Kiedy zjawił się pies i zaczął węszyć wokół ich nóg, Harry nie był pewny, czy należy on do obdartusa, czy to jakiś wałęsający się bezpański kundel. Gdyby włóczęga zaczął się z nimi szarpać, pies mógłby stanąć w jego obronie. Wprawdzie nie wyglądał groźnie, ale nigdy nie wiadomo…
Nie, raczej Sammy’ego należało się obawiać. Był wychudzony z głodu i pewnie z pijaństwa, istny szkielet – łachy z Armii Zbawienia wisiały na nim tak luźno, że przy każdym ruchu oczekiwało się grzechotu kości – to jednak nie znaczyło, że był słaby. Aż podrygiwał od nadmiaru energii. Miał ściągnięte rysy, a oczy tak wytrzeszczone, że wyglądały na pozbawione powiek. Co chwila odsłaniał zepsute zęby w grymasie, który według niego był zapewne ujmującym uśmiechem, lecz sprawiał wrażenie szczerzenia kłów przez dziką bestię.
– Rozumiecie, człekoszczur to imię, jakie mu dałem. Nigdy nie powiedział, jak się naprawdę nazywa. Nie wiem, skąd się wziął ani gdzie trzyma statek, którym przyleciał. Po prostu nagle pstryk! i pojawia się tuż przede mną, parszywy sadysta, skurwysyn…
Mimo swej wątłości Sammy przypominał robota z przeciążonymi obwodami, dygoczącego na krawędzi eksplozji, który lada chwila rozpryśnie się, raniąc wszystkich wokół. Może miał nóż, nawet broń. Harry widział już takich roztrzęsionych cherlaków. Wyglądali, jakby mógł ich przewrócić silniejszy podmuch wiatru, po czym okazywało się, że są po uszy naćpani anielskim pyłem, który najłagodniejszego baranka zmienia w tygrysa, i trzeba było trzech silnych mężczyzn, żeby ich poskromić.
– …nie zależy mi na życiu, może to nawet byłaby łaska losu kompletnie się uchlać i dać się zabić w pijanym widzie! – bełkotał Sammy. Zastępował im drogę, oni na prawo, on na prawo, oni na lewo, on na lewo. – Ale dziś w nocy, jak już byłem nieźle zalany i osuszałem drugi baniaczek, przyszło mi do głowy, że on musi być istotą z kosmosu!
– Kosmici, w kółko kosmici – powiedziała z niesmakiem Connie. – Takie półgłówki jak ty nic innego nie mają w głowie. Pryskaj stąd, ty parszywy szmaciarzu, bo słowo daję, jak cię…
– Nie, nie, posłuchajcie! Zawsze wiedzieliśmy, że kiedyś się zjawią! Zawsze było wiadomo, i przybyli, i najpierw trafili na mnie! Jeśli nie ostrzegę reszty świata, cała ludzkość zginie!
Harry chwycił Sammy’ego za ramię i próbował odepchnąć go z drogi, mając jednocześnie na oku i Connie, i łachmytę. Jeśli Sammy przypominał nakręcony zbyt mocno mechanizm, to Connie była reaktorem jądrowym tuż przed wybuchem. Wściekało ją, że tkwią tu przez jakiegoś obdartusa, zamiast jechać czym prędzej do Nancy. Świt nadciągał z każdą minutą. Harry też był zirytowany, ale on by nie kopnął Sammy’ego w krocze i nie wrzuciłby go przez najbliższe okno do wnętrza restauracji, co mogła zrobić Connie.
– …nie chcę ponosić winy za to, że kosmici wszystkich zabiją. Nie zniosę myśli, że temu nie zapobiegłem. Już i tak mam dużo na sumieniu, za dużo. Tylu ludzi zawiodłem…
Jeżeli Connie spuści facetowi lanie, nigdy nie dotrą do Nancy ani nie będą mieli szansy zlokalizować Tiktaka. Utkną tu na godzinę albo i dłużej, wzywając radiowóz po Sammy’ego, próbując nie zadławić się na śmierć jego smrodem i usiłując odeprzeć zarzuty na temat brutalnych metod policji (kilku bywalców baru gapiło się na nich z twarzami przyciśniętymi do szyb). W ten sposób stracą zbyt wiele cennych minut.
Sammy złapał Connie za rękaw.
– Posłuchaj mnie, kobieto, słuchaj, co mówię!
Connie wyrwała mu się i zacisnęła pięść.
– Nie! – powiedział Harry.
Connie w ostatniej chwili się opanowała.
Sammy, pryskając śliną, ciągnął gorączkowo:
– …dał mi trzydzieści sześć godzin życia, ten człekoszczur, teraz zostały już chyba tylko dwadzieścia cztery, nie jestem pewny…
Harry jedną ręką usiłował odsunąć Connie, która znów zamierzyła się na Sammy’ego, a drugą odpychał oberwańca. Wtedy pies skoczył na niego przednimi łapami. Pysk rozciągnął w uśmiechu, dyszał, merdał ogonem. Harry odskoczył i pies wylądował na wszystkich czterech łapach na chodniku.
Sammy bełkotał zapamiętale, wczepiony teraz obiema rękami w rękaw Harry’ego, szarpiąc, żeby zwrócić na siebie uwagę, jakby już tego nie dokonał:
– …ma oczy jak wąż, zielone i okropne, okropne, i powiedział, że zostało mi trzydzieści sześć godzin życia, tik-tak, tik-tak…
Harry’ego przeszył dreszcz strachu i zdumienia, bryza znad oceanu wydała mu się nagle chłodniejsza.
Connie, zaskoczona, poniechała prób dobrania się Sammy’emu do skóry.
– Chwileczkę, coś ty powiedział?
– Kosmici! Obcy z kosmosu! – krzyknął gniewnie Sammy. – Do jasnej cholery, wcale mnie nie słuchacie!
– Nie tego bajdurzenia o kosmitach – odparła Connie. Pies skoczył na nią. Poklepała go machinalnie po głowie i odepchnęła. – Harry, czy dobrze słyszałam, czy on to powiedział?
– Ja też jestem obywatelem tego kraju! – wrzasnął Sammy z rozpaczliwą determinacją. – Mam prawo być wysłuchany od czasu do czasu!
– Tik-tak – powtórzył Harry.
– Właśnie – potwierdził Sammy. Tarmosił rękaw Harry’ego tak mocno, że mało go nie urwał. – “Tik-tak, tik-tak, zegar tyka, czas umyka, umrzesz jutro o świcie, Sammy”. I zmienia się na moich oczach w stado szczurów.
Albo w słup ognia – pomyślał Harry. Albo w wir kurzu.
– Wysłuchamy cię, dobra – wtrąciła Connie. – Spokojnie, Sammy, pogadamy. Przepraszam za to, co mówiłam. Tylko się uspokój.
Sammy wyraźnie sądził, że chcą go omamić pozorną uległością, bo nie zwrócił uwagi na tę gałązkę oliwną. Tupał nogami. W swoich łachach powiewających wokół kościstego ciała wyglądał jak strach na wróble, targany wiatrem.
– Kosmici, ty głupia babo, kosmici, kosmici, kosmici!
Harry znów zerknął na zaciekawione twarze w oknach baru. Uświadomił sobie, jak niezwykły stanowią widok – trójka oberwańców, którzy szarpią się nawzajem za ubranie, wykrzykując do tego coś o kosmitach. Przeżywał najprawdopodobniej swe ostatnie godziny, miał do czynienia ze śmiertelnie groźnym przeciwnikiem o nadprzyrodzonej mocy, a teraz raptem jego desperacka walka o życie zmieniła się, przynajmniej na chwilę, w scenę z ulicznego teatru łachmaniarzy.
Witajcie w latach dziewięćdziesiątych. Oto Ameryka u progu nowego tysiąclecia. Jezu Chryste!
Z baru dobiegły stłumione dźwięki muzyki; czteroosobowy jazz-band grał w dziwacznym rytmie Kansas City.
Jednym z gapiów w oknach był fircykowaty kierownik sali. Wymyślał sobie pewnie w duchu za to, że dał się wystrychnąć na dudka na widok fałszywych, o czym teraz musiał być święcie przekonany, odznak policyjnych, i lada chwila pójdzie zadzwonić po mundurowy patrol.
Przejeżdżający samochód zwolnił, kierowca i pasażer wybałuszali na nich oczy.
– Nic nie rozumiesz, ty durna babo! – wrzeszczał Sammy.
Pies złapał Harry’ego za prawą nogawkę i o mało go nie przewrócił. Harry zachwiał się, utrzymał jakoś równowagę i zdołał uwolnić się od Sammy’ego. Lecz nie od kundla. Zwierzę nie dawało za wygraną i z psią nieustępliwością cofało się, ciągnąc Harry’ego za nogę. Harry stawił opór i znów omal nie wylądował na ziemi, gdy kundel gwałtownie go puścił.
Connie wciąż próbowała ugłaskać obdartusa, a on wrzeszczał, że jest głupia, ale przynajmniej nie rzucali się na siebie z pięściami.
Pies odbiegł kilka kroków, zatrzymał się z poślizgiem w strudze światła pod latarnią, obejrzał się i szczeknął na nich. Pomknął trochę dalej, zatrzymał się, tym razem w cieniu, i znów szczeknął. Wiatr zmierzwił mu futro, rozwiał ogon.
Widząc, że Harry patrzy w tamtą stronę, Sammy jeszcze bardziej się rozzłościł. Jego głos stał się drwiący, sarkastyczny:
– No jasne, byle kundel jest ważniejszy ode mnie! Czym ja w końcu jestem, jakimś ulicznym śmieciem, takiego śmiecia nie warto słuchać! No leć, Timmy, dalej, zobacz, czego chce Lassie, może papcia, kurwa mać, przywalił traktor na samym środku pola kukurydzy!
Harry nie mógł powstrzymać śmiechu. Nigdy by się nie spodziewał po kimś o takim wyglądzie podobnej uwagi. Zastanowił się, kim był Sammy, zanim stał się ulicznym włóczęgą.
Nagle śmiech Harry’ego urwał się jak nożem uciął. Kundel pisnął żałośnie, podkulił ogon, nastawił uszy, uniósł czujnie głowę i obracał się w kółko, węsząc w powietrzu.
– Coś jest nie tak. – Connie z niepokojem rozglądała się po ulicy.
Harry wyczuł to samo. Jakby drobną zmianę ciśnienia. Coś było nie w porządku. Tak mówił instynkt gliny. Instynkt gliny i p s a.
Kundel coś zwęszył, zaskowyczał, obrócił się błyskawicznie w tył, kłapiąc zębami, a potem ruszył pędem w stronę Harry’ego. Przez moment Harry myślał, że zwierzę wyrżnie w niego całym impetem i przewróci, ale pies skręcił pod ścianę “Green House”, wskoczył w rabatę i przywarował tam na brzuchu, ukryty między azaliami. Widać mu było tylko ślepia i pysk.
Idąc za jego przykładem, Sammy odwrócił się na pięcie i pognał w głąb pobliskiej uliczki.
– Hej, poczekaj! – krzyknęła Connie i ruszyła za nim.
– Stój, Connie! – zawołał ostrzegawczo Harry, sam nie wiedząc dlaczego ją zatrzymuje. Zdawało mu się, że w tej chwili nie powinni się rozdzielać.
Odwróciła się ku niemu.
Za jej plecami widać było, jak Sammy znika za rogiem.
Wtedy wszystko się zatrzymało.
Ciężarówka holownicza, jadąca mozolnie pod górę po nadbrzeżnej autostradzie, stanęła dosłownie jak wryta, lecz bez pisku hamulców. Pracujący ciężko silnik z sekundy na sekundę zamilkł, bez najmniejszego krztuszenia się czy prychania, chociaż reflektory wciąż się paliły.
Jadące jakieś trzydzieści metrów za ciężarówką volvo też się zatrzymało i umilkło.
Wiatr przestał wiać. Nie cichł stopniowo, w ostatnich kapryśnych porywach, lecz zamarł w jednej chwili, jakby ktoś wyłączył wielki wentylator. Ucichł szmer liści.
Muzyka z baru, jakby zsynchronizowana z ruchem drogowym i liśćmi, urwała się w pół nuty.
Harry odnosił wrażenie, że nagle ogłuchł. Nigdy nie był świadkiem tak głębokiej ciszy, nawet w zamkniętym pomieszczeniu, nie mówiąc już o otwartej przestrzeni, gdzie odgłosy miasta i tysiące zawsze obecnych w tle dźwięków tworzyły nieustanną atonalną symfonię, słyszalną nawet w najcichszej porze między północą i świtem. Nie słyszał własnego oddechu. Dopiero po chwili złapał się na tym, że nieświadomie go wstrzymał, zdumiony zmianą w otaczającym świecie.
Noc ograbiono z dźwięków i z ruchu. Nie tylko ciężarówka holownicza i volvo, również rosnące wzdłuż ulicy drzewa i krzaki azalii przed frontem “Green House” zastygły nieruchomo. Każdy listek był jak wyrzeźbiony z kamienia. Wycinane w półkola i obszyte frędzlami brzegi płóciennych markiz nad oknami, trzepoczące dotychczas na wietrze, zesztywniały jak wycięte z arkusza blachy. Mrugająca strzałka na neonie po drugiej stronie ulicy świeciła ciągłym światłem.
– Harry? – odezwała się Connie.
Aż podskoczył. Tak by teraz zareagował na każdy dźwięk poza stłumionymi uderzeniami swego bijącego w szalonym tempie serca.
Zobaczył na jej twarzy odbicie własnego oszołomienia i niepokoju.
– Co się dzieje? – spytała.
Głos Connie, oprócz niezwykłego drżenia, różnił się nieznacznie od normalnego, był nieco bezdźwięczny i mniej modulowany.
– Niech mnie diabli, jeśli wiem – odpowiedział.
Jego głos uległ podobnej zmianie, jakby wydobywał się z mechanicznego urządzenia, znakomicie imitującego mowę ludzką.
– To musi być jego sprawka – orzekła.
– Kolejna sztuczka – przytaknął Harry.
– Cholera, to zupełny obłęd.
– Nie będę się kłócił.
Sięgnęła po rewolwer, lecz po namyśle wsunęła go z powrotem do kabury pod pachą. Zapanował złowrogi nastrój oczekiwania na coś strasznego. Na razie jednak nie pokazało się nic, do czego można by strzelać.
– Gdzie jest ten gnojek? – zastanawiała się Connie.
– Mam przeczucie, że się niedługo pojawi.
– Za bardzo się nie wysiliłeś. – I wskazując na ciężarówkę do holowania dodała: – Rany boskie… spójrz na to.
Z początku myślał, że Connie ma na myśli tajemnicze zatrzymanie się pojazdu, lecz po chwili pojął, o co jej chodziło. Białe obłoczki spalin wisiały za ciężarówką, nie rozpraszając się ani nie wznosząc, jak powinny. Dalej dojrzał drugą ledwie widoczną szarobiałą chmurkę u końca rury wydechowej volvo.
Wystarczyło się uważnie rozejrzeć, żeby wszędzie dostrzec podobne dziwy. Pokazał Connie śmieci, które porwał wiatr: papierki po cukierkach i gumie do żucia, złamany patyk od lizaka, zeschłe brązowe liście, splątaną czerwoną nitkę. Mimo że wiatr ustał, wisiały wciąż nad chodnikiem, jakby powietrze zmieniło się w przezroczysty kryształ i uwięziło je na zawsze. Na wyciągnięcie ramienia przed Harrym, jakieś trzydzieści centymetrów nad jego głową, trwały nieruchomo dwie zapóźnione zimowe ćmy, białe jak płatki śniegu. Ich delikatne skrzydełka lśniły w blasku ulicznej latarni.
Connie postukała w swój zegarek, a potem pokazała go Harry’emu. Był to staroświecki timex z okrągłym cyferblatem i czerwonym sekundnikiem. Wskazówki stanęły na godzinie pierwszej, dwadzieścia dziewięć minut, szesnaście sekund.
Harry sprawdził własny elektroniczny zegarek z odczytem cyfrowym. Pokazywał dokładnie tę samą godzinę, a maleńki mrugający punkcik, który odmierzał sekundy, palił się nieprzerwanie, nie odliczając już po jednej sześćdziesiątej każdej minuty.
– Czas… – Connie nie mogła skończyć zdania. Zdumiona objęła wzrokiem cichą ulicę, z trudem przełknęła ślinę i wreszcie odzyskała głos. – Czas stanął w miejscu… po prostu stanął w miejscu. Zatrzymał się dla całego świata z wyjątkiem nas dwojga.
– Czas nie… czas nie może… po prostu się zatrzymać.
– No to co się stało?
Harry w szkole nie lubił fizyki, chociaż miał szacunek dla nauk ścisłych z powodu ich niestrudzonego poszukiwania ładu we wszechświecie. Zapamiętał jednak dużo szkolnych wiadomości, poza tym widział dosyć programów edukacyjnych i przeczytał dosyć popularnonaukowych bestsellerów, by wiedzieć, że hipoteza Connie nie pasuje do wszystkich faktów.
Przede wszystkim, jeśli czas naprawdę stanął w miejscu, to dlaczego oni dwoje byli wciąż przytomni i świadomi tego, co się dzieje? Dlaczego nie zastygli w bezruchu tak jak papierki i ćmy? Harry mimo lęku starał się myśleć logicznie.
– Nie – powiedział – to nie takie proste. Gdyby czas naprawdę się zatrzymał, nie ruszałoby się absolutnie nic, nawet cząstki elementarne. A bez ruchu cząstek elementarnych molekuły powietrza byłyby równie stałe jak cząsteczki żelaza. Nie moglibyśmy oddychać.
Jakby w odpowiedzi na tę myśl oboje głęboko odetchnęli. Powietrze miało słaby chemiczny zapach, równie nieznaczny jak różnica w tonie ich głosów, lecz najwyraźniej zawierało tlen.
– I światło – ciągnął Harry. – Fale świetlne przestałyby się rozchodzić. Nic byśmy nie widzieli. Wokół panowałyby kompletne ciemności. Więc jak moglibyśmy coś widzieć?
Zatrzymanie czasu jego zdaniem przyniosłoby dużo bardziej katastrofalne skutki niż bezruch i cisza, które spadły na świat w tę marcową noc. Harry miał wrażenie, że ponieważ czas i materia są ze sobą nierozłącznie związane, gdyby czas stanął, nastąpiłby natychmiastowy rozpad materii. Na skutek implozji – tak się to chyba nazywało? – cały wszechświat skurczyłby się w niewielką kulę niezwykle gęstego… no… tego czegoś, u licha, cokolwiek to było, zanim eksplodowało i powstał wszechświat.
Connie wspięła się na palce, wyciągnęła rękę i delikatnie złapała w dwa palce ćmę. Przysunęła ją do oczu, żeby obejrzeć z bliska.
Harry obserwował zaciekawiony, czy uda jej się poruszyć motyla. Nie zdziwiłby się, gdyby ćma była równie mocno przytwierdzona do swego miejsca, jak metalowy owad przyspawany do stalowej ściany.
– Nie jest taka miękka jak zwyczajna ćma – oznajmiła Connie. – Bardziej sztywna w dotyku, jakby zrobiona z tafty… albo innego nakrochmalonego materiału.
Gdy rozwarła palce, motyl nie upadł ani nie odfrunął, tylko zawisł w powietrzu.
Harry lekko trzepnął go grzbietem dłoni i patrzył z fascynacją, jak owad oddala się o jakieś dziesięć centymetrów i znów zastyga, tylko w innym położeniu.
Zdawało się, że ich własny wpływ na otoczenie jest taki jak zwykle. Za każdym gestem ich cienie się poruszały, chociaż wszystkie pozostałe cienie były równie nieruchome jak przedmioty, które je rzucały. Mogli funkcjonować w tym środowisku i normalnie się w nim poruszać, ale nie mogli wejść z nim w żadną interakcję. Connie mogła ruszyć motyla z miejsca, ale jej dotyk nie sprowadził ćmy z powrotem do rzeczywistości, nie przywrócił owadowi życia.
– Może czas wcale się nie zatrzymał – powiedziała Connie – tylko zwolnił bieg i płynie niesamowicie wolno dla wszystkich i wszystkiego oprócz nas.
– Nie.
– Skąd możesz wiedzieć?
– Pewności nie mam, ale gdyby czas płynął dla nas w straszliwie szybkim tempie, tak szybkim, że reszta świata jakby stała w miejscu, wtedy każdy nasz ruch miałby olbrzymią prędkość względną, dużo większą niż pocisk wystrzelony z broni. Działalibyśmy na otoczenie jak ten pocisk. Gdybym w normalnych okolicznościach rzucił w ciebie kulą karabinową, nie wyrządziłbym ci żadnej szkody, ale taka kula przy prędkości przeszło tysiąca metrów na sekundę wyrwałaby w tobie dziurę.
Connie skinęła głową, patrząc z namysłem na zawieszoną ćmę.
– Więc gdyby naprawdę czas biegł dla nas dużo szybciej, ta ćma rozleciałaby się po twoim uderzeniu?
– Tak, tak myślę. Uszkodziłbym też sobie pewnie rękę. – Spojrzał na swoją dłoń. Nie było na niej śladu obrażeń. – I gdyby fale świetlne biegły wolniej… wówczas lampy nie świeciłyby tak jasno. Byłyby przyćmione i… myślę, że miałyby czerwony odcień. Cząsteczki powietrza poruszałyby się wolniej…
– Wdychałoby się je niczym wodę czy gęsty syrop?
– Tak myślę. Nie mam całkowitej pewności. Niech to szlag trafi, chyba i Einstein miałby trudności, gdyby był tutaj z nami.
– Jak tak dalej pójdzie, może się zjawić lada chwila.
Nikt nie wysiadł z samochodów, co uświadomiło Harry’emu, że ich pasażerowie byli uwięzieni w zmienionym świecie jak ćmy. W stojącym dalej volvo dostrzegał na przednich siedzeniach niewyraźne zarysy dwóch postaci. Lepiej widział kierowcę ciężarówki, która stała prawie dokładnie naprzeciw, po drugiej stronie ulicy. Od kiedy wszystko zamarło, cień wozu i kierowca nie poruszyli się ani o włos. Zresztą gdyby ludzie nie zatrzymali się razem, z pojazdami, wylecieliby z impetem przez przednią szybę, gdy samochody niespodziewanie stanęły w miejscu.
W oknach “Green House” sześcioro ludzi nadal tkwiło w tych samych pozach, jakie przybrali tuż przed nastaniem pauzy (Harry określał w myśli to zjawisko jako pauzę, gdyż doszedł do wniosku, że wcześniej czy później Tiktak znów przywróci normalny bieg czasu. O ile to właśnie Tiktak był sprawcą tego bezruchu. A jeśli nie on, to kto? Bóg?). Dwie osoby siedziały przy stoliku, pozostałe cztery stały z obu jego stron.
Harry wszedł między krzewy azalii, żeby przyjrzeć się zastygłym widzom. Connie poszła za nim. Zatrzymali się tuż przed szybą.
Oprócz siwowłosej pary przy stoliku stała tam młoda blondynka i starszy mężczyzna z towarzystwa, które siedziało przy orkiestrze, rozmawiając i śmiejąc się krzykliwie. Teraz byli cisi jak cmentarne posągi. Z drugiej strony stolika stał kierownik sali i kelner. Cała szóstka spozierała przez okno, pochylając się lekko ku szybie.
Nikt z nich nawet nie mrugnął, gdy Harry im się przypatrywał. Nie poruszył im się żaden muskuł w twarzy. Nie drgnął ani jeden włosek. Ubrania sprawiały wrażenie wyrzeźbionych w marmurze.
Na ich zastygłych twarzach malowało się rozbawienie, zdumienie, ciekawość; kierownik sali wyglądał na wzburzonego. Nie była to jednak reakcja na niesamowity bezruch, jaki ogarnął świat. Uczestniczyli w nim całkiem nieświadomie. Patrzyli ponad głowami Harry’ego i Connie w to miejsce na chodniku, gdzie widzieli ich po ucieczce Sammy’ego i psa. Twarze widzów wyrażały uczucia, z jakimi obserwowali przerwaną scenkę rodem z teatru ulicznego.
Connie zamachała ręką przed oczami patrzących. Nikt z całej szóstki nie zareagował.
– Oni nas nie widzą – stwierdziła z niedowierzaniem.
– Może widzą nas tam na chodniku, gdzie staliśmy, gdy wszystko się zatrzymało. Ich percepcja mogła zastygnąć w tym ułamku sekundy i nie odbierają niczego, co robiliśmy od tamtej pory.
Obejrzeli się jednocześnie, zaniepokojeni przedłużającą się ciszą. Tiktak raz już ich zaskoczył, pojawiając się cicho jak duch w sypialni Ordegarda, i siniakami zapłacili za swoją nieuwagę. Tym razem jednak nie było go nigdzie widać, chociaż Harry podejrzewał, że jest blisko.
Connie zastukała w okno baru. Dźwięk był lekko metaliczny, różnił się od prawdziwego odgłosu uderzenia w szybę. Różnica była niewielka, lecz wyczuwalna, podobnie jak w ich głosach.
Gapie nie zareagowali.
Przypominali Harry’emu muchy uwięzione w bryłce bursztynu, zastygli w jednej nic nie znaczącej chwili swojego życia. W ich bezwolnym poddaniu i nieświadomości było coś przerażająco bezbronnego. Harry poczuł ciarki wzdłuż kręgosłupa. Potarł zdrętwiały kark.
– Skoro wciąż widzą nas tam na chodniku – dociekała Connie – co się stanie, gdy stąd odejdziemy, a potem znów wszystko się zacznie?
– Dla nich pewnie będzie to wyglądało tak, jakbyśmy na ich oczach rozpłynęli się znienacka w powietrzu.
– A to numer!
– Na pewno przeżyją szok.
Odwróciła się od okna. Czoło miała zmarszczone, w pociemniałych oczach malował się strach, a głos zabrzmiał nisko i ponuro, czego nie można było w całości przypisać zmianie tonu i modulacji.
– Harry, ten skurwiel nie jest jakimś nędznym kuglarzem z Las Vegas, który zgina łyżki na odległość, przepowiada przyszłość i żongluje piłeczkami.
– Wiedzieliśmy już przedtem, że ma niezwykłą moc.
– Moc?
– Tak.
– Harry, to coś więcej niż moc. To słowo po prostu nie oddaje sensu, słyszysz?
– Słyszę – rzekł potulnie.
– On siłą woli potrafi zatrzymać czas, zatrzymać mechanizm świata, zablokować biegi… zrobił to, do kurwy nędzy! To więcej niż moc. On… on jest jakby Bogiem. Nie mamy szans wobec kogoś takiego!
– Mamy szansę.
– Jaką?
– Mamy szansę – obstawał uparcie przy swoim.
– Tak? Ja sądzę, że ten facet może nas rozgnieść w każdej chwili jak robaki i zwleka tylko dlatego, że lubi dręczyć.
– To nie brzmi jak słowa Connie Gulliver, którą znam – zripostował Harry ostrzej, niż zamierzał.
– Cóż, może już nią nie jestem. – Włożyła kciuk do ust i zaczęła obgryzać paznokieć. – Może próbowałam utrzymać się na fali, która jest dla mnie za duża. Skotłowało mnie i straciłam panowanie nad sobą.
Nigdy dotąd nie widział jej tak zdenerwowanej. Nie mieściło mu się w głowie, że cokolwiek mogło pozbawić Connie Gulliver zimnej krwi. Miała jej tyle, że nie starczało już miejsca na strach, choćby wokół działy się nie wiedzieć jakie niesamowitości.
Odwróciła się od niego, znów omiotła wzrokiem ulicę, zbliżyła się do azaliowych krzewów i rozgarnęła je, odsłaniając przyczajonego w kryjówce psa.
– Liście są inne w dotyku. Sztywniejsze. Podobne do cienkiej tektury.
Harry podszedł do niej, schylił się i pogłaskał psa, który zamarł tak samo jak ludzie w barze.
– Jego sierść przypomina cienkie druciki.
– Chyba próbował nam coś powiedzieć.
– Ja też tak sądzę.
– Na pewno przeczuwał, że coś się stanie, skoro zaszył się w tych krzakach.
Harry przypomniał sobie, co myślał, stojąc przed lustrem w męskiej toalecie. Wtedy tylko jedno go przekonywało, że nie znalazł się jeszcze w jakiejś bajce – brak gadających zwierząt.
Śmieszne, jak trudno człowiek traci kontakt z rzeczywistością. Znana od stu lat freudowska psychoanaliza ugruntowała przekonanie, że zdrowie psychiczne jest rzeczą kruchą i nietrwałą i wszyscy ludzie są potencjalnymi ofiarami neurozy lub psychozy. Okazuje się jednak, iż wcale nie tak łatwo wpędzić kogoś w obłęd. Gdyby Harry ujrzał wydarzenia ostatnich trzynastu godzin w kinie, byłby przekonany, że główny bohater – czyli on sam – tak zmaltretowany psychicznie i fizycznie, powinien dostać fioła. A tu proszę – stracił dom i dorobek całego życia, widział najbliższego przyjaciela martwego, okaleczonego, czuł się winny jego śmierci, był krańcowo wyczerpany, obolały i przerażony, a jednak równowaga jego umysłu pozostała nie naruszona.
Wtem złapał się na myśli, że może nie powinien być tak pewien siebie. Czy naprawdę jest przy zdrowych zmysłach? A jeśli, nie zdając sobie z tego sprawy, leży przypasany do łóżka na oddziale psychiatrycznym, z gumowym wałkiem wetkniętym w usta, żeby nie odgryzł sobie języka w napadzie szału? Cichy i nieruchomy świat wokół mógł być tylko jego majaczeniem.
Słodka myśl.
Connie wstała, lecz odgarnięte przez nią gałązki azalii się nie wyprostowały. Harry musiał je lekko nacisnąć, żeby znów przysłoniły psa.
Przeszukali wzrokiem widoczny odcinek autostrady, rzędy sklepów i barów po obu stronach i wąskie ciemne przerwy między budynkami.
Świat był jak zegar, w którym ktoś przy niewprawnym nakręcaniu złamał klucz. Harry próbował sobie wmówić, że zaczyna się przyzwyczajać do tego dziwnego stanu rzeczy, ale bez skutku. Jeśli zdążył przywyknąć, to skąd się wziął zimny pot na czole, pod pachami i w dole pleców? Panujący wokół idealny spokój nie miał w sobie nic uspokajającego. Za nieruchomą fasadą kryła się czyjaś potężna wola stanowiąca śmiertelne niebezpieczeństwo; groza nasilała się z każdą upływającą tylko dla nich dwojga chwilą.
– Czar – powiedział Harry.
– Co?
– Jak w baśni. Na świat rzucono czar, zły urok.
– Chciałabym wiedzieć gdzie, do cholery, jest czarownica, która go rzuciła.
– Nie czarownica, a czarownik. Rodzaj męski – sprostował Harry. – Albo czarnoksiężnik.
– Wszystko jedno – parsknęła z irytacją. – Do diabła, gdzie on jest, dlaczego się tak długo z nami drażni?
Harry zerknął na zegarek i przekonał się, że czerwony punkcik wciąż nie mruga, a cyfry wskazują pierwszą dwadzieścia dziewięć.
– To zależy od punktu widzenia. Można by powiedzieć, że jak na razie “długo” nie trwa nawet minuty.
Dostrzegła godzinę na swoim zegarku.
– Dobra, dobra, nie bawmy się w gry słów. Myślisz, że on czeka, aż zaczniemy go szukać?
Gdzieś w ciemnościach rozległ się pierwszy od początku pauzy obcy dźwięk. Śmiech. Niski, chrapliwy śmiech golema, który spłonął jak woskowa świeczka w mieszkaniu Harry’ego i później zjawił się powtórnie w domu Ordegarda.
Tak jak wówczas, oboje odruchowo sięgnęli po broń. Potem przypomnieli sobie, że jest bezużyteczna w starciu z tym przeciwnikiem, i zostawili rewolwery w kaburach.
Zobaczyli Tiktaka po przeciwnej stronie ulicy. Wyszedł zza węgła w swoim aż zbyt znajomym wcieleniu włóczęgi. Tym razem golem był jeszcze większy. Miał pół metra więcej wzrostu, większą grzywę skołtunionych włosów i dłuższą brodę, niż kiedy go widzieli ostatnio. Lwia głowa. Szyja jak pień drzewa. Potężne bary. Niesamowicie szeroka pierś. Dłonie wielkie jak rakiety tenisowe. Jego czarny prochowiec był tak obszerny, że mógł z powodzeniem służyć za namiot.
– Cholera, co mi strzeliło do głowy, by się niecierpliwić, że go nie ma? – zastanowiła się na głos Connie. Harry jednocześnie pomyślał to samo.
Złośliwy śmiech z wolna ucichł. Tiktak zstąpił z krawężnika i zaczął iść na ukos ulicą, kierując się wprost na nich.
– Co robimy? – spytała Connie.
– Nie mam pojęcia.
– No, chyba mamy jakiś plan działania?
Harry uświadomił sobie, że nie ustalili wcale, jaką mają obrać taktykę. Pracowali razem wystarczająco długo, by móc polegać na sobie nawzajem, toteż zwykle nie musieli naradzać się nad strategią. Po prostu działali instynktownie, każde ze świadomością, że to drugie zachowa się, jak należy w danej sytuacji. W rzadkich przypadkach, kiedy musieli omówić sposób postępowania, wystarczało im rzucić kilka pojedynczych słów, by się doskonale zrozumieć. Teraz jednak zbliżał się olbrzym o bezkrwistych tkankach z błota, kamieni, dżdżownic i Bóg jeden wie czego jeszcze, dla nich niezniszczalny, nieśmiertelny. Wobec tego bezlitosnego wojownika, jednego z niezliczonej armii, jaką mógł stworzyć ich prawdziwy wróg, zawodził instynkt i doświadczenie. Stali niczym sparaliżowani, patrząc, jak nadchodzi.
Uciekać – pomyślał Harry i w tym momencie wielki jak wieża golem zatrzymał się na środku ulicy, jakieś trzydzieści metrów przed nimi.
Jego oczy nie błyszczały, lecz wręcz płonęły. Były niebieskie jak płomień gazowego palnika i jak płomień tańczyły w oczodołach. Rzucały niebieskawe cienie na policzki, a w ich blasku kręcone kosmyki brody wyglądały jak cienkie rurki niebieskiego neonu.
Tiktak rozpostarł ramiona i uniósł ogromne dłonie wysoko nad głową gestem proroka ze Starego Testamentu, który ze szczytu góry zwraca się do uczniów, przekazując im wolę Pana. W jego przepaścistym płaszczu dałoby się ukryć tablice z setką przykazań.
– Za godzinę zwyczajnego czasu świat znów mszy naprzód – oznajmił. – Będę liczył do pięćdziesięciu, a wy uciekajcie. Daję wam fory. Jak przeżyjecie tę godzinę, daruję wam życie i na zawsze dam spokój.
– Jezus Maria! – wyszeptała Connie. – On się bawi! To rzeczywiście dzieciak!
Ale nie był mniej niebezpieczny od innych psychopatów. Nawet bardziej. Dzieci potrafią być niezwykle okrutne, bo nie wiedzą, co jest dobre, a co złe.
Tiktak ciągnął dalej:
– Będę przestrzegał reguł gry. Nie użyję żadnych sztuczek, żeby was odnaleźć, tylko oczu i sprytu – stuknął się w skroń wielkim paluchem. – Nie wykorzystam swojej mocy. Będzie lepsza zabawa. Raz… dwa… na waszym miejscu już bym zmykał, trzy… cztery… pięć…
– To nie może dziać się naprawdę! – oświadczyła Connie, lecz mimo to zawróciła na pięcie i rzuciła się do ucieczki, a Harry za nią.
Pognali w głąb zaułka, okrążając z tyłu “Green House”. Niemal zderzyli się z kościstym obdartusem Sammym, który zastygł w niebezpiecznie chwiejnej pozycji, stojąc na jednej nodze. Ich stopy na asfalcie wydawały dziwne, głuche plaskanie, niepodobne do zwykłego tupotu kroków. Ominęli Sammy’ego i rzucili się w głąb ciemnej bocznej uliczki. Echo też nie brzmiało tak, jak echo w normalnym świecie. Dźwięk był mniej wibrujący i trwał krócej.
Harry przy każdym kroku krzywił się z bólu. Usiłował myśleć logicznie i opracować jakiś plan, który pozwoli im przeżyć najbliższą godzinę. Uznał jednak, że znaleźli się, jak Alicja w krainie Szalonego Kapelusznika i Kota z Cheshire, w królestwie Czerwonej Królowej, gdzie nie pomogą żadne plany ani logika, gdzie rozsądek jest w pogardzie i panuje wszechwładny chaos.