Podłoga sypialni była wyłożona czarnymi kafelkami. Tu i ówdzie połyskiwała jak woda słabymi refleksami księżyca. Chłodziła Bryanowi stopy.
Podszedł do oszklonej ściany, która wychodziła na ocean. W wielkich szybach na tle czerni odbijała się czerń pokoju, a pośrodku bielała jak smuga dymu jego naga postać.
Stanął przy oknie, patrząc na aksamitną czerń morza i atramentowe niebo. Harmonijny pejzaż rozjaśniały tylko grzebienie piany i przypominające szron białe smugi na brzuchach chmur, będące odbiciem świateł Laguna Beach. Stąd nie było widać miasta – dom Bryana stał na cyplu wysuniętym najdalej na zachód.
Widok był doskonały w swym spokojnym pięknie, nie skalany obecnością ludzi ani tworów ich rąk. Taki cichy i ciemny. Taki czysty.
Bryan zamierzał oczyścić świat z ludzi. Nielicznych, których pozostawi przy życiu, zamknie w rezerwatach. Zrobi to kiedyś, gdy posiądzie w pełni swoją Moc. Na razie trwało jeszcze Przeistaczanie.
Opuścił wzrok na jasną plażę u stóp urwiska.
Przyłożył czoło do szyby i wyobraził sobie życie – a wyobrażając, tworzył je. Ubity piasek za linią przyboju zaczął się poruszać. Wypiętrzył się w stożek wysokości człowieka – a potem stał się człowiekiem. Włóczęgą o pooranej bliznami twarzy i kaprawych oczach.
Nikt taki nigdy nie istniał. Włóczęga był wytworem wyobraźni Bryana. Za pośrednictwem tej i innych postaci Bryan mógł przebywać w świecie zewnętrznym, nie narażając się na niebezpieczeństwa.
Ciała tworów, którymi kierował, były niewrażliwe na ból i mogły odradzać się od nowa. Jego własne ciało natomiast było łatwe do zranienia. Kiedy się zaciął, krwawił. Po uderzeniu miał na skórze siniaka. Doszedł do wniosku, że gdy jego Przeistoczenie dobiegnie końca, zyska odporność na ciosy i nieśmiertelność – ostatnie Dary, świadczące, że dostąpił już stanu Boskości. Z tą nadzieją coraz skwapliwiej wypełniał swoją Misję.
Zostawiając tylko część świadomości we własnym ciele, przeniósł się do ciała włóczęgi na plaży. Z wnętrza zwalistej postaci spojrzał na dom na skraju urwiska. Zobaczył nagą postać, patrzącą w dół zza okna.
W żydowskich podaniach istnieje legenda o Golemie, glinianym posągu, ożywionym i obdarzonym nadludzką siłą.
Bryan mógł stworzyć niezliczoną kolekcję golemów, ścigać swe ofiary, przetrzebiać ludzkie stado, rządzić światem. Nie mógł jednak wchodzić w ciała prawdziwych ludzi i kierować ich umysłami, co sprawiałoby mu wielką przyjemność. Może ta moc również zostanie mu dana, kiedy nadejdzie Przeistoczenie.
Wycofał świadomość z golema na plaży i patrząc na niego z wielkiego okna, kazał mu zmienić kształt. Golem stał się trzykrotnie większy, przybrał postać gada i wyrosły mu olbrzymie błoniaste skrzydła.
Czasami efekt wykraczał daleko poza zamiary Bryana. Twór jego wyobraźni zaczynał żyć własnym życiem i opierał się wysiłkom, by go poskromić. Z tego względu Bryan uparcie ćwiczył i doskonalił swoją Moc.
Kiedyś stworzył golema wzorowanego na potworze z filmu “Obcy” i wymordował dziesięciu włóczęgów w obozowisku bezdomnych pod wiaduktem autostrady z Los Angeles. Chciał zabić tylko dwóch, a resztę zostawić przy życiu jako świadków bezlitosnej boskiej kary. Potem jednak strach tych nędzarzy, gdy znienacka pojawił się przed nimi olbrzymi potwór, podniecił go ponad miarę. Z rozkoszą czuł, jak jego szpony orzą ciała, czuł ciepło tryskającej krwi, smród wylewających się wnętrzności, trzask kości, kruchych jak zapałki w jego potwornych łapach. Przeraźliwe wrzaski konających wkrótce osłabły, przeszły w jęki. Oddawali mu życie, jak oddają się kochankowie wyczerpani miłosną pasją, z westchnieniem, szeptami, drżeniem. Przez kilka minut naprawdę b y ł potworem, którego stworzył, o ostrych jak brzytwy kłach i pazurach, najeżonym kolcami grzbiecie i chłoszczącym ogonie, zapomniawszy zupełnie o swoim prawdziwym ciele, w którym drzemał jego umysł. Kiedy się opamiętał, odkrył, że rozszarpał całą dziesiątkę i stoi pośród wypatroszonych torsów, urwanych głów i kończyn.
Nie poruszył go ogrom rzezi, lecz fakt, że zabił tych ludzi w dzikim zapamiętaniu. Zachowanie samokontroli było niezbędne, by mógł spełnić Misję.
Wykorzystując swoje zdolności pirokinetyczne, podpalił szczątki i rozniecił ogień tak, że wyparowały nawet kości. Zawsze pozbywał się ciał tych, na których ćwiczył, ponieważ nie chciał, żeby zwykli ludzie wiedzieli, że jest pośród nich, przynajmniej do czasu, gdy wzrośnie jego Moc i zniknie wrażliwość na ciosy.
Dlatego na razie ograniczał się do bezdomnych nędzarzy. Gdyby donieśli władzom, że dręczy ich demon, który na poczekaniu zmienia kształty, ich skargi uznano by za majaczenia wywołane alkoholem lub narkotykami. A gdy znikali, nikt się tym nie przejmował na tyle, by dochodzić, co się z nimi stało. Pewnego dnia jednak, już niedługo, Bryan ześle święty Strach i boską Karę na wszystkich bez wyjątku.
Wiec ćwiczył.
Jak magik ćwiczący zręczność palców.
Samokontrola i raz jeszcze samokontrola.
Skrzydlaty stwór na plaży podskoczył na piasku, z którego się narodził. Machając skrzydłami wzleciał w mrok jak chimera, która wałęsała się po nocy i wraca teraz na gzyms katedry. Zawisł w bezruchu przed oknem, zaglądając do środka świecącymi żółtymi oczami.
Chociaż pozbawiony mózgu, kiedy on, Bryan, nie przenosił w jego postać części swojej świadomości, pterodaktyl wyglądał imponująco. Jego wielkie błoniaste skrzydła płynnie wachlowały powietrze, z łatwością unosił się na prądach wstępujących przy krawędzi urwiska.
Bryan czuł na plecach spojrzenia oczu w słoikach. Wytrzeszczonych. Pełnych zdumienia, podziwu, uwielbienia.
– Idź precz! – powiedział z teatralnym patosem na użytek swojej publiczności.
Skrzydlaty gad zniknął w mgnieniu oka i deszcz piasku spadł na plażę.
Dość zabawy. Pora wziąć się do pracy.