeść rewolweru w kaburze pod pachą. – Kogo dzisiaj zastrzeliłem? Ordegarda. A Tiktak mówi mi potem, że to nic nie załatwia. Więc chcę się dowiedzieć, czy w zwłokach Ordegarda nie ma czegoś dziwnego.
Po Connie widać było zdumienie, lecz nie niedowierzanie. Zaczynała rozumieć.
– Chcesz sprawdzić, czy Tiktak nie zostawił na nim jakichś śladów.
– Właśnie.
– A jakie to mają być ślady?
– Cokolwiek nienormalnego.
– W rodzaju, że czaszka jest pusta, nie ma mózgu, tylko garść popiołu? A może ma mieć wypalone trzy szóstki na karku?
– Chciałbym znaleźć coś podobnego, ale śmiem wątpić, czy będzie to tak oczywiste.
Connie zaśmiała się krótko. Jej śmiech był nerwowy i nieco drżący.
– W porządku – wstała – jedźmy do kostnicy.
Harry miał nadzieję, że dowie się tego, co potrzeba, z rozmowy z koronerem i pobieżnej lektury raportu z sekcji, że nie będzie musiał oglądać zwłok. Nie chciał znów patrzeć na tę księżycowe bladą, okrągłą twarz.