14

Wielka kuchnia lecznicy “Pacific View” w Laguna Beach, cała w białych kafelkach i nierdzewnej stali, lśniła szpitalną czystością.

Jeśli zapędzą się tutaj jakieś szczury lub karaluchy – pomyślała Janet Marco – lepiej dla nich, żeby przeszły na dietę złożoną z proszku do szorowania, amoniaku i wosku.

Mimo zachowania antyseptyki w kuchni nie pachniało szpitalem. Aromat pieczonego indyka, ziołowego nadzienia i zrumienionych ziemniaków mieszał się z drożdżowo-cynamonową wonią słodkich bułeczek, jakie rano pieczono na śniadanie. Panowało tu przytulne ciepło, szczególnie miłe teraz, kiedy na dworze ochłodziło się po burzy.

Janet i Danny jedli obiad przy końcu drugiego stołu, w samym kącie. Nie wadzili nikomu i mieli stąd dobry widok na krzątający się personel.

Janet była zafascynowana funkcjonowaniem wielkiej kuchni, w której wszystko szło jak w zegarku. Pracownicy przykładali się do swoich zajęć i zdawali się zadowoleni, że mają pełne ręce roboty. Zazdrościła im. Chciałaby dostać pracę w “Pacific View”, w kuchni lub jakimkolwiek innym dziale. Nie wiedziała jednak, jakie są wymagane kwalifikacje. Poza tym wątpiła, czy pan Ishigura zatrudniłby kogoś, kto mieszka w samochodzie, myje się w publicznych toaletach i nie ma stałego adresu.

Lubiła patrzeć na kuchenny personel przy pracy, ale czasem ten widok okropnie ją przygnębiał.

Nie mogła jednak mieć o to pretensji do pana Ishigury, właściciela i dyrektora “Pacific View”, który w wieczory takie jak dzisiejszy stanowił istny dar niebios. Był człowiekiem oszczędnym i zarazem dobrego serca. Nie znosił marnotrawstwa ani myśli, że w tak zamożnym kraju ktoś mógłby chodzić głodny. Po każdym posiłku zostawało dosyć jedzenia dla kilkunastu osób, bo nie można było idealnie dostosować przepisów kulinarnych do liczby pacjentów i personelu. Te dodatkowe porcje pan Ishigura wydawał bezpłatnie bezdomnym.

Jedzenie było dobre, naprawdę dobre. “Pacific View” nie był pierwszym lepszym domem starców, lecz luksusowym sanatorium. Miał klasę. Ludzie, których tu przyjmowano, musieli być bogaci lub mieć bogatych krewnych.

Pan Ishigura nie rozgłaszał swej filantropijnej działalności i nie dla wszystkich jego drzwi były otwarte. Kiedy widział ludzi, którzy jego zdaniem wyglądali przyzwoicie, zapraszał ich na darmowe śniadania i obiady. Ponieważ dobierał ich starannie, można było jeść spokojnie, nie obawiając się towarzystwa alkoholików i narkomanów, którzy stołowali się w kuchniach prowadzonych przez kościoły i opiekę społeczną.

Janet korzystała z gościnności pana Ishigury rzadko i z umiarem. Pozwalała sobie bywać tutaj nie więcej niż dwa razy w tygodniu. O pozostałe śniadania i obiady sama mogła się zatroszczyć. Była dumna z każdego posiłku, na który zarobiła własnymi rękami.

W ten wtorkowy wieczór ona i Danny dzielili stół z trzema starszymi mężczyznami, sędziwą staruszką, która miała twarz pomarszczoną jak zgnieciona papierowa torebka, lecz ubrana była w wesoły kolorowy szalik i jaskrawoczerwony beret, oraz żałośnie brzydkim młodym mężczyzną o zdeformowanej twarzy. Wszyscy nosili nędzne ubrania i dawno się nie strzygli, ale wyglądali dosyć czysto. Janet nie odzywała się do nikogo, choć miała na to wielką ochotę. Już tak dawno nie rozmawiała z nikim oprócz Danny’ego, że nie miała odwagi nawiązać towarzyskiej pogawędki.

Poza tym bała się czyjejś nieposkromionej ciekawości. Nie chciała odpowiadać na pytania na swój temat, nie chciała mówić o swojej przeszłości. Przecież była morderczynią. Jeżeli ktoś znalazł zwłoki Vince’a, mogła być poszukiwana przez policję.

Nie odzywała się nawet do Danny’ego, który nie potrzebował zachęty do jedzenia ani upomnień co do dobrych manier. Mimo że miał dopiero pięć lat, wiedział, jak się zachować przy stole.

Janet była z niego dumna. Od czasu do czasu gładziła go po włosach albo klepała po ramieniu, by wiedział, że się nim szczyci.

Boże, ależ go kochała! Był taki mały, taki niewinny, tak cierpliwie znosił codzienne trudy. Nic mu się nie może stać. Musi mieć szansę dorosnąć, stać się kimś.

Mogła cieszyć się obiadem tylko wówczas, gdy udawało jej się nie myśleć o policjancie. Policjancie, który zmieniał postać. Który prawie zmienił się w wilkołaka. Który potrafił zmienić się w Vince’a i zatrzymać Woofera w pół skoku.

Po spotkaniu w alejce Janet ruszyła w ulewnym deszczu na północ, w stronę Los Angeles, by jak najbardziej oddalić się od tajemniczej istoty, która chciała ich zabić i powiedziała, że może ich znaleźć bez względu na to, dokąd uciekną. Janet jej wierzyła, ale bierne czekanie na śmierć było nie do zniesienia.

Dotarła zaledwie do Corona Del Mar, następnego miasta przy autostradzie prowadzącej wzdłuż wybrzeża, gdy uświadomiła sobie, że musi wrócić. W Los Angeles musiałaby się dowiedzieć, jakie okolice są najlepsze do myszkowania w śmieciach, kiedy przyjeżdżają ludzie wywożący nieczystości, żeby móc przeszukać kubły tuż przed ich przyjazdem, w których dzielnicach policja jest najbardziej pobłażliwa, gdzie można zwracać puszki i butelki, gdzie znaleźć innego dobroczyńcę w rodzaju pana Ishigury, i wielu innych rzeczy. Miała mało pieniędzy i nie mogła liczyć na to, że nędzne oszczędności wystarczą na życie, dopóki nie pozna prawideł gry w nowym miejscu. Nie było wyboru – musiała zostać w Laguna Beach.

Chyba najgorszą stroną życia nędzarza był brak możliwości wyboru.

Wróciła do Laguna Beach, czyniąc sobie w duchu gorzkie wyrzuty za zmarnowaną benzynę.

Zaparkowała w bocznej uliczce. Przesiedzieli w samochodzie całe deszczowe popołudnie. W szarym półmroku, przy akompaniamencie sapania Woofera, który drzemał na tylnym siedzeniu, czytała Danny’emu historie z grubej książki, znalezionej w kuble ze śmieciami. Chłopiec uwielbiał głośne czytanie. Siedział jak zaczarowany, a na jego twarzy igrały perłowe i srebrne cienie kropel deszczu, rysujących wzory na przedniej szybie.

Dzień dobiegał końca. Pora wracać do starego dodge’a na nocny odpoczynek. Janet była wyczerpana i wiedziała, że Danny zaśnie, gdy tylko przyłoży głowę do poduszki. Sama nie odważy się zmrużyć oka, bo niby-policjant mógłby zaskoczyć ich podczas snu.

Kiedy zanieśli brudne talerze do zlewu, podeszła do nich Loretta, kucharka. Była to krępa kobieta w średnim wieku, o cerze gładkiej jak porcelana i czole bez jednej zmarszczki, jakby nigdy nie trapiły jej żadne zmartwienia. Ręce miała silne i czerwone od pracy w kuchni. Niosła tackę z metalowej folii, pełną kawałków mięsa.

– Wciąż macie tego psa? – spytała. – Tego ładnego kundla, który był z wami kilka razy?

– Nazywa się Woofer – oznajmił Danny.

– Poczuł sympatię do mojego małego – powiedziała Janet. – Czeka na nas na dworze.

– Mam tu dla niego coś dobrego. – Loretta wskazała resztki mięsa.

Ładna jasnowłosa pielęgniarka, która stała obok i piła mleko, usłyszała ich rozmowę.

– Naprawdę jest taki ładny?

– Zwykły kundel – odparła Loretta – nie żadna fikuśna rasa, ale taki fajny, że mógłby grać w filmie.

– Kocham psy – oświadczyła pielęgniarka. – Sama mam trzy. Mogłabym go zobaczyć?

– Pewnie, pewnie. – Loretta nagle zreflektowała się i uśmiechnęła do Janet. – Czy Angelina może go zobaczyć?

Czyli ta pielęgniarka miała na imię Angelina.

– Ależ naturalnie, dlaczegóż by nie? – odparła Janet.

Loretta poszła pierwsza w stronę drzwi wychodzących na ulicę. Na tacce nie było tłuszczu ani żył, lecz smakowite kawałki szynki i indyka.

Woofer siedział na dworze, oblany stożkiem żółtego światła ulicznej latarni. Czekał cierpliwie. Głowę przekrzywił w bok, jak zwykle jedno ucho postawił, drugie miał oklapnięte, a na pysku wyraz zaaferowania. Chłodny powiew wiatru zmierzwił mu futro.

Angelina wpadła w zachwyt.

– Jaki śliczny!

– On jest mój – powiedział Danny tak cicho, że usłyszała go chyba tylko Janet.

Woofer, jakby zrozumiał pochwałę pielęgniarki, energicznie zamiótł asfalt puszystym ogonem.

Może rzeczywiście zrozumiał. Już tego dnia, gdy go spotkali, Janet stwierdziła, że jest bardzo inteligentny.

Angelina wzięła od kucharki tackę z kawałkami mięsa, wysunęła się przed wszystkich i przykucnęła przed psem.

– Naprawdę jesteś śliczny. Popatrz na to, piesku. Nieźle wygląda, co? Założę się, że ci będzie smakowało.

Woofer zerknął na Janet, jakby czekając na pozwolenie przed rozpoczęciem uczty. Był teraz bezpańskim psem, włóczęgą, lecz wszystko wskazywało na to, że kiedyś do kogoś należał. Umiał powściągnąć swoje odruchy, jakby ktoś nauczył go dyscypliny; potrafił też okazywać uczucia jak te zwierzęta – i zapewne ludzie – którzy są lub byli kiedyś kochani.

Janet skinęła głową.

Dopiero wtedy Woofer rzucił się łapczywie na mięso.

Niespodziewanie Janet dostrzegła między sobą i psem pewne podobieństwo. Jej rodzice traktowali ją z okrucieństwem, jakie niektórzy ludzie okazują wobec zwierząt. Matka i ojciec psa traktowaliby bardziej po ludzku. Vince nie był lepszy. Wprawdzie nic nie świadczyło, że Woofer był bity czy głodzony, lecz z pewnością ktoś go wyrzucił. Nie miał obroży, a wychował się wśród ludzi – widać to było po chęci, z jaką starał się przypodobać, i potrzebie uczucia. Takie porzucenie było również okrutne. Musiał mieć za sobą wiele ciężkich chwil.

Postanowiła go zatrzymać bez względu na kłopoty i koszty. Łączyła ich więź, którą należało uszanować – oboje byli bezradni i opuszczeni, lecz w potrzebie umieli zdobyć się na odwagę.

Woofer pałaszował z psim entuzjazmem, a pielęgniarka głaskała go i drapała za uszami, przemawiając czule.

– Mówiłam ci, że jest śliczny – powiedziała Loretta, zakładając ręce na ogromnym biuście i patrząc rozpromienionym wzrokiem na psa. – Powinien grać w filmach, ani chybi. Istny mały czaruś.

– On jest mój – powtórzył Danny z niepokojem i znów tak cicho, że jego słowa dotarły tylko do Janet. Stał przy matce, trzymając się jej kurczowo. Położyła mu uspokajająco dłoń na ramieniu.

W połowie posiłku Woofer nagle podniósł oczy znad tacki i spojrzał ciekawie na Angelinę. Znów postawił jedno ucho. Obwąchał wykrochmalony biały fartuch i szczupłe dłonie, po czym wepchnął głowę pod jej kolana, żeby obwąchać buty. Ponownie szturchnął nosem ręce i polizał je, sapiąc i skomląc, tańcząc w miejscu z nagłym podnieceniem.

Pielęgniarka i kucharka roześmiały się, myśląc, że wyraża tak swoją radość z obfitości dobrego jedzenia i uwagi, jaką mu się okazuje, lecz Janet wiedziała, że to coś innego. Pomiędzy sapaniem i skamleniem wychwyciła krótkie niskie warknięcia, jakby złapał woń, która nie przypadła mu do gustu. Przestał też machać ogonem.

Bez żadnego ostrzeżenia i ku wielkiej konsternacji Janet pies wyśliznął się z rąk Angeliny, przemknął obok niej, obok Danny’ego, między nogami kucharki i wpadł przez otwarte drzwi prosto do kuchni.

– Woofer, wróć! – krzyknęła Janet.

Pies nie posłuchał i pędził dalej, a oni wszyscy za nim.

Personel kuchni próbował złapać Woofera, ale był dla nich za szybki. Uskakiwał i robił uniki, stukając pazurami po posadzce. Przeciskał się pod stołami, na których przygotowywano jedzenie, turlał się, skakał i raz po raz gwałtownie zmieniał kierunek, wymykając się łapiącym go rękom ze zwinnością piskorza. Dyszał z uśmiechem na pysku i najwyraźniej świetnie się bawił.

Nie była to jednak tylko zabawa i psie figle. Jednocześnie gorliwie czegoś szukał. Węszył w powietrzu i przy podłodze. Nie interesowały go piece, gdzie piekły się słodkie bułeczki, roztaczając zapach, od którego ślina napływała do ust. Nie wskoczył na żaden ze stołów, gdzie stały porcje jedzenia. Intrygowało go coś innego, czego ślad wykrył na ubraniu młodej pielęgniarki, Angeliny.

– Zły pies! – powtarzała Janet, przyłączając się do pościgu – Zły, niedobry pies!

Woofer rzucił jej kilka spojrzeń, pełnych bolesnej urazy, lecz nie zaprzestał uników.

Do kuchni weszła salowa, nieświadoma całego zamieszania. Popychając przed sobą wózek z naczyniami otworzyła wahadłowe drzwi. Pies natychmiast z tego skorzystał, przemknął obok niej, wpadł w drzwi i pobiegł w głąb korytarza.


Zły pies. Nieprawda. Dobry pies. Dobry.

W dużej kuchni jest tyle smacznych zapachów, że nie może wyśledzić źródła innej woni, dziwnej woni, chociaż bardzo się stara. Lecz po drugiej stronie wahadłowych drzwi jest długie, długie pomieszczenie z innymi pomieszczeniami po obu stronach. Tu budzące głód zapachy nie są tak mocne.

Jest za to dużo innych woni, przeważnie wydzielanych przez ludzi i na ogół nieprzyjemnych. Ostre zapachy, słone zapachy, mdło słodkie, kwaśne.

Sosna. W długim pomieszczeniu stoi wiadro z zapachem sosny. Pies wtyka nos do wiadra z sosną, zdziwiony, jak zmieściło się w nim całe drzewo, ale to nie jest drzewo, tylko brudna woda, która pachnie jak cała sosna, kilka sosen, a wszystkie w wiadrze. Ciekawe.

Szybko dalej.

Siki. Czuje zapach moczu. Ludzie sikają. Różni, przeróżni ludzie sikają. Ciekawe. Mnóstwo rozmaitych zapachów, nie bardzo silnych, lecz wyraźnych. Nie zdarzyło mu się przedtem czuć w jakimś miejscu tylu ludzkich sików. Wiele rozumie z zapachu moczu tych ludzi: co jedli, co pili, gdzie dzisiaj byli, kiedy ostatnio się parzyli, czy są zdrowi, czy chorzy, rozzłoszczeni czy zadowoleni, źli czy dobrzy. Większość tych ludzi od dawna się nie parzyła i jest na coś chora, niektórzy bardzo ciężko. Żadne z tych sików nie są miłe do wąchania.

Czuje skórzane buty, wosk na podłodze, politurę do drewna, ciasto, róże, stokrotki, tulipany, goździki, cytryny, mnóstwo zapachów… smaczny zapach czekolady, brzydka woń z pachwin, kurz, wilgotna ziemia w doniczce, mydło, lakier do włosów, mięta, pieprz, sól, cebula, kręcący w nosie gorzki zapach korników w ścianie, kawa, nagrzany mosiądz, guma, papier, wiórki z temperowanego ołówka, cukierki, znowu sosny w wiadrze, jakiś pies. Ciekawe. Inny pies, suczka. Ktoś, kto ma suczkę, przyniósł zapach na butach i przechodząc długim pomieszczeniem zostawił jego smugę. Ciekawe. Pies czuje bezlik innych zapachów – jego świat składa się głównie z zapachów – a wśród nich tę dziwną woń, dziwną i złą, tak złą, że chce się szczerzyć zęby, wrogą, nienawistną, którą czuł wcześniej, zapach policjanta, zapach wilka, zapach złej istoty. O, znów złapał tę woń, tędy, tędy, dalej!

Ludzie gonią go, bo nie powinien być tutaj. W wielu miejscach zdaniem ludzi nie powinien być, chociaż nie pachnie tak brzydko jak większość z nich, i chociaż nie jest tak duży, nie robi tyle hałasu i nie zajmuje tyle miejsca co ludzie.

Zły pies – powiedziała kobieta. To sprawiło mu przykrość, bo lubi ją i chłopca, dla nich chce znaleźć złą istotę o dziwnym zapachu.

Zły pies, akurat. Dobry pies. Dobry.

Z drzwi wychodzi kobieta w bieli, wygląda na zdziwioną, pachnie zdziwieniem, próbuje go zatrzymać. Krótkie warknięcie. Kobieta odskakuje w tył. Łatwo przestraszyć ludzi. Łatwo ich oszukać.

Długie wąskie pomieszczenie łączy się z drugim takim samym. Znowu drzwi, znowu różne brzydkie zapachy, znowu siki. Ludzie tu mieszkają, ale też sikają. Bardzo dziwne. Ciekawe. Psy nigdy nie sikają tam, gdzie mają legowisko.

Wąskim pomieszczeniem idzie kobieta, niesie coś, wygląda na zdziwioną, pachnie zdziwieniem, mówi:

– Patrzcie, jaki śliczny piesek!

Pomachać jej ogonem? Czemu nie. Ale trzeba biec dalej.

Ten zapach. Dziwny. Wstrętny. Mocny, coraz mocniejszy.

Otwarte drzwi, przyćmione światło, pokój, gdzie na łóżku leży chora kobieta. Pies wchodzi do środka, nagle czujny, rozgląda się w prawo i lewo, bo pokój cuchnie złą istotą, podłoga, ściany, a najbardziej krzesło, na którym zła istota siedziała. Była tutaj wiele razy, i to długo.

Kobieta pyta:

– Kto to?

Pies wietrzy. Słaba kwaśna woń. Pot, choroba i jeszcze coś więcej. Smutek. Wielkie, wielkie nieszczęście. I strach. Przede wszystkim ostry jak błyskawica, żelazisty zapach strachu.

– Kto to? Kto tu jest?

Tupot stóp w długim wąskim pomieszczeniu za drzwiami, do środka wbiegają ludzie.

Strach tak wielki, że dziwny zły zapach prawie niknie, zagłuszony przez strach, strach, strach.

– Angelina? Czy to ty? Angelina!

Zapach złej istoty jest wokół łóżka, na łóżku. Zły stał tu i rozmawiał z chorą kobietą, niedawno, dzisiaj, dotykał jej, dotykał białego płótna, którym jest przykryta. Ohydny zapach pozostał na pościeli, mocny i wyraźny, i ciekawy, och, jak ciekawy.

Pies odbiega trochę, bierze rozpęd i skacze na łóżko. Jedną łapą zawadza o poręcz, lecz pokonuje przeszkodę i spada na przesiąkniętą wonią choroby i strachu kobietę.


Chora wrzasnęła.

Janet nigdy się nie obawiała, że Woofer kogoś ugryzie. Był łagodny i przyjacielski. Zdawało się, że nie mógłby nikogo skrzywdzić, może z wyjątkiem istoty, która pojawiła się przed nimi w alejce.

Kiedy jednak wpadli z Angelina do słabo oświetlonego pokoju i Janet zobaczyła psa na łóżku, pomyślała, że rzucił się na pacjentkę. Odruchowo przyciągnęła Danny’ego do siebie, zasłaniając mu oczy, lecz po chwili zdała sobie sprawę, że Woofer tylko stoi nad chorą i obwąchuje ją z niesłychaną energią.

– Nie, nie, nie! – krzyczała chora, jakby zamiast psa skoczyło na nią coś z najgłębszych otchłani piekła.

Janet paliła się ze wstydu za Woofera. W dodatku bała się, że przez jego niesforność ona i Danny stracą swoje darmowe posiłki. Wątpliwe, czy będą teraz mile widziani w kuchni “Pacific View”.

Kobieta na łóżku była chuda – więcej niż chuda, krańcowo wycieńczona – i tak blada, że w świetle lampy wydawała się przezroczysta jak duch. Miała białe, matowe włosy i pomarszczoną twarz. Wyglądała jak sędziwa staruszka, lecz coś wzbudziło w Janet przekonanie, że biedaczka jest dużo młodsza, niż się wydaje.

Wyraźnie bardzo słaba, próbowała unieść się z poduszek i prawą ręką odepchnąć psa. Kiedy usłyszała kroki pościgu, odwróciła głowę w stronę drzwi. Jej wymizerowana twarz mogła być kiedyś piękna, lecz teraz przypominała oblicze trupa, wręcz upiora.

Oczy…

Kobieta nie miała oczu.

Janet zadrżała. Jak to dobrze, że Danny ma głowę wtuloną w jej sweter.

– Zabierzcie go ze mnie! – Przerażenie ślepej kobiety było niewspółmierne do zagrożenia, jakie mógł przedstawiać Woofer. – Zabierzcie go ze mnie!

W szarym półmroku powieki wyglądały na zamknięte, lecz kiedy światło lampy padło na ściągniętą twarz, wyszło na jaw, że zostały niegdyś zaszyte. Nić chirurgiczna rozpuściła się dawno temu, a brzegi dolnych i górnych płatków skóry zrosły się ze sobą. Nie było pod nimi nic, tylko puste oczodoły, więc zapadły się do środka, pozostawiając płytkie wgłębienia.

Na pewno nie urodziła się bez gałek ocznych. Pewnie je straciła w jakimś okropnym wypadku. Obrażenia musiały być bardzo rozległe, jeśli chirurdzy zrezygnowali nawet ze wstawienia szklanych oczu. Intuicja podpowiedziała Janet, że ta kobieta natknęła się kiedyś na kogoś gorszego od Vince’a i na zimne okrucieństwo, które przewyższało pijackie ekscesy jej własnych rodziców.

Angelina i sanitariusz podeszli z obu stron do łóżka, nazywając niewidomą Jennifer i zapewniając ją, że wszystko jest w porządku. Woofer zeskoczył na podłogę i wyminął ich błyskawicznym zwodem. Zamiast skierować się wprost do drzwi, wpadł do przyległej łazienki, którą pacjentka dzieliła z chorą w sąsiednim pokoju, i dopiero stamtąd wydostał się na korytarz.

Janet, trzymając Danny’ego za rękę, pierwsza ruszyła w pogoń. Nie tylko dlatego, że ponosiła winę za to, co się stało, i bała się, że przywilej jadania obiadów w “Pacific View” zostanie cofnięty na zawsze, lecz głównie z chęci opuszczenia tego mrocznego, dusznego pokoju i jego niewidomej mieszkanki o twarzy białej jak mąka. Woofer pobiegł głównym korytarzem do poczekalni.

Janet klęła siebie w duchu za przygarnięcie kundla. Najgorsze było nie upokorzenie, lecz rozgłos i uwaga, jaką na nich ściągnął swoim głupim wybrykiem. Panicznie się bała zwracać na siebie uwagę. Jej filozofia życiowa nakazywała siedzieć cicho i trzymać się na uboczu – to był jedyny sposób, by uniknąć krzywdy. Poza tym wolała pozostać niewidoczna, dopóki zwłoki jej męża nie przeleżą na pustyni rok czy dwa.

Woofer był dla nich zbyt szybki, chociaż trzymał pysk tuż przy podłodze, węsząc za każdym krokiem.

Recepcjonistka na popołudniowej zmianie była młodą kobietą meksykańskiego pochodzenia, z włosami związanymi czerwoną wstążką w koński ogon. Podniosła się zza biurka, żeby sprawdzić przyczynę hałasu. Jednym rzutem oka oceniła sytuację i szybko zareagowała. Kiedy Woofer wpadł do poczekalni, otworzyła drzwi wejściowe. Pies przemknął obok niej i wyskoczył na ulicę.

Janet wybiegła za nim i zatrzymała się bez tchu przed frontowymi schodami. Lecznica znajdowała się na wschód od nabrzeżnej autostrady, przy łagodnie opadającej ulicy, wzdłuż której rosły ozdobne kufliki i drzewka laurowe. Uliczne latarnie rzucały niebieskawe światło. Gdy przelotny wietrzyk poruszał gałązkami, na chodniku drżały cienie liści.

Woofer, pocętkowany plamami światła i cienia, oddalił się już o jakieś piętnaście metrów, obwąchując niestrudzenie chodnik, zarośla, pnie drzew, krawężnik. Najwięcej węszył w powietrzu, próbując złapać jakiś nieuchwytny zapach. Burza strąciła z krzewów mnóstwo długich, cienkich różowych kwiatków, które zaścielały chodnik jak kolonie wodorostów, wyrzuconych przez olbrzymią falę przypływu. Woofer obwąchując je kichnął raz i drugi. Przystawał co jakiś czas, lecz zaraz biegł dalej.

– Woofer! – zawołał za nim Danny.

Kundel odwrócił łeb i spojrzał na nich.

– Wracaj! – prosił chłopiec.

Woofer zawahał się, potem przekrzywił łeb, kłapnął zębami i ruszył w dalszy pościg za zjawą.

Walcząc ze łzami, Danny powiedział:

– Myślałem, że mnie polubił.

Te słowa sprawiły, że Janet pożałowała nie wypowiedzianych przekleństw, jakimi obsypywała psa jeszcze przed chwilą. Zaczęła wołać Woofera.

– On do nas wróci – uspokajała synka.

– Nie chce wrócić.

– Może teraz nie, ale później, jutro lub pojutrze, wróci do domu.

– Jak może wrócić, skoro my nie mamy żadnego domu? – Głos chłopca drżał z żalu.

– Mamy samochód – powiedziała niepewnie.

Uświadomiła sobie dobitniej niż kiedykolwiek, jak żałosnym schronieniem jest ich stary, zardzewiały dodge. Na myśl, że nie może zapewnić synkowi lepszego domu, zabolało ją serce. Ogarnął ją strach o przyszłość, gniew na niesprawiedliwość losu, przygnębienie i rozpacz.

– Psy mają lepszy węch niż my – tłumaczyła. – Znajdzie nas. Znajdzie na pewno.

Po chodniku przesuwały się czarne cienie drzew, jak zapowiedź opadłych liści przyszłej jesieni.

Pies dotarł do rogu i skręcił, znikając im z oczu.

– Zobaczysz, on nas znajdzie – powiedziała, choć sama w to nie wierzyła.


Śmierdzące żuki. Wilgotne pnie drzew. Wapienny zapach mokrego betonu. Pieczone kurczaki w pobliskiej siedzibie ludzkiej. Geranium, jaśmin, zeschłe liście. Pachnące kwaśno pleśnią robaki w wilgotnej ziemi rabatek. Ciekawe.

Większość zapachów to zapachy po deszczu. Deszcz oczyszcza świat i zmienia zapachy. Jednak nawet największa ulewa nie potrafi ich zmyć do końca, całych warstw i pokładów, nagromadzonych przez dnie i tygodnie, zostawionych przez ptaki, owady, psy, rośliny, jaszczurki, ludzi, robaki, koty…

Pies chwyta woń kociego futra i zamiera. Zwiera zęby, rozdyma nozdrza, napina mięśnie.

Śmieszna rzecz z tymi kotami. Właściwie nie czuje do nich nienawiści, ale tak miło sieje goni, że trudno się temu oprzeć. Nie ma nic przyjemniejszego niż kot, który ucieka ile sił… no może z wyjątkiem chłopca, który rzuca piłkę, a potem daje coś dobrego do jedzenia.

Woofer gotów jest ruszyć w pogoń za kotem, już podejmuje trop, lecz nos pali go na wspomnienie zadrapań i wielodniowego bólu. Przypomina sobie, jak szybko koty umieją chlasnąć pazurami, a potem wdrapać się na pionowy mur albo drzewo, gdzie nie można ich dogonić. Pies siedzi na dole z obolałym krwawiącym nosem i obszczekuje kota, czując się jak ostatni dureń, a kot liże futerko, patrzy z pogardą, po czym układa się do drzemki, aż w końcu pies po prostu musi pobiec gdzieś i wbić zęby w patyk albo rozszarpać kilka jaszczurek na poprawę humoru.

Spaliny z samochodu. Mokre gazety. Stary but, pełen starego zapachu ludzkich stóp.

Nieżywa mysz. Ciekawe. Nieżywa mysz, gnijąca w rynsztoku. Otwarte oczy. Obnażone małe ząbki. Ciekawe. Śmieszne, że nieżywe rzeczy się nie ruszają. Do czasu kiedy są już długo martwe, wtedy wszystko się w nich rusza, ale to nie one się ruszają, tylko coś w nich. Martwa mysz, sztywny ogonek sterczący prosto w niebo. Ciekawe.

Nagle jest! Ni to człowiek, ni to wilk!

Pies podnosi głowę i szuka słabej nitki zapachu. Ta istota ma zapach niepodobny do wszystkich stworzeń, jakie dotychczas spotkał, i dlatego jest tak ciekawa. Pachnie jak człowiek, ale nie tylko. Jest to również zapach czegoś, co zabija, który czuć od niektórych ludzi i dużych, złych psów, i kojotów, i grzechotników. Pachnie jak coś, co zabija, i to pachnie mocniej niż cokolwiek, z czym Woofer się do tej pory zetknął, co znaczy, że należy zachować ostrożność. A przede wszystkim ma swój własny zapach: trochę jak morze chłodną nocą i trochę inaczej, trochę jak żelazny parkan w upalny dzień i trochę inaczej, trochę jak nieżywa gnijąca mysz i trochę inaczej, trochę jak błyskawica, grzmot, pająki, krew i czarne dziury w ziemi, które są ciekawe, ale przejmują strachem. Ta słaba woń jest jedną cieniutką nitką w misternym arrasie nocnych zapachów, lecz pies idzie jej śladem.

Загрузка...