Z zachodu toczyły się groźne chmury, jak pędzone wiatrem podniebne bataliony machin wojennych. Choć na dole było wciąż pogodnie i ciepło, błękit nieba stopniowo ginął za tymi zwiastunami burzy.
Janet Marco zaparkowała zdezelowanego dodge’a na końcu alejki. Razem z pięcioletnim synem, Dannym, i psem, który niedawno się do nich przybłąkał, ruszyła w głąb wąskiej uliczki, przetrząsając zawartość pojemników na śmieci w poszukiwaniu odpadków, które były podstawą jej egzystencji.
Wzdłuż alejki biegł wąski, głęboki rów, w którym rosły wielkie drzewa eukaliptusowe i splątane zielsko. Naprzeciwko ciągnęły się garaże, każdy na dwa lub trzy auta, poprzedzielane żelaznymi parkanami i bramami z malowanego drzewa. Gdzieniegdzie za bramą dawało się dostrzec mały taras lub brukowany dziedziniec w cieniu palm, magnolii, fikusów i wielkich paproci, które rosły bujnie tu, nad ciepłym oceanem. Wszystkie domy wychodziły na Pacyfik, u stóp mając dachy innych rezydencji położonych na niższych tarasach wzgórz Laguna. Na ogół były to dwupiętrowe wille z kamienia, tynku i pobielałych cedrowych gontów, wkomponowane w zbocze, by maksymalnie wyzyskać każdy cenny centymetr kwadratowy powierzchni.
Mimo że okolica była zamożna, łupy z myszkowania po śmietnikach mało się różniły od zdobytych gdzie indziej: butelki i aluminiowe puszki, za które można było dostać parę groszy w sklepie albo punkcie skupu surowców wtórnych. Od czasu do czasu jednak trafiały się skarby – torby ubrań, niemodnych, lecz wyglądających jak nowe, zepsute urządzenia kuchenne, za które, jeśli wymagały tylko drobnych napraw, dostawało się parę dolarów w sklepie z używanym sprzętem gospodarstwa domowego, tania sztuczna biżuteria lub książki i staroświeckie płyty gramofonowe, które można było sprzedać w antykwariacie, oferującym takie rzeczy kolekcjonerom.
Danny dźwigał plastykowy worek na śmieci, do którego Janet wrzucała aluminiowe puszki. Sama niosła drugą torbę, na butelki.
Szli w głąb alejki pod szybko mroczniejącym niebem. Janet nieustannie oglądała się na starego dodge’a. Bała się o samochód; nigdy od niego nie odchodziła dalej niż dwie przecznice i starała się mieć go stale w zasięgu wzroku. Samochód nie służył tylko jako środek transportu – chronił ich przed słońcem i deszczem, chowali w nim swój nędzny dobytek. Był ich domem.
Janet żyła w ciągłym lęku przed jakąś awarią silnika, której reperacja będzie niemożliwa lub na którą nie będą mogli sobie pozwolić, co na jedno wychodziło. Najbardziej jednak bała się kradzieży, bo bez samochodu nie mieliby dachu nad głową, bezpiecznego miejsca do snu.
Wiedziała, że trudno byłoby znaleźć amatora na takiego gruchota. Złodziej musiałby być w jeszcze bardziej rozpaczliwym położeniu niż Janet, a takiej możliwości nie umiała sobie wyobrazić.
Z dużego brązowego plastykowego kubła wyciągnęła pół tuzina puszek, które ktoś już zgniótł w duży kłąb. Trzeba je było rozdzielić przed oddaniem do skupu. Włożyła je do torby Danny’ego.
Chłopiec przyglądał się temu z powagą i w milczeniu. Był cichym dzieckiem, tak zastraszonym przez ojca, że przestał mówić. Już rok upłynął od chwili, kiedy Janet usunęła tyrana z ich życia, a Danny wciąż prawie się nie odzywał.
Obejrzała się na samochód. Stał na swoim miejscu.
Na alejkę padły cienie chmur i zerwał się lekki wietrzyk o posmaku soli. Znad morza dobiegł daleki, niski huk grzmotu.
Pospieszyła do następnego kubła, Danny za nią.
Pies, którego Danny nazwał Woofer, obwąchał pojemniki, podbiegł do pobliskiej bramy i wetknął nos między żelazne pręty. Bez przerwy machał ogonem. Był przyjacielsko nastawionym do świata dużym kudłatym kundlem, dość dobrze wychowanym, z czarno-brązową sierścią i miłą mordą. Teraz więcej musieli wydawać na żywność, ale Janet tolerowała psa, bo potrafił wywołać uśmiech na twarzy jej synka. Zanim pojawił się Woofer, zdążyła zapomnieć, jak wygląda uśmiech Danny’ego.
Znów obejrzała się na poobijanego dodge’a. W porządku.
Zerknęła w drugi koniec alejki, a potem na kipiący zielskiem rów i wielkie eukaliptusy o obłażących z kory pniach po przeciwnej stronie. Bała się nie tylko złodziei samochodów i mieszkańców domów, którzy mogli mieć pretensje o grzebanie w ich śmieciach. Bała się również gliniarza, który ostatnio zaczął ją prześladować. Nie. To nie był glina. Ktoś, kto udawał policjanta. Te dziwne oczy, sympatyczna piegowata twarz, która tak szybko umiała się zmienić w pysk potwora z najgorszego koszmaru…
Janet Marco znała jedną religię – strach. Przyszła na świat równie ufna i radosna jak każde dziecko, lecz jej rodzice byli alkoholikami. Katowali ją po pijanemu, energicznie wpajając jej kult strachu. Poznała jedynego Boga, który nie był ani konkretną osobą, ani siłą nadprzyrodzoną – dla niej Bogiem była władza, i każdy, kto miał władzę nad nią, automatycznie zostawał wyniesiony do statusu bóstwa.
Kiedy dorosła na tyle, by uciec od rodziców, popadła w małżeńską niewolę. Vince Marco notorycznie ją bił i miał fioła na punkcie męskiej dominacji. Zdążyła już się przyzwyczaić do pełnienia roli ofiary i podświadomie oczekiwała, że będzie krzywdzona. Vince – leń, pijak i dziwkarz – wykazywał dużą zręczność i energię, gdy chodziło o psychiczne i fizyczne znęcanie się nad żoną.
Przez osiem lat włóczyli się po zachodnich stanach, nie pozostając w żadnym mieście dłużej niż pół roku. Vince zarabiał dosyć na nędzną egzystencję, choć nie zawsze w uczciwy sposób. Nie chciał, żeby Janet nawiązała jakieś przyjaźnie. Dopóki pozostawał jedynym człowiekiem stale obecnym w jej życiu, panował nad nią wszechwładnie, nie było bowiem nikogo, kto mógłby jej doradzić lub podburzyć do buntu.
Gdy była bezgranicznie pokorna i jawnie okazywała mężowi strach, bił ją i dręczył mniej, niż gdy usiłowała zachować godność i nie dawała mu się napawać swoim lękiem. Bóg strachu cenił sobie wyraźne dowody oddania swojej wyznawczyni zupełnie tak samo jak chrześcijański Bóg miłości. W perwersyjny sposób strach stał się jej jedyną ucieczką i metodą obrony przed większym okrucieństwem.
I żyłaby tak dalej jak sterroryzowane zwierzę, kulące się w swojej norze… lecz na szczęście pojawił się Danny i przyniósł jej ocalenie. Po urodzeniu dziecka bała się o nie i zaczęła bać się o siebie. Co stanie się z Dannym, jeśli Vince którejś nocy posunie się za daleko i zatłucze ją na śmierć w pijackim szale? Jak Danny da sobie radę, samiutki jak palec, taki mały i bezbronny? Po jakimś czasie chronienie Danny’ego przed krzywdą stało się dla niej ważniejsze niż własne bezpieczeństwo. Zdawało się, że ten nowy ciężar jeszcze bardziej ją przytłoczy, lecz stało się odwrotnie: pomógł jej się duchowo uniezależnić. Vince nie zdawał sobie sprawy, że przestał być jedyną liczącą się dla niej osobą. Dziecko przez sam fakt swego istnienia stanowiło powód do buntu i źródło odwagi.
Mogłaby nigdy nie zebrać jej tyle, by zrzucić jarzmo niewoli, gdyby Vince nie podniósł ręki na chłopca. Mieszkali wtedy na przedmieściach Tucson, w wynajętym obskurnym domu z kawałkiem brązowego, wyschniętego trawnika od frontu. Pewnego wieczora Vince przyszedł śmierdząc piwem, potem i perfumami jakiejś kobiety i dla rozrywki zaczął bić Janet. Danny miał wówczas cztery latka. Był za mały, by stanąć w jej obronie, ale dostatecznie duży, by rozumieć, że powinien tak uczynić. Kiedy ubrany w piżamkę wszedł do ich sypialni i usiłował się wtrącić, ojciec zaczął go bić po twarzy, mocno i zajadle. Przewrócił go na ziemię i kopał, dopóki chłopczyk nie wyczołgał się na podwórko przed domem, szlochający i półprzytomny ze strachu.
Janet dzielnie zniosła bicie, lecz później, gdy obaj spali, poszła do kuchni i wyjęła z szuflady nóż. Nie czuła wcale strachu, pierwszy – i zapewne ostatni – raz w życiu. Wróciła do sypialni i zaczęła dźgać Vince’a nożem w gardło, szyję, pierś i brzuch. Przy pierwszym ciosie obudził się i spróbował krzyczeć, lecz zagulgotał tylko i usta wypełniła mu krew. Usiłował się bronić, ale było za późno.
Janet zajrzała do sąsiedniego pokoju, czy Danny się nie obudził. Potem zawinęła ciało Vince’a w poplamione krwią prześcieradła, sznurem do bielizny związała całun i kuchennymi drzwiami wywlokła trupa na dwór.
Księżyc gasł i rozbłyskiwał na nowo, kryjąc się i wychodząc zza chmur, które żeglowały po niebie jak galeony po pełnym morzu. Janet nie obawiała się, że ktoś ją zobaczy. W okolicy zabudowania stały daleko od siebie, a w dwóch sąsiednich domach nie paliło się światło.
W ponurym przeświadczeniu, że policja może rozłączyć ją z Dannym równie skutecznie, jak zrobiłby to pewnego dnia Vince, zaciągnęła zwłoki poza granice posesji i dalej na pustynię, która ciągnęła się aż do dalekich gór. Przedzierała się przez kolczaste krzaki mimozy i suche osty. Brodziła w sypkim piasku, chwilami trafiała na połacie twardego łupku.
Kiedy księżyc świecił, w jego zimnym blasku ukazywał się nieprzyjazny krajobraz. Plamy światła i cienia miały ostre kontury. W jednym z mrocznych zakamarków – korycie, które od stuleci podczas ulewnych deszczów zmieniało się w rwący strumień – Janet zostawiła zwłoki.
Ściągnęła i zakopała prześcieradła. Nie grzebała ciała, gdyż miała nadzieję, że jeśli będzie leżało na wierzchu, nocne drapieżniki i sępy szybciej oczyszczą je do kości. A gdy już mieszkańcy pustyni obgryzą i wydziobią miękkie poduszeczki palców Vince’a, gdy załatwi się z nim słońce i padlinożercy, będzie można dojść jego tożsamości jedynie na podstawie uzębienia. Vince rzadko chodził do dentysty i nigdy nie miał stałego lekarza, więc policja nie znajdzie jego karty w żadnym rejestrze. Była duża szansa, że zwłoki przeleżą tu do następnego sezonu deszczów, woda zmyje wyschnięte szczątki i poniesie je dalej i dalej, sponiewierane i połamane, zmieszane z innym śmieciem, aż znikną na zawsze.
Tej nocy Janet spakowała swój niewielki dobytek do starego dodge’a i wyjechała z Dannym. Nie wiedziała nawet, dokąd jedzie. Minęła granicę stanu i dojechała do Kalifornii, Krainy Pomarańczy. Tu musiała zostać, gdyż nie mogła już wydawać pieniędzy na paliwo tylko po to, żeby bardziej się oddalić od zwłok porzuconych na pustyni.
Nikt w Tucson nie będzie się zastanawiał, co się stało z Vincem. Dla tego obiboka i włóczęgi odcinanie się od przeszłości i ciągła wędrówka z miejsca na miejsce były treścią życia.
Janet bała się złożyć podanie o zasiłek lub jakąś inną formę pomocy. Mogliby zapytać, gdzie się podziewa jej mąż, a nie wierzyła, że potrafi przekonująco skłamać.
Poza tym mimo pustynnych padlinożerców i wysuszającego arizońskiego słońca ktoś mógł się natknąć na zwłoki Vince’a, zanim zmienią się nie do rozpoznania. Jeśli jego żona i syn zaczną się ubiegać w Kalifornii o pomoc państwa, przy obecnym systemie komputeryzacji danych mogą wyjść na jaw jakieś powiązania, które skłonią czujnego pracownika opieki społecznej do wezwania glin. Biorąc pod uwagę potulność Janet wobec każdego autorytetu – zakorzenioną w niej tak głęboko, że zamordowanie męża tylko nieznacznie ją przytłumiło – małe miała szansę na przejście policyjnego dochodzenia bez skierowania na siebie podejrzeń.
A wtedy zabraliby jej Danny’ego.
Do tego nie mogła dopuścić. I nie dopuści.
Na bruku, bez dachu nad głową, mieszkając w zardzewiałym, rozklekotanym dodge’u, Janet Marco odkryła w sobie talent do utrzymywania się przy życiu bez żadnych praktycznie środków. Ku jej zdziwieniu okazało się, że wcale nie jest głupia. W społeczeństwie, które swoimi odpadkami mogłoby wyżywić znaczną część krajów Trzeciego Świata, udało jej się zbudować kruchą, lecz w miarę stabilną egzystencję. Do pomocy kuchni wydających darmowe posiłki dla nędzarzy uciekała się jak najrzadziej.
Nauczyła się, że strach, którym od dawna przesiąkła, nie musi koniecznie ograniczać jej możliwości. Mógł również popychać do działania.
Bryza stała się chłodniejsza i przeszła w porywisty wiatr. Dudnienie burzy wciąż dobiegało z daleka, lecz coraz głośniej. Na wschodzie pozostał wąski pasek błękitu i niknął tak szybko, jak znika nadzieja.
Po przeszukaniu pojemników na przestrzeni dwóch przecznic Janet i Danny skierowali się z powrotem do dodge’a. Woofer biegł przed nimi.
Przeszli już ponad połowę drogi, kiedy pies raptownie stanął i przekrzywił głowę, nasłuchując czegoś w szumie wiatru i chóralnym szeleście liści eukaliptusa. Przez chwilę wydawał się zdziwiony, po czym odwrócił się i spojrzał za Janet. Obnażył zęby i zaczął warczeć.
Wiedziała, co obudziło czujność psa. Nie musiała nawet się oglądać. Jednakże zrobiła to, by stawić czoło niebezpieczeństwu, jeśli nie w obronie siebie samej, to przynajmniej Danny’ego.
Jakieś trzy metry za nią stał glina z Laguna Beach, ten glina.
Uśmiechał się. Od tego zawsze zaczynał. Miał sympatyczny uśmiech, miłą twarz i piękne błękitne oczy.
Jak zwykle nie widać było w pobliżu żadnego radiowozu ani innego samochodu, który tłumaczyłby, skąd się tu wziął. Zupełnie jakby zaczaił się w rowie, między obłażącymi z kory pniami eukaliptusów, wiedząc dzięki jakiemuś szóstemu zmysłowi, że Janet przyjdzie tu grzebać w śmietnikach właśnie dzisiaj o tej porze.
– Witam panią. – Głos miał zawsze z początku łagodny, niemal melodyjny.
Janet milczała.
W zeszłym tygodniu, kiedy zaczepił ją po raz pierwszy, odpowiedziała nieśmiało i nerwowo, odwracając oczy, przytłoczona szacunkiem dla władzy, jak przez całe swoje życie – z wyjątkiem tej jednej krwawej nocy na przedmieściach Tucson. Szybko jednak odkryła, że w rzeczywistości nie był tym, kim się wydawał, i że wolał monolog od dialogu.
– Pogoda sie psuje, pewnie zacznie padać… – podniósł oczy na zachmurzone niebo.
Danny przysunął się do niej. Wolną ręką otoczyła ramiona synka, przytulając go mocno do siebie. Drżał na całym ciele.
Ona też. Miała nadzieję, że Danny tego nie zauważy.
Pies wciąż szczerzył kły i cicho warczał.
Odrywając wzrok od posępnych chmur i kierując go z powrotem na Janet, glina powiedział tym samym miłym głosem:
– No dobra, dosyć tego pieprzenia o niczym. Pora na jakąś zabawę. Umówmy się, że… macie czas do świtu. Kapujesz? Hmmm? O świcie zabiję ciebie i smarkacza.
Jego groźba nie zaskoczyła Janet. Każdy, kto miał przewagę, był dla mej Bogiem, zawsze złym, nigdy miłosiernym. Zewsząd spodziewała się okrucieństwa i przemocy. Jedyne, co zdziwiłoby ją u kogoś silniejszego od niej, to objaw dobroci. Dobroć była cechą znacznie rzadziej spotykaną niż nienawiść i okrucieństwo.
Nawet gdyby ktoś nieoczekiwanie okazał Janet dobroć, wzbudziłby w mej jeszcze większy strach i podejrzenia, że to tylko obłuda mająca przewrotnie zamaskować złe zamiary.
Glina nadal się uśmiechał, lecz jego piegowata irlandzka twarz nie miała już przyjacielskiego wyrazu. Było w niej więcej chłodu niż w wiejącym od oceanu zimnym wietrze – zapowiedzi burzy.
– Słyszałaś, ty głupia dziwko?
Nie odezwała się.
– Myślisz sobie, że powinnaś uciec, wyjechać z miasta, może drapnąć do Los Angeles, gdzie cię nie znajdę?
Rzeczywiście to właśnie przemknęło jej przez głowę: uciec do Los Angeles lub na południe, za San Diego.
– Świetnie, uciekaj – zachęcił ją. – Będzie lepsza zabawa. Zmykaj, staraj się wywinąć. Znajdę cię wszędzie, a w ten sposób będę miał więcej frajdy.
Janet mu wierzyła. Wprawdzie udało jej się uciec od rodziców i pozbyć Vince’a, lecz teraz spotkała na swej drodze nie jednego z licznych bożków strachu, którzy nią rządzili, lecz najwyższego Boga Strachu, którego moc przechodziła ludzkie rozumienie.
Jego oczy zmieniły kolor z niebieskiego na zielony, fosforyzowały.
Nagle w alejce powiał wicher, porywając ze sobą suche liście i kilka zgniecionych papierków.
Zielone oczy niby-gliny błyszczały tak mocno, jakby za nimi, we wnętrzu czaszki płonęło światło. Źrenice zaczęły zmieniać swój kształt, aż stały się wydłużone i obce w wyrazie jak źrenice kota.
Warczenie psa przeszło w przerażone skomlenie.
Rosnące w rowie eukaliptusy zadygotały w porywach wichru i ich ciche westchnienia urosły do wycia przypominającego ryk wzburzonego tłumu.
Janet nie mogła się oprzeć myśli, że stwór udający glinę naumyślnie wywołał wiatr, żeby udramatycznić swoją groźbę. Chociaż nie mógł przecież mieć władzy nad siłami przyrody.
– Przyjdę po was o wschodzie słońca, wydrę wam serca z piersi i pożrę!
Jego głos też się zmienił, tak jak oczy. Był niski i chropawy, złowrogi głos istoty z dna piekieł.
Glina zrobił krok w ich stronę.
Janet cofnęła się, ciągnąc za sobą Danny’ego. Serce waliło jej tak mocno, że dręczyciel musiał je słyszeć.
Pies również się odsunął, na przemian piszczał i warczał, ogon kulił pod siebie.
– O świcie, pamiętaj, o świcie, zginiesz ty i twój bachor. Szesnaście godzin. Tylko szesnaście godzin, ty kurwo. Tik-tak… tik-tak… tik-tak…
W jednej chwili wiatr ustał. Świat pogrążył się w ciszy. Nie słychać było szumu drzew ani dalekich pomruków burzy.
Przed twarzą Janet, nieco w prawo, wisiała w powietrzu gałązka eukaliptusa, zjeżona długimi liśćmi. Tkwiła nieruchomo w tym samym miejscu, gdzie doleciała, zanim ucichł porywisty wiatr, zawieszona w przestrzeni jak martwy skorpion we wnętrzu plastykowego przycisku na biurko, który Vince kupił kiedyś w Arizonie, w jakiejś przydrożnej knajpie przy stacji benzynowej.
Piegowata twarz rozciągnęła się i pęczniała, zdumiewająco elastyczna, niczym gumowa maska, którą coś wypycha od środka. Zielone kocie oczy wyszły na wierzch, jakby za chwilę miały wyskoczyć z potwornie zdeformowanej głowy.
Janet chciała biec do samochodu, jej jedynego schronienia, zatrzasnąć drzwiczki i bezpiecznie zamknięta w jego wnętrzu, odjechać na złamanie karku, ale nie mogła tego zrobić, nie miała odwagi odwrócić się plecami. Wiedziała, że groteskowy stwór zaraz ją dopadnie i rozszarpie mimo darowanych szesnastu godzin zwłoki, gdyż chciał, żeby widziała jego transformację, domagał się tego i wpadłby w dziką wściekłość, jeśliby go zlekceważyła.
Istoty mające władzę były zawsze dumne ze swojej potęgi. Bogowie strachu pysznili się przed tymi, których dręczyli, i wymagali kornego podziwu. Chcieli widzieć poniżenie i strach swoich bezbronnych ofiar.
Rozdęta, zniekształcona twarz rozpłynęła się, oczy zmieniły się w zbiorniczki czerwonej wrzącej cieczy, która ściekła po gąbczastych policzkach, i znikły, nos zbliżył się do ust i zniknął, wargi napuchły, przesłaniając brodę i policzki, i już nie było twarzy, tylko obła bryła, jakby z wosku. Nie parowała ani nic z niej nie kapało, więc wrażenie topiącego ją gorąca było złudne.
Możliwe, że wszystko to było złudzeniem, efektem hipnozy. To by wiele wyjaśniało… nie wszystko wprawdzie, lecz jakoś tłumaczyło niesamowitą scenę.
Całe jego ciało pulsowało, dygotało spazmatycznie, zmieniało się wewnątrz ubrania. Potem ubranie zlało się w jedno z ciałem, jakby nie było to wcale ubranie, lecz część jego. Wkrótce cała postać porosła skołtunionym czarnym futrem. Zaczęła się formować wielka podłużna głowa na potężnej szyi, zgarbione ramiona, koślawe łapska, złe żółte oczy, drapieżne ostre kły i długie szpony, jednym słowem wizerunek filmowego wilkołaka.
Dotychczas ukazał się Janet czterokrotnie i za każdym razem przybierał inną postać, jakby chciał ją olśnić bogatym repertuarem swoich wcieleń. A jednak nie była przygotowana na to, co zobaczyła teraz. Monstrum porzuciło postać wilkołaka, zanim uformowała się ostatecznie, i raz jeszcze wcieliło się w człowieka, choć już nie w policjanta. W Vince’a. Mimo iż rysy były tylko z grubsza zaznaczone, Janet wiedziała, że potwór przeistacza się w jej męża. Miał takie same ciemne włosy, zarys czoła, kolor jednego jasnego oka o ponurym wyrazie.
Zmartwychwstanie Vince’a, którego sczerniały trup leżał od roku w piaskach Arizony, wstrząsnęło Janet bardziej niż wszystkie dotychczasowe wyczyny stwora. Wyrwał jej się krzyk trwogi. Danny też krzyknął i przywarł do niej z całej siły.
Woofer natomiast wykazał zdumiewającą odwagę. Przestał skomleć i zareagował tak, jakby chował się u nich od szczeniaka. Pokazał zęby, warknął i ostrzegawczo kłapnął szczękami.
Twarz pozostała niewyraźna, lecz reszta nabierała kształtu. Vince był nagi, jak wówczas kiedy Janet zaatakowała go pogrążonego we śnie. Widziała na jego szyi, piersi i brzuchu rany zadane kuchennym nożem – były ciemne, nie zasklepione i okropne, choć krew już nie płynęła.
Wyciągnął do niej rękę.
Wtedy pies zaatakował. Życie na ulicy nie zrobiło z niego cherlawego, tchórzliwego łazęgi. Był silnym, muskularnym zwierzęciem i kiedy rzucił się na zjawę, zdawało się, że wzlatuje w niebo jak ptak.
Warkot nagle urwał się jak nożem uciął i pies nadprzyrodzonym sposobem zastygł nieruchomo w powietrzu z ciałem sprężonym do ataku, jakby był tylko postacią na zatrzymanej stop-klatką taśmie wideo. Piana na czarnych wargach i sierści wokół pyska lśniła jak szron, a błyszczące zęby przypominały rządki ostrych sopli.
Na prawo od Janet wisiała gałązka eukaliptusa z kiścią srebrnozielonych liści, na lewo pies. Powietrze jakby stężało, zamykając na wieczność Woofera i chwilę jego odważnego porywu w przezroczystym krysztale, a jednak Janet mogła oddychać, gdy tylko o tym pamiętała.
Nie uformowany w pełni Vince postąpił krok w jej stronę, mijając psa.
Odwróciła się i rzuciła do ucieczki, ciągnąc za sobą Danny’ego, przekonana, że zastygnie w pół kroku. Co będzie wówczas czuła? Czy okryje ją ciemność, czy też zobaczy Vince’a, jak wychodzi zza jej pleców i staje oko w oko? Czy spadnie w studnię ciszy, czy też usłyszy jego nienawistny głos? Poczuje razy, jakimi ją obsypie, czy będzie równie niewrażliwa na ból jak lewitująca obok gałązka eukaliptusa?
Nagle w alejce zawył wiatr i omal nie zbił jej z nóg. Świat znów napełnił się dźwiękami.
Obróciła się i zdążyła zobaczyć, jak zawieszony w powietrzu Woofer wraca do życia i kończy przerwany skok. Nie było już jednak nikogo do atakowania. Vince zniknął. Pies wylądował na chodniku, pośliznął się, przeturlał przez grzbiet i poderwał na nogi, kłapiąc zębami na wszystkie strony. Ogłupiały i przestraszony szukał swej ofiary, która na jego oczach rozpłynęła się w powietrzu.
Danny płakał.
Wyglądało na to, że niebezpieczeństwo minęło. Wokół nie było żywej duszy, tylko ona, jej synek i pies. Nie uspokojona tym popędziła Danny’ego do samochodu, chcąc jak najszybciej stąd uciec. Po drodze oglądała się bezustannie na krzaki w rowie i głębokie cienie między wielkimi drzewami, z lękiem, że potwór znów wypełznie ze swej kryjówki, by pożreć ich serca wcześniej, niż obiecał.
Na niebie zamigotała błyskawica. Rozległ się głośny grzmot.
Zapachniało nadchodzącą ulewą. Ta woń ozonu przypominała Janet zapach świeżej krwi.