7

Nie boi się. Nie. Nie boi się.

Jest psem, ma mocne, ostre zęby, jest silny i szybki.

Czołga się koło grubego pnia oleandra. Był tu już kiedyś, niedawno. Dom. Białe ściany. Ciemne okna. Wysoko u góry mały kwadracik światła.

Zapach czegoś, co zabija, unosi się we mgle. Jak wszystkie zapachy we mgle, jest niewyraźny, trudny do tropienia.

Żelazny parkan. Ciasno. Przecisnąć się… Już.

Uważać na rogu. Zła istota była tam ostatnio, na dworze, z torbami jedzenia. Czekolada. Galaretki w cukrze. Chrupki ziemniaczane. Pies nic nie dostał. I o mało nie dał się przyłapać. Tym razem ostrożnie wysuwa nos za węgieł. Wącha, wącha, wącha. Potem wychyla całą głowę, żeby się rozejrzeć. Ani śladu złej istoty. Była, teraz jej nie ma, na razie jest bezpiecznie.

Pies biegnie na tył domu. Trawa, ziemia, kilka płaskich kamieni, które ludzie lubią kłaść na ziemi. Krzewy. Kwiaty.

Drzwi. A w nich małe wejście dla psa.

Ostrożnie. Węszy. Zapach złej istoty, bardzo mocny. Nie boi się. Nie, nie, nie, nie, nie. Jest psem. Dobry pies, dobry.

Ostrożnie. Wsuwa głowę do środka i podnosi klapę. Klapa wydaje słaby skrzyp. W domu pachnie skądś jedzeniem. Ciemno. Ciemno.

Hyc do środka.


Lekko fosforyzująca mgła rozpraszała każdy promyk światła na Phaedra Way, rzucany przez niskie mlecznobiałe lampy w kształcie grzyba, stojące wzdłuż chodnika przed jednym z domów. Zdawała się rozjaśniać mrok, lecz to zmienne amorficzne oświetlenie było złudne – niczego nie ujawniało, a kryło wiele.

Harry prawie nie widział mijanych domów. Były duże, pierwszy z nich nowoczesny, jego geometryczne zarysy majaczyły tu i ówdzie we mgle; pozostałe robiły wrażenie starszych budynków w stylu śródziemnomorskim z bardziej wdzięcznej epoki niż obecna. Ocieniały je sędziwe palmy i fikusy.

Ulica Phaedra Way ciągnęła się w głąb wysuniętego w ocean przylądka. Według słów niewidomej kobiety z “Pacific View” dom Drackmana stał na samym końcu cypla, nad urwiskiem.

Harry tyle razy ostatnio czuł się mimowolnym bohaterem jakiejś ponurej baśni, że nie byłby wcale zaskoczony, gdyby na krańcu półwyspu zastali mroczny las, pełen wielkookich sów i skradających się wilków, a w środku lasu posępne zamczysko, siedzibę złego olbrzyma, czy też chatkę czarownicy.

Niemalże miał nadzieję, że właśnie taki okaże się dom Drackmana. Byłaby to jakaś konsekwencja, objaw porządku, logiczne zakończenie ciągu niezwykłych wydarzeń.

Lecz kiedy dotarli na miejsce, tylko upiorny welon mgły przypominał tradycyjną scenerię. Dom w niczym nie był podobny do strasznej chatki w strasznym lesie, którą Harry pamiętał z wielu baśni.

Jak na innych posesjach, od frontu był wąski trawnik i rosły palmy. Na jednej ścianie widać było przez zasłonę mgły masę pnączy bugenwilli, wpełzających na czerwoną dachówkę dachu. Dywan opadłych kwiatów zaścielał podjazd. Lampa z boku drzwi garażu oświetlała numer domu. Jej blask odbijał się w kroplach rosy na czerwonych kwiatach, tak że lśniły jak klejnoty.

Wszystko tu wyglądało zbyt ładnie. Harry poczuł irracjonalny gniew na tę ładność. Nic nie było takie, jakie być powinno. Rzekłbyś, że nadzieja na powrót jakiegokolwiek ładu minęła bezpowrotnie.

Szybko sprawdzili boczne ściany domu. W dwóch oknach paliło się światło.

Jedno z nich było na piętrze. Pojedyncze, niewidoczne od frontu. Mogła to być sypialnia.

Tiktak musiał ocknąć się ze swojej drzemki albo w ogóle się nie położył. Chyba że… niektóre dzieci wolą spać przy zapalonym świetle, a Tiktak pod wieloma względami był dzieckiem. Dwudziestoletnim, obłąkanym, złym, okrutnym dzieckiem.

Drugie światło paliło się w narożnym pomieszczeniu na parterze. Zajrzeli do środka i zobaczyli bielusieńką kuchnię. Pusto. Od stołu ze szklanym blatem odsunięto jedno krzesło, jakby ktoś tu niedawno siedział.

Druga trzydzieści dziewięć.

Oba oświetlone okna wychodziły na tył budynku, więc nie próbowali dostać się z tamtej strony do wnętrza domu. Jeśli Tiktak był w pokoju na piętrze, to czy spał, czy nie, łatwo by ich usłyszał.

Nie usiłując nawet otworzyć żadnego z okien, skierowali się wprost do drzwi frontowych. Były masywne, dębowe, z mosiężną kołatką. Zamek również wyglądał na solidny, lecz w ciemności trudno było rozróżnić typ.

Po obu stronach drzwi były dwa małe, ukośne okienka. Harry zajrzał do jednego z nich. Przyłożył czoło do szyby. Widział przedsionek i ciemny korytarz w blasku sączącym się z nie domkniętych drzwi w głębi, gdzie musiała być kuchnia.

Connie wyjęła zawiniątko z wytrychami, lecz przed zabraniem się do pracy postąpiła jak każdy rasowy włamywacz – nacisnęła klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz.

Uchyliła je, wcisnęła wytrychy z powrotem do kieszeni sztruksowej kurtki, nie fatygując się zwijaniem futerału. Wyciągnęła rewolwer.

Harry też dobył broni.

Zdziwił się, że Connie jeszcze nie wchodzi do środka, lecz w tej chwili zauważył, że otworzyła bębenek rewolweru i nie patrząc sprawdziła, czy tkwią w nim wszystkie naboje. Usłyszał cichuteńki trzask, gdy go zamknęła, najwyraźniej upewniwszy się, że Tiktak nie spłatał im znowu jakiegoś figla.

Pierwsza przeszła przez próg, bo była bliżej. Wszedł za nią.

Stali długą chwilę w wyłożonym marmurową posadzką przedsionku, zupełnie nieruchomo, nasłuchując. Rewolwery trzymali oburącz, mierzyli tuż poniżej linii wzroku, Harry zabezpieczał lewą stronę, Connie prawą.

Cisza.

Zamek Króla Gór. Gdzieś w środku śpiący potwór. Albo i nie śpiący. Może już na nich czeka.

Hali. Niewiele światła, tyle co zza nie domkniętych drzwi kuchni. Lustra po lewej stronie, ciemne odbicia ich obojga, niewyraźne zarysy przedmiotów. Po prawej były drzwi do schowka lub pracowni.

Nieco dalej na prawo strome schody wiodły na spowity mrokiem podest.

Na wprost nich na parterze po obu stronach widać było hakowe wejścia i ciemne pokoje, a na samym końcu drzwi kuchni, skąd padało światło.

Harry nie cierpiał podchodzenia przeciwnika, który mógł się kryć wszędzie. Robił to niezliczoną ilość razy, miał doświadczenie i dużą wprawę, lecz tego nie znosił.

Cisza jak makiem zasiał. Harry słyszał bicie własnego serca. Wsłuchał się w jego rytm. Na razie w porządku. Szybki, lecz miarowy. Nie waliło jeszcze jak młotem.

I tak nie mogli się cofnąć, więc zamknął delikatnie za sobą frontowe drzwi z nie większym hałasem niż przy zamykaniu wyściełanego wieka trumny w wytłumionej aksamitnymi kotarami ciszy domu pogrzebowego.


Bryan obudził się z wizji totalnego zniszczenia i wrócił do świata, w którym czerpał zadowolenie ze śmierci prawdziwych ofiar, z prawdziwej krwi.

Leżał nagi na czarnych prześcieradłach, patrząc na czarny sufit. Nie otrząsnął się jeszcze ze snu i łatwo mu było wyobrazić sobie, że unosi się w nocnych ciemnościach wysoko nad ciemnymi falami, płynąc w powietrzu pod bezgwiezdnym niebem.

Nie posiadł umiejętności lewitacji, nie miał też szczególnej wprawy w telekinezie. Na pewno jednak zdolność latania i przekształcania wszelkiej materii zostanie mu dana, gdy jego Przeistoczenie dobiegnie końca.

Stopniowo zdał sobie sprawę z nocnego chłodu, kwaśnego smaku w ustach i głodu, od którego burczało mu w brzuchu. Zwinięte fałdy jedwabiu uwierały go w plecy i pośladki. Złudzenie nieważkości prysło. Styksowe morze zmieniło się z powrotem w czarną pościel, bezgwiezdne niebo stało się tylko sufitem, pomalowanym czarną półmatową farbą, i Bryan musiał przyznać otwarcie, że wciąż jest niewolnikiem siły ciążenia.

Usiadł, opuścił nogi na podłogę i wstał. Ziewnął i przeciągnął się rozkosznie, obserwując siebie w ściennych lustrach. Pewnego dnia, gdy przetrzebi już ludzkie stado, wśród oszczędzonych będą jacyś wybitni artyści. Każe im malować swoje portrety, przepojone trwożnym podziwem i szacunkiem, jak te, które przedstawiały postaci biblijne i wisiały teraz w wielkich muzeach Europy. Tak, i apokaliptyczne sceny na sklepieniach katedr, w których zostanie ukazany jako tytan karzący nędzne ludzkie masy, konające u jego stóp.

Odwrócił się od luster i stanął przed czarnym regałem, gdzie znajdowały się rzędy słoików. Ponieważ na czas snu zostawił jedną lampę zapaloną, oczy wotywne patrzyły na niego, pogrążonego w sennych marzeniach. Teraz też na niego patrzyły z uwielbieniem i adoracją.

Przypomniał sobie przyjemność, jakiej doznał, gdy niebieskie oczy wędrowały po jego ciele, gładką, wilgotną intymność tego zbliżenia.

Czerwony szlafrok leżał przed regałem. Podniósł go, włożył i zawiązał pasek.

Jednocześnie błądził wzrokiem po oczach i w żadnych nie dostrzegał niechęci ani pogardy.

Bryan pożałował, już nie pierwszy raz, że nie ma w swojej kolekcji oczu matki. Gdyby posiadał te oczy najważniejsze ze wszystkich, mógłby udzielić jej komunii, ukazując każdą wklęsłość i wypukłość proporcjonalnie zbudowanego ciała, by poznała jego piękno, którego nigdy nie widziała, i zrozumiała, jak niemądrze obawiała się, że urodzi jakąś ohydną maszkarę, a pozbawienie się wzroku było z jej strony bezsensowną głupotą.

Gdyby miał teraz przed sobą oczy matki, wziąłby jedno delikatnie w usta i przez chwilę trzymał na języku. Potem by je połknął, żeby zobaczyła doskonałość jego wnętrza. Oświecona w ten sposób, lamentowałaby nad szalonym aktem samookaleczenia w noc jego narodzin, a wówczas nieważne by się stały lata obcości i wrogości. Matka nowego Boga stanęłaby chętnie i ofiarnie u jego boku. Przeistoczenie byłoby łatwiejsze i szybciej by się dokonało, a po nim nadeszłoby Objęcie tronu Wszechmogącego i początek Apokalipsy.

Obsługa szpitala jednak dawno temu pozbyła się jej oczu w sposób, w jaki usuwała wszystkie martwe tkanki i bezużyteczne płyny ustrojowe, począwszy od skażonej krwi, a skończywszy na wyciętym wyrostku robaczkowym.

Bryan westchnął z żalem.

Harry w przedsionku starał się przyzwyczaić wzrok do ciemności. Unikał patrzenia na koniec korytarza, skąd padało światło. Pora ruszać dalej. Musieli jednak podjąć decyzję, czy się mają rozdzielić.

Na ogół podchodząc przeciwnika, trzymali się razem. Jako dobrzy partnerzy mieli wypracowany tryb zachowania, umieli też niemal bez słów się porozumieć i dostosować do warunków, gdy sytuacja tego wymagała.

Harry uznał jednak, że w tym przypadku nie powinni działać razem. Za przeciwnika mieli kogoś, kto dysponował bronią lepszą niż rewolwery, karabiny maszynowe czy nawet materiały wybuchowe. Ordegard omalże wysadził ich w powietrze jednym granatem, a Tiktak mógł zmieść ich z powierzchni ziemi kulistym piorunem wypuszczonym z palca czy jakąś inną magiczną sztuczką, jakiej jeszcze nie widzieli.

Jeśli jedno z nich będzie przeszukiwać parter, a drugie pokoje na górze, nie tylko oszczędzą na czasie, który liczył się na wagę złota, lecz i podwoją szansę na zaskoczenie sukinsyna.

Harry dotknął ramienia Connie, przysunął wargi do jej ucha i wyszeptał:

– Ja biorę górę, ty dół.

Poczuł, jak zesztywniała i domyślił się, że nie spodobał jej się podział pracy. Wiedział dlaczego. Zaglądając z zewnątrz przez okno, sprawdzili, że kuchnia jest pusta. Jedyne poza tym światło paliło się na górze, więc najprawdopodobniej Tiktak był na piętrze w tym właśnie pokoju. Connie się nie bała, że Harry spaprze sprawę, po prostu tak znienawidziła Tiktaka, że chciała mieć równe szansę na znalezienie go i wpakowanie mu kuli w łeb.

Nie był to jednak czas ani miejsce na dyskusje i Connie dobrze o tym wiedziała. Nie mogli nic zaplanować. Musieli płynąć z falą.

Harry ruszył przez przedsionek w stronę schodów.


Bryan odwrócił się od wotywnych oczu. Podszedł do otwartych drzwi. Jego jedwabny szlafrok szeleścił cicho w rytm kroków.

Zawsze miał idealne wyczucie czasu, co do minuty i sekundy, wiedział więc, że do świtu pozostało jeszcze kilka godzin. Nie musi się spieszyć, żeby dotrzymać obietnicy danej ważniackiemu gliniarzowi, lecz korciło go, żeby odnaleźć Lyona i zobaczyć, jak jest otumaniony i przerażony po zatrzymaniu czasu na zabawę w chowanego. Teraz wreszcie do niego dotrze, że porwał się na niezmierzoną potęgę i nie ma żadnych szans ucieczki. Strach i szacunek, z jakim teraz będzie traktował swego prześladowcę, sprawią Bryanowi ogromną satysfakcję. Warto się tym trochę podelektować.

Najpierw wszakże musiał zaspokoić głód. Sen tylko w części go pokrzepił. Wiedział, że stracił parę kilogramów w czasie ostatniej sesji twórczej. Był głodny jak wilk, potrzebował słodyczy i słonych chrupek.

Wyszedł z sypialni i ruszył korytarzem do tylnych schodów, które prowadziły wprost do kuchni.

Z otwartych drzwi sypialni padało dosyć światła, by mógł w lustrach po lewej i prawej stronie obserwować siebie samego w ruchu, odbicia młodego Boga w trakcie Przeistoczenia, zmierzające majestatycznie ku nieskończoności w rozwianej królewskiej purpurze, purpurze i jeszcze raz purpurze.


Connie wolałaby nie rozdzielać się z Harrym. Martwiła się o niego.

Gdy słuchali opowieści Jennifer Drackman, wyglądał jak ciężko chory człowiek. Był śmiertelnie zmęczony, zmaltretowany nie tylko fizycznie, lecz i moralnie. Przez ostatnie dwanaście godzin stracił nie tylko wszystko, co posiadał, lecz również wiarę w ustalony porządek świata i sporo poczucia własnej wartości.

Oczywiście, pomijając utratę dóbr materialnych, to samo dało się {powiedzieć o niej. Dlatego nie chciała, by przeszukiwali dom oddzielnie. Żadne z nich dwojga nie było dziś w dobrej formie. Z drugiej strony mieli mało czasu i musieli go maksymalnie wykorzystać.

Kiedy Harry zaczął wchodzić po schodach, Connie niechętnie podeszła do drzwi po prawej stronie. Nacisnęła klamkę. Cichuteńki szczęk zamka. Popchnęła drzwi.

Szybko, szybko do środka, bo w drzwiach było zawsze najniebezpieczniej. Przesunęła się w lewo, trzymając broń w wyciągniętych rękach. Plecami prawie dotykała ściany. Usiłowała przebić wzrokiem głęboką ciemność. Nie mogła przecież zapalić światła.

Zaskakująco dużo okien w trzech pozostałych ścianach – więcej niż było ich na zewnątrz budynku – w nieznacznym stopniu rozpraszało mrok. Za szybami jak mlecznoszara woda falowała lekko fosforyzująca mgła. Connie ogarnęło uczucie, że znajduje się w batyskafie na dnie oceanu.

Dziwny pokój. Coś w nim było nie tak. Nie wiedziała co, lecz wyraźnie to czuła.

Dziwna była też ściana, do której przywarła plecami. Zbyt gładka i zimna.

Szkło. Ściana ze szkła… Nie może to być okno, bo w takim razie wychodziłoby na korytarz.

Przez chwilę Connie zdezorientowana myślała nad tym gorączkowo, macając ręką za sobą. Potem zdała sobie sprawę, że to lustro. Jej palce prześliznęły się po pionowej spoinie na drugą wielką lustrzaną taflę. Ściana była wyłożona lustrami. Od podłogi do sufitu. Tak jak korytarz.

Gdy spojrzała do tyłu, na ścianę, wzdłuż której tak ostrożnie się skradała, zobaczyła odbicie okien wypełnionych mgłą. Nic dziwnego, że w pomieszczeniu widziała ich zbyt wiele. Dwie sąsiednie ściany również składały się z luster, więc większość tych okien była tylko odbiciem.

Uświadomiła sobie, co jeszcze wzbudziło jej niepokój. Posuwając się cały czas w lewo, nie dojrzała między sobą i szarawymi prostokątami szyb konturów żadnych mebli. Nie wpadła też na nic pod ścianą, wzdłuż której się skradała.

Ująwszy znów oburącz broń, przesunęła się ostrożnie na środek pokoju pełna obawy, że coś przewróci i narobi hałasu. Lecz centymetr za centymetrem, krok za krokiem, przekonała się, że przed nią nic nie ma.

Lustrzany pokój był pusty.

Gdy dotarła na środek pokoju, dostrzegła mimo gęstego półmroku niewyraźne odbicie swojej sylwetki w lustrze na lewo. Jak duch przesuwało się na tle szarego od mgły okna.

Tiktaka nie było.


Cały tłum Harrych skradał się korytarzem na piętrze. Uzbrojone bliźniacze postacie w brudnym, wymiętym ubraniu, o nie ogolonych twarzach, na których malowało się napięcie, sunęły dwoma szeregami. Ich niezliczona armia w swej matematycznej symetrii i idealnym zgraniu ruchów stanowiła apoteozę porządku, a jednak nawet widziana kątem oka rozpraszała i Harry zahaczając o nią wzrokiem czuł zawrót głowy.

Obie ściany korytarza na piętrze, łącznie z drzwiami wiodącymi do pokoi, były od podłogi po sufit wyłożone lustrami, które odbijając jego postać w sobie nawzajem powielały ją w nieskończoność.

Wiedział, że powinien zajrzeć po drodze do wszystkich pokoi i nie zostawiać za sobą nie sprawdzonego terenu. Jedyne światło na piętrze było jednak przed nim, padało z otwartych drzwi, i istniały duże szansę, że monstrum, które zamordowało Ricky’ego Estefana, tam właśnie przebywa.

Był tak zmęczony, że zawodził go wzrok, szumiało mu w uszach, serce biło jak na alarm. Postanowił wbrew rutynie nie przeszukiwać wszystkich pomieszczeń po drodze. Ruszył wprost ku otwartym drzwiom.

Zanim przekroczy próg i wejdzie do środka, nieodwracalnie zamykając sobie odwrót, w zwierciadlanej ścianie na wprost zobaczy część pokoju. Zatrzymał się przy drzwiach, przylgnąwszy plecami do chłodnego lustra, i patrzył z ukosa na trójkątny wycinek wnętrza, odbity nieco dalej w przeciwległej ścianie.

Widział tylko chaos czarnych płaszczyzn i załamań, różne faktury, wydobywane z mroku przez blask lampy, czarne kubistyczne kształty na czarnym tle. Nie dostrzegł żadnej innej barwy. Ani Tiktaka.

Nagle dotarło do niego, że widzi tylko fragment pokoju, a ktoś stojący w niewidocznej części może patrzeć w lustra pod takim kątem, że widzi jego nieskończone odbicia, skaczące od ściany do ściany.

Szybko wsunął się w drzwi, trzymając rewolwer w wyciągniętych rękach. Dywan kończył się na progu. Podłoga sypialni wyłożona była czarnymi kafelkami, na których jego buty wydawały metaliczny, szurający odgłos. Zamarł po trzech krokach, z rozpaczliwą nadzieją, że nikt go nie słyszał.

Następny ciemny pokój, dużo większy od pierwszego, pewnie salon. Okna z połyskującą za nimi perłowo mgłą i liczne odbicia okien.

Connie przywykła już do tego i straciła tu mniej czasu niż w poprzednim pomieszczeniu. Trzy pozbawione okien ściany wyłożono lustrami. W tym pokoju również nie było mebli.

Wielokrotne odbicia jej postaci na tle ciemnych płaszczyzn poruszały się w rytmie doskonale zgranym z jej ruchami, jak inne wcielenia Connie w równoległych światach, które na krótko weszły w ten wymiar i stały się widzialne.

Tiktak bez wątpienia lubił na siebie patrzeć.

Ona też z chęcią na niego popatrzy, lecz gdy będzie martwy.

Cicho wróciła na korytarz i ruszyła dalej.


Duża spiżarnia za kuchnią była wyładowana po brzegi ciastkami, cukierkami, iryskami, czekoladą wszelakich gatunków, landrynkami, czerwoną i czarną lukrecją, puszkami herbatników, różnymi rodzajami ciast z całego świata, torbami prażonej kukurydzy z serem i z karmelem, chrupkami kukurydzianymi, chrupkami ziemniaczanymi, chrupkami kukurydzianymi o smaku serowym, precelkami, puszkami orzeszków pistacjowych, migdałów, orzeszków ziemnych, mieszanki orzechowej, a także milionami dolarów w gotówce, ułożonymi ciasno w paczkach dwudziesto – i studolarowych banknotów.

Bryan błądząc wzrokiem po zapasach, próbował zdecydować, na co ma największą ochotę. Co wzbudziłoby największą dezaprobatę babki? Mimochodem wziął paczkę studolarówek i przesunął kciukiem po sztywnych brzegach banknotów.

Po zabiciu babki zatrzymał świat za pomocą swej Największej Tajemnej Mocy i wchodził bez wysiłku do skarbców, gdzie za stalowymi drzwiami, zamkniętymi bramami, pod ochroną systemów alarmowych i uzbrojonych strażników trzymano duże ilości pieniędzy. Brał, ile tylko chciał, i śmiał się z umundurowanych durni z ich pistoletami i marsowymi minami, którzy nie mieli pojęcia o jego obecności.

Wkrótce jednak zdał obie sprawę, że pieniądze nie są mu do niczego potrzebne. Dzięki swej mocy mógł wziąć wszystko, nie tylko gotówkę, mógł również wprowadzić zmiany do ksiąg rachunkowych i urzędowych akt, by uczynić się tego pełnoprawnym właścicielem. Zresztą gdyby ktokolwiek śmiał go o coś podejrzewać, wystarczyło tylko zlikwidować takiego idiotę i zmienić jego akta, by uniknąć dalszego dochodzenia.

Przestał gromadzić gotówkę, lecz wciąż lubił słuchać suchego szelestu banknotów, lubił ich zapach i czasem się nimi bawił. Jakie to wspaniałe uczucie wiedzieć, że pod tym względem też różni się od innych ludzi – jest wyższy ponad troski.materialne. Zabawnie wyobrazić sobie, że gdyby tylko chciał, zostałby najbogatszym człowiekiem świata, bogatszym od Rockefellerów i Kennedych, mógłby gromadzić sterty pieniędzy, zapełniać nimi kolejne pokoje, a gdyby chciał – zbierać szmaragdy, diamenty i rubiny jak dawni piraci w swych kryjówkach pełnych nieprzebranych skarbów.

Rzucił paczkę banknotów z powrotem na półkę. Z drugiej strony spiżarni, gdzie trzymał jedzenie, wyjął dwa pudełka kruchych ciastek z orzeszkami ziemnymi i dużą torbę hawajskich chrapek ziemniaczanych, które były dużo bardziej tłuste niż zwykłe chrapki. Babka nie posiadałaby się z oburzenia na samą myśl o jedzeniu takiego świństwa.


Serce Harry’ego waliło tak mocno, że łoskot w uszach zagłuszyłby zapewne dźwięki zbliżających się kroków.

W czarnej sypialni, na czarnych półkach, dziesiątki oczu pływały w przezroczystym płynie, lekko świecąc w miodowym świetle lampy. Niektóre z nich chyba były zwierzęce, lecz inne bez najmniejszych wątpliwości należały do ludzi. Piwne, czarne, niebieskie, zielone, orzechowe. Bez oprawy powiek i rzęs wszystkie miały wyraz przerażenia, jakby były wytrzeszczone strachem. Naszła go szalona myśl, że gdyby się dobrze przyjrzał, zobaczyłby we wszystkich odbicie Tiktaka, ostatni obraz, jaki widziały na tym świecie. Zreflektował się, że to niemożliwe. Zresztą nie miał najmniejszej ochoty oglądać ich z bliska.

Dalej. Obłąkany sukinsyn, pieprzony wszechmocny Charles Manson jest gdzieś w tym domu.

Łóżko było puste, pościel skłębiona i pognieciona.

To znaczyło, że Superman o zmutowanym mózgu nie śpi, więc jest po stokroć potężniejszy, niezwyciężony.

Szafa. Tylko ubrania, niewiele, głównie dżinsy i czerwone szlafroki. Dalej, dalej.

Mały gnojek był jak Ed Gein, Richard Ramirez, Randy Kraft, Richard Speck, Charles Whitman, Kuba Rozpruwacz – wszyscy legendarni mordercy razem wzięci, a jeszcze do tego miał niezwykły dar – olbrzymie zdolności psychiczne.

Harry wszedł do łazienki obok. Same lustra, na wszystkich ścianach i na suficie.

Wrócił do sypialni, stąpając jak najciszej po czarnych kafelkach, i ruszył do drzwi. Nie chciał patrzeć na pływające w słoikach oczy, lecz nie mógł się powstrzymać. Kiedy spojrzał w tamtą stronę, zdał sobie sprawę, że gdzieś między nimi muszą być oczy Ricky’ego Estefana, chociaż nie umiał ich odnaleźć. W tej chwili nie pamiętał nawet, jakiego koloru oczy miał Ricky.

Wyszedł na korytarz, oszołomiony nieskończoną serią własnych odbić, i kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Nie był to kolejny Harry Lyon. Coś poruszało się w jego kierunku, coś niskiego. Obrócił się błyskawicznie, wymierzył z rewolweru i ściągnął lekko spust, powtarzając w myśli, że musi strzelić prosto w głowę, w samą głowę.

Pies zamerdał ogonem i przekrzywił łeb.

Harry omal go nie zabił. Omal nie ostrzegł Tiktaka, że ktoś jest w domu. Zwolnił spust w ostatniej chwili i chyba skląłby psa, gdyby nie to, że głos uwiązł mu w gardle.


Connie nasłuchiwała, czy z piętra nie rozlegną się strzały. Miała nadzieję, że Harry zaskoczy Tiktaka we śnie i rozwali mu mózg. Przedłużająca się cisza zaczynała ją denerwować.

Po szybkim sprawdzeniu następnego lustrzanego pokoju znalazła się w pomieszczeniu, które jej zdaniem w zwyczajnym domu byłoby jadalnią. Łatwiej było się w nim poruszać niż w poprzednich, gdyż przez szparę pod drzwiami, wiodącymi do przyległej kuchni, wpadało jarzeniowe światło.

W jednej ścianie były okna, pozostałe trzy wyłożono lustrami. Jadalnia? Ani jednego krzesła, ani jednej półki. Connie przypuszczała, że Tiktak nigdy nie jada w tym pokoju i z pewnością nie należy do ludzi towarzyskich, którzy przyjmują gości.

Chciała wrócić na korytarz, lecz postanowiła wejść do kuchni wprost z jadalni. Widziała z zewnątrz przez okno, że Tiktaka tam nie ma, ale musiała sprawdzić, zanim dołączy do Harry’ego na górze.


Bryan zostawił światło w spiżarni i niosąc dwa pudełka ciastek i torbę chrapek, wszedł do kuchni. Spojrzał na stół, lecz nie miał chęci przy nim jeść. Gęsta mgła przesłaniała okna, a więc nie ma sensu wychodzenie na taras – nie widać stamtąd rozbijających się u stóp urwiska fal.

Zresztą i tak najbardziej lubił, gdy patrzyły na niego wotywne oczy. Postanowił udać się na górę i zjeść w sypialni. Lśniące białe kafelki podłogi odbijały czerwień jego szlafroka, więc kiedy skierował się przez kuchnię ku schodom, wyglądało to tak, jakby kroczył po znikającej smudze krwi.


Pies przystanął, by zamerdać Harry’emu ogonem, i pobiegł na koniec korytarza. Tam zatrzymał się i spojrzał w dół schodów, bardzo niespokojny.

Gdyby Tiktak był w którymś z pokoi na piętrze, dokąd Harry jeszcze nie zaglądał, pies na pewno okazałby zainteresowanie. Przebiegł jednak obok nich obojętnie. Harry ruszył w głąb korytarza.

Obudowane, wąskie spiralne schody wiły się w dół jak schody w latarni morskiej. Zaokrąglona ściana była wyłożona długimi, wąskimi lustrami. Każde odbijało stopień, z którym się stykało; ponieważ tafle były ustawione lekko pod kątem względem siebie, każde kolejne lustro odbijało również częściowo odbicie poprzedniego. Harry jak w gabinecie śmiechu zobaczył siebie zwielokrotnionego w paru pierwszych taflach, potem jego odbicie było ucięte coraz bardziej w każdej kolejnej tafli, aż zniknęło zupełnie przed zakrętem schodów.

Już miał zacząć schodzić, gdy pies złapał go za nogawkę. Harry znał go już dostatecznie dobrze, by wiedzieć, co to znaczy. Na dole czaiła się groźba.

Właśnie tę śmiertelną groźbę tropił i musiał ją znaleźć, zanim ona znajdzie jego; zaskoczenie było jedyną nadzieją. Spróbował uwolnić się od psa, nie robiąc hałasu, lecz zwierzę uparcie wisiało u jego nogawki.

A niech to szlag!


Tuż przed wejściem do kuchni Connie coś usłyszała, więc zatrzymała się i czujnie nasłuchiwała. Nic. Zupełna cisza.

Nie mogła czekać całą wieczność. Drzwi były wahadłowe. Ostrożnie przyciągnęła je do siebie, bo gdyby pchnęła do przodu, zasłoniłyby pole widzenia. Wśliznęła się do środka.

Kuchnia robiła wrażenie pustej.


Harry znów szarpnął, z nie lepszym skutkiem niż poprzednio; pies trzymał i nie puszczał.

Zerkając nerwowo w dół lustrzanych schodów, Harry miał okropne przeczucie, że Tiktak jest na dole i wyjdzie z domu lub, co bardziej prawdopodobne, natknie się na Connie i ją zabije. A on daje się tu trzymać kundlowi jak w kleszczach. Walnął psa w łeb rękojeścią broni, ryzykując, że ten zaskomli.

Zwierzę zwolniło chwyt i, dzięki Bogu, nie wydało żadnego dźwięku. Harry zszedł na pierwszy stopień. Wtedy dostrzegł błysk czerwieni na końcu pierwszego zakrętu spiralnych schodów, potem następny, falę czerwonej materii.

Zanim zdołał pojąć, co widzi, pies przemknął obok jak strzała, prawie go przewracając, i rzucił się w dół. Harry spostrzegł wirującą czerwień, jakby suknię, czerwony rękaw i fragment gołego przegubu i dłoni, męskiej dłoni; zobaczył kogoś wchodzącego na górę, być może Tiktaka, i psa, który skoczył na niego całym rozpędem.


Bryan usłyszał hałas, podniósł wzrok znad pudełek z ciastkami, które niósł do sypialni, i zobaczył pędzącą na niego sforę psów. Nie była to rzecz jasna sfora, lecz jeden pies, odbity po wielekroć w lustrach, widoczny jeszcze zanim zdążył zaatakować, zanim się pojawił. Bryanowi starczyło czasu tylko na zaczerpnięcie oddechu i zwierzę wypadło zza rogu. Pędziło tak szybko, że na zakręcie musiało odbić się łapami od ściany. Bryan upuścił słodycze. Pies z impetem rzucił się na niego, uderzył całym ciałem w pierś i twarz. Obaj runęli do tyłu i poturlali się na dół.


Warczenie, krzyk i głuchy łomot padających ciał kazał Connie odwrócić się od otwartej spiżarni, gdzie na półkach leżały upchane paczki banknotów. Odwróciła się błyskawicznie w stronę haku, spod którego wybiegały spiralne schody.

Pies i Tiktak stoczyli się na podłogę kuchni. Tiktak leżał płasko na plecach, pies na nim i przez chwilę wydawało się, że rozerwie chłopakowi gardło. Nagle pisnął przeraźliwie i wyleciał w powietrze, odrzucony nie ciosem ręki czy kopniakiem, lecz bladym błyskiem energii. Uderzył w lodówkę i osunął się po jej drzwiach.

Zaczynało się, cholera, wreszcie się zaczynało, ale całkiem na opak. Nie była dość blisko, żeby przytknąć lufę do głowy Tiktaka i pociągnąć za spust, dzieliły ją od niego jakieś trzy metry. Mimo to strzeliła, raz, gdy pies był jeszcze w powietrzu, drugi, gdy wyrżnął w drzwi lodówki. Dopóki nie huknął pierwszy strzał, Tiktak nie zauważył nawet, że była w kuchni. Raz chyba trafiła go w pierś, drugi w nogę. Chłopak przetoczył się na brzuch. Strzeliła jeszcze raz, kula odbiła się od podłogi, z płytki prysnęły ceramiczne drzazgi. Leżący Tiktak wyciągnął dłoń z rozpostartymi palcami, znów pojawił się ten dziwny błysk, Connie poczuła, że ulatuje w górę, po czym uderzyła w kuchenne drzwi. Objęła ją fala bólu, broń wyleciała jej z ręki, a sztruksowa kurtka nagle stanęła w płomieniach.


Kiedy warczący wściekle pies zniknął, Harry pognał za nim, przeskakując po dwa stopnie. Upadł i rozbił głową jedno z luster. Nie stoczył się na sam dół, lecz zatrzymał w połowie wysokości schodów, w dziwnej pozycji z jedną nogą podwiniętą niewygodnie pod siebie.

Oszołomiony rozejrzał się szukając rewolweru, i odkrył, że wciąż ściska go w dłoni. Poderwał się na nogi i chwiejnie zbiegł na dół, jedną ręką opierając się o lustra, by utrzymać równowagę.

Pies zaskomlił, huknęły strzały. Harry dotarł na dół schodów i zobaczył, jak Connie leci w tył niczym wystrzelona z katapulty, uderza w drzwi, płonie. Tiktak leżał na brzuchu. Harry skoczył, wylądował z rozmachem na jego plecach okrytych czerwonym jedwabiem, przycisnął mocno lufę do podstawy czaszki chłopaka, ujrzał, że metal rozjarza się na zielono, poczuł nagły, nieznośny żar w ręku, lecz pociągnął za spust. Huk był stłumiony, jakby strzelał w poduszkę, zielony blask zniknął w tej samej chwili i Harry powtórnie nacisnął spust, pakując drugi pocisk w mózg odmieńca. To powinno wystarczyć, lecz wszystkiego można było się spodziewać w przypadku czarów w tym Babilonie, w tych obłąkanych latach schyłku tysiąclecia, więc nacisnął spust po raz trzeci. Czaszka rozpadła się jak arbuz, a Harry wciąż naciskał spust, jeszcze raz, i jeszcze raz, aż na podłodze rozlała się okropna krwawa miazga, a kurek rewolweru uderzał z suchym trzaskiem w puste łuski.

Загрузка...