Harry Lyon siedział przy stoliku w kącie restauracji, ściskając w dłoni szklankę z wodą. Drugą dłoń miał zwiniętą w pięść. Od czasu do czasu wypijał łyk i każdy kolejny wydawał mu się zimniejszy niż poprzedni, jakby od jego ręki nie biło ciepło, lecz chłód, który przenikał do wody w szklance.
Wodził wzrokiem po przewróconych meblach, zniszczonych roślinach, stłuczonym szkle, rozrzuconym wszędzie jedzeniu i plamach krzepnącej krwi. Wyniesiono już dziewięć rannych osób, lecz zwłoki dwojga zabitych leżały jeszcze tam, gdzie ich dosięgła śmierć. Wokół nich krzątał się policyjny fotograf i technicy z laboratorium.
Harry dostrzegał otaczające go przedmioty i ludzi, rejestrował rozbłyski flesza, lecz oczami duszy wciąż wyraźnie widział księżycowe bladą twarz mordercy, patrzącą na niego z góry poprzez splątane kończyny manekinów. Rozchylone usta wilgotne od krwi. Bliźniacze okna oczu i malujący się w nich obraz piekła.
Od kiedy zdjęto z niego trupa i wystawowe kukły, Harry nie mógł się nadziwić, że żyje. Brzuch wciąż go bolał w miejscu, gdzie wbiła się ręka manekina, przyciskana ciężarem kilku gipsowych torsów i ciała zbrodniarza. Harry myślał wtedy, że został trafiony. Morderca dwukrotnie strzelił do niego z bliska, lecz oba pociski ugrzęzły w dzielących ich manekinach.
Z pięciu strzałów, jakie oddał Harry, co najmniej trzy spowodowały poważne uszkodzenia ciała.
Stolik mijali detektywi w cywilu i technicy, którzy szli przez kuchnię na strych albo wracali z góry. Niektórzy zagadywali do Harry’ego lub klepali go po ramieniu.
– Dobrze załatwione.
– Harry, wszystko w porządku?
– Ładną robótkę żeś odwalił, stary.
– Nie trzeba ci czegoś?
– Niezła rozpierdówa, co, Harry?
Mruczał “Dzięki”, “Tak” lub “Nie” albo tylko potrząsał głową. Nie był w stanie rozmawiać, a już na pewno nie był w stanie objąć roli bohatera.
Na zewnątrz zebrał się tłum gapiów, którzy napierali na ustawione przez policję bariery i zerkali ciekawie do środka przez całe i wytłuczone okna. Próbował wymazać ich sprzed oczu, bo zbyt wielu ludzi w tłumie przypominało mu mordercę gorączkowo błyszczącym wzrokiem i wyrazem niezdrowego podniecenia, który wypełzł na ich zwyczajne, banalne twarze.
Z wahadłowych kuchennych drzwi wyszła Connie. Postawiła przewrócone krzesło i usiadła przy stoliku. W ręku trzymała otwarty notes.
– Nazywał się James Ordegard – przeczytała. – Trzydzieści jeden lat. Nieżonaty. Mieszkał w Laguna. Inżynier. Nie figuruje w policyjnych rejestrach. Nigdy nawet nie zarobił mandatu.
– Czy coś go łączyło z tą restauracją? Może pracuje tu była żona czy dziewczyna?
– Nie, jak dotąd nie możemy znaleźć żadnego powiązania. Nikt z pracowników go nie rozpoznał. Chyba nigdy tu nie był.
– Miał przy sobie samobójczy list?
– Nie. Wygląda na cichego, nieobliczalnego szaleńca.
– Rozmawiali z kimś u niego w pracy?
Skinęła głową.
– Zatkało ich. Był dobrym pracownikiem, zadowolony z życia…
– Jednym słowem wzorowy obywatel.
– Tak to się mówi.
Fotograf zrobił jeszcze kilka zdjęć leżących nie opodal zwłok kobiety po trzydziestce. Ostre światło flesza kłuło w oczy. Harry zdał sobie sprawę, że od czasu kiedy on i Connie przyszli tu na lunch, pogoda się zmieniła. Niebo było zachmurzone.
– Przyjaciele, rodzina? – spytał.
– Mamy nazwiska, ale jeszcze z nikim nie rozmawialiśmy. Z sąsiadami też nie. – Zamknęła notes. – Jak tam zdrówko?
– Już mi lepiej.
– Brzuch boli?
– Prawie nie. Jutro będzie gorzej. Skąd, u diabła, wytrzasnął granaty?
Wzruszyła ramionami.
– Dowiemy się.
Trzeci granat, zrzucony w dół przez wejście na strych, spadł obok oficera policji z Laguna Beach. Ciężko ranny policjant znajdował się teraz w szpitalu, rozpaczliwie walcząc o życie.
– Granaty. – Harry wciąż nie mógł uwierzyć. – Słyszałaś kiedyś coś podobnego?
Natychmiast pożałował, że w ogóle zadał to pytanie. Wiedział, że to ją skłoni do podjęcia ulubionego tematu – Babilonu schyłku tysiąclecia i przykładów degeneracji społecznej.
Connie zmarszczyła brwi i odparła:
– Czy słyszałam kiedyś coś podobnego? Nawet dużo gorszego. Rok temu w Nashville pewna kobieta zabiła swojego chłopaka, kalekę. Zgadnij jak. Podpaliła jego wózek inwalidzki.
Harry westchnął.
Connie ciągnęła dalej:
– W Bostonie ośmiu nastolatków zgwałciło i zabiło kobietę. Wiesz, jaki podali powód? Było im nudno. Oni się nudzili! Rozumiesz, władze miasta były nie w porządku, bo nie zapewniły dzieciom rozrywek.
Spojrzał na ludzi, cisnących się do barier przed frontem restauracji – i szybko odwrócił oczy.
– Po co zbierasz te perełki?
– Słuchaj, Harry, nastał wiek chaosu. Bądź wreszcie na czasie.
– Chyba wolę być staroświecki.
– Dobry glina powinien rozumieć ducha czasów. Musisz się wczuć w rytm destrukcji. Cywilizacja wali się z hukiem na naszych oczach. Każdy chce mieć pozwolenie na wszystko, ale bez ponoszenia odpowiedzialności, więc system zaczyna puszczać w szwach. Musisz wiedzieć, kiedy złamać prawo, żeby ocalić system, i utrzymać się na powierzchni, kiedy znienacka wzbiera fala szaleństwa.
Patrzył na nią, co było dużo łatwiejsze niż zastanawianie się nad jej słowami. Przeraziła go myśl, że może Connie ma rację. Nie był w stanie tego rozważać. Nie mógł. W każdym razie nie akurat teraz. A widok jej ślicznej twarzy odwracał myśli od tych ponurych spraw.
Connie nie odpowiadała obecnemu amerykańskiemu ideałowi urody, prezentowanemu przez panienki z telewizyjnych reklam piwa, i nie roztaczała ociekającego potem i seksem egzotycznego powabu żeńskich gwiazd rockowych o silikonowych biustach i grubym na palec makijażu estradowym, które z niezrozumiałych powodów wprawiały w ekstazę kilka generacji nastolatków; była jednak bardzo ładna. Przynajmniej zdaniem Harry’ego. Nie żeby się w niej durzył. Co to, to nie. Niemniej był mężczyzną, a ona kobietą, pracowali razem, więc naturalną koleją rzeczy nie mógł nie zauważyć, że Connie ma piękne gęste, ciemne, niemal czarne włosy o jedwabistym połysku, chociaż ścinała je krótko i przeczesywała głównie palcami. Jej niebieskie oczy, kiedy światło odbijało się w nich pod pewnym kątem, miały fiołkowy odcień, i mogłyby być urzekające, gdyby nie ich czujny, podejrzliwy, typowy dla gliny wyraz.
Miała trzydzieści trzy lata, o cztery mniej od niego. W rzadkich chwilach, kiedy się uśmiechała, wyglądała na dwadzieścia pięć. Najczęściej jednak posępna mądrość, płynąca z zawodowych doświadczeń, sprawiała, że Connie wyglądała na starszą, niż była w rzeczywistości.
– Co się tak na mnie gapisz? – spytała.
– Zastanawiam się tylko, czy naprawdę jesteś w środku taka twarda, jak to udajesz.
– Do tej pory powinieneś wiedzieć.
– O właśnie – powinienem.
– Nie odstawiaj Freuda, Harry.
– Nie będę. – Pociągnął łyk wody.
– Lubię w tobie to, że nie próbujesz poddawać psychoanalizie każdego, kto się napatoczy. Całe to gadanie o podświadomości jest gówno warte.
– Też tak myślę.
Nie zaskoczyło go, że mają w tej sprawie podobne zdanie. Pomimo wielu różnic byli do siebie podobni w stopniu wystarczającym, by dobrze im się razem pracowało. Nie miał natomiast pojęcia, czy doszli do tego samego wniosku z podobnych, czy zupełnie przeciwstawnych powodów.
Czasami myślał, że warto by zgłębić przyczyny jej niektórych poglądów. Potem znów dochodził do wniosku, że zacieśnienie znajomości wprowadziłoby w ich wzajemne stosunki niepotrzebny zamęt. Nie cierpiał zamętu i bałaganu. W układach zawodowych często lepiej unikać zbytniej poufałości i utrzymać bezpieczny dystans, rodzaj strefy buforowej – szczególnie kiedy oboje zainteresowani noszą przy sobie broń.
W dali przetoczył się grzmot.
Chłodny powiew wśliznął się przez duże wybite okno, w którego ramie tkwiły ostre kawałki szkła, i dotarł w głąb restauracji. Na podłodze zaszeleściły rozrzucone papierowe serwetki.
Harry z utęsknieniem czekał na deszcz. Świat potrzebował oczyszczenia, odświeżenia.
– Pójdziesz na pranie mózgu? – spytała Connie.
Po każdej strzelaninie funkcjonariuszom Centrum Zadań Specjalnych zalecano kilka posiedzeń z psychologiem.
– Nie – odrzekł Harry. – Nic mi nie jest.
– Wypnij się na pracę i spadaj do domu.
– Nie mogę zostawić wszystkiego na twojej głowie.
– Dam sobie radę.
– Co z papierkową robotą?
– Mogę odwalić.
– Taaak, tylko że w twoich raportach zawsze aż się roi od błędów.
Potrząsnęła głową.
– Za bardzo się przejmujesz, Harry.
– Wszystko to można zrobić w komputerze, a tobie się nawet nie chce włączyć funkcji sprawdzania pisowni.
– Dopiero co jakiś świr rzucał we mnie granatami. Pieprzę pisownię.
Pokiwał głową i wstał od stolika.
– Wrócę do biura i zacznę pisać raport.
Przy akompaniamencie następnego grzmotu podeszło do zwłok dwóch pracowników kostnicy, ubranych w białe kitle. Pod nadzorem zastępcy koronera zabrali się do usunięcia ofiary z miejsca zbrodni.
Connie podała Harry’emu swój notes z danymi potrzebnymi do raportu.
– No to hej, na razie – powiedziała.
– Hej.
Jeden z pracowników otwierał worek na zwłoki. Worek zwinięty był tak ciasno, że warstwy plastyku oddzielały się od siebie z nieprzyjemnym ni to mlaskaniem, ni to trzaskiem.
Harry’emu zrobiło się niedobrze.
Martwa kobieta leżała na brzuchu. Słyszał od któregoś z detektywów, że dostała w pierś i twarz. Nie chciał widzieć, co z niej zostało, i nie czekał, aż ją obrócą na wznak.
Powstrzymując torsje skierował się do wyjścia.
– Harry? – zatrzymał go głos Connie.
Obejrzał się z ociąganiem.
– Dzięki – powiedziała.
– Nawzajem.
Tym skąpym dialogiem skwitowali fakt, że raz jeszcze udało im się wyjść z tego cało, wyrazili wzajemną wdzięczność za pomoc w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa i nie mieli zamiaru wracać do tego tematu.
Ruszył znowu do drzwi, wzdrygając się na myśl o tłumie gapiów.
Za sobą usłyszał wilgotne cmoknięcie – ludzie w białych kitlach podnosili zwłoki z kałuży krzepnącej krwi.
Dlaczego właściwie został gliną? Musiał chyba postradać zmysły.
Zastanowił się, kim mógłby być, gdyby wybrał inny zawód, lecz jak zwykle w takich chwilach zawodziła go wyobraźnia. Może naprawdę istnieje coś takiego jak przeznaczenie – potęga większa niż siły poruszające Ziemię wokół Słońca i utrzymujące układy planetarne – która kieruje naszym życiem? Może ludzie to tylko pionki przesuwane po szachownicy, a wolna wola nie istnieje?
Policjant stojący w drzwiach odsunął się na bok, żeby go wypuścić.
– Co za menażeria – powiedział.
Harry nie był pewny, czy policjant ma na myśli ludzi w ogóle, czy żądny wrażeń tłum.
Na dworze ochłodziło się znacznie. Niebo nad wierzchołkami drzew było szare jak cmentarny granit.
Za drewnianymi kozłami, między którymi rozpięto żółtą taśmę, kilkadziesiąt osób popychało się i wyciągało szyje, żeby lepiej widzieć miejsce zbrodni. Chłopcy z ekstrawaganckimi fryzurami stali obok poważnych biznesmenów w garniturach i plażowych łazików w obciętych nad kolanami dżinsach i pstrokatych koszulach. Kilku jadło wielkie ciastka z czekoladą, kupione w pobliskiej piekarni. Panował ogólny nastrój wesołości, jakby wszyscy myśleli, że śmierć to coś, co ich nie dotyczy.
Harry stał się ośrodkiem zainteresowania. Nie patrzył nikomu w oczy. Nie chciał widzieć pustki, jaka się w nich odbijała.
Skręcił w prawo i minął okno z ocalałą szybą. Drugie było wybite, we framudze sterczało kilka trójkątnych odłamków. Kawałki szkła poniewierały się na.betonie.
Ogrodzony chodnik przed frontem restauracji był pusty – lecz w tejże chwili młody mężczyzna, na oko mający ze dwadzieścia lat, prześliznął się pod żółtą taśmą, w miejscu gdzie była zawiązana między dwoma drzewami. Ruszył przed siebie, jakby nieświadom obecności Harry’ego.
– Proszę się cofnąć za barierkę – powiedział Harry.
Mężczyzna – dokładniej mówiąc chłopak w znoszonych adidasach, dżinsach i koszulce z reklamą piwa – jakby nie słyszał. Stanął przed rozbitym oknem i aż się wychylił nad ramą, pochłonięty bez reszty tym, co się działo we wnętrzu restauracji.
Harry spojrzał w tym samym kierunku i zobaczył zwłoki kobiety, które ludzie w białych kitlach z wysiłkiem pakowali do worka.
– Powiedziałem, żebyś wracał za barierkę.
Stali teraz blisko siebie. Chłopak był szczupły, czarnowłosy, kilka centymetrów niższy od Harry’ego, który miał przeszło metr osiemdziesiąt. Patrzył zafascynowany na zwłoki, na błyszczące lateksowe rękawiczki pracowników kostnicy, które z każdą chwilą stawały się czerwieńsze, jakby nieświadom tego, że Harry stoi tuż obok.
– Słyszałeś?
Smarkacz nie zareagował. Usta miał lekko rozchylone w wyrazie oczekiwania i wstrzymywał oddech. Oczy stały się szkliste – wyglądał jak zahipnotyzowany.
Harry położył mu rękę na ramieniu.
Chłopak odwrócił się powoli od krwawej sceny, lecz jego wzrok wciąż był nieobecny. Oczy patrzyły gdzieś na wskroś Harry’ego. Miały barwę lekko sczerniałego srebra. Różowy język przesunął się po dolnej wardze, jakby smarkacz delektował się jakimś przysmakiem.
Harry zapewne zniósłby spokojnie nieposłuszeństwo i aroganckie, puste spojrzenie, lecz wyprowadził go z równowagi ten ruch języka, nieprzyzwoitego różowego koniuszka, zostawiającego wilgotny ślad na nieco zbyt pełnych ustach. Nagle zapragnął dać gnojowi taki wycisk, żeby wypluł własne zęby i czołgał się na kolanach, stłamsić jego bezczelną pewność siebie i wbić do łba nieco szacunku dla zmarłych.
Chwycił chłopaka za kark i zanim zdążył sobie w pełni uświadomić, co robi, na wpół popychając go, na wpół niosąc przegonił na skraj chodnika. Może gnoja uderzył – nie był pewien, raczej nie – lecz potraktował go tak ostro, jakby złapał na kradzieży albo próbie gwałtu. Szarpnął, obrócił jak kukłę, przygiął do ziemi i pchnął pod żółtą taśmą na drugą stronę.
Chłopak upadł, a ludzie cofnęli się trochę, robiąc mu miejsce. Łapiąc oddech, przeturlał się na bok i wbił wściekły wzrok w Harry’ego. Włosy spadły mu na czoło. Koszulę miał rozdartą. Jego oczy nie były już nieobecne.
Gapie zaszemrali z podnieceniem. Morderca poniósł śmierć przed ich przybyciem, a widok jego ofiar na krótko zaspokoił głód wrażeń. Wreszcie na ich oczach coś zaczynało się dziać. Tak jakby weszli w ekran telewizora i stali się uczestnikami filmu kryminalnego w samym środku pasjonującej akcji; Harry w ich twarzach dojrzał nadzieję, że scenariusz będzie obfitował w krwawe sceny, godne szczegółowego opowiedzenia przy obiedzie w kółku rodziny i znajomych.
Nagle zawstydził się swej reakcji. Odwrócił się od chłopaka, szybko ruszył do węgła budynku i przeszedł pod żółtą taśmą w miejscu, gdzie nie było gapiów.
Służbowy wóz był zaparkowany za rogiem, w głębi uliczki, przy której stał podobny ciąg budynków z drzewami rosnącymi wzdłuż chodnika. Teraz, poza zasięgiem natrętnych spojrzeń gapiów, Harry zaczął drżeć. Nagle ugięły się pod nim nogi.
W połowie drogi do samochodu przystanął i wsparł się o chropawy pień drzewa. Robił powoli głębokie wdechy.
Niebo nad baldachimem drzew zatrzęsło się od grzmotu.
Na środku ulicy wirował w objęciach wiatru widmowy tancerz, złożony z suchych liści i śmieci.
Harry’ego ruszyło sumienie, że za drobne przewinienie tak szorstko obszedł się z chłopakiem. Wyładował na nim napięcie ostatnich godzin i złość, jaka go rozsadzała na myśl o absurdalnej przypadkowości zdarzeń, ślepym okrucieństwie losu. Jego myśli krążyły niczym posępne kruki wokół rannych i zabitych ludzi w restauracji, gliniarza, walczącego w szpitalu o życie, pogrążonych w smutku mężów, żon, rodziców, przyjaciół, licznych ogniw w okropnym łańcuchu rozpaczy, który wlokła za sobą każda śmierć.
Napatoczył się ten smarkacz i na nim się skrupiło.
Harry wiedział, że powinien wrócić i przeprosić, ale nie mógł się do tego zmusić. Nie tyle do przeprosin, co do stanięcia twarzą w twarz z krwiożerczym tłumem.
– Gnojek sam się prosił o nauczkę – powiedział sobie na usprawiedliwienie.
Potraktował chłopaka zupełnie w stylu Connie. Przypomniały mu się jej słowa:
“Musisz wczuć się w rytm destrukcji… Cywilizacja wali się z hukiem na naszych oczach… trzeba wiedzieć, kiedy złamać prawo, żeby ocalić system… utrzymać się na powierzchni, kiedy znienacka wzbiera fala szaleństwa…”
W Harrym wszystko się buntowało przeciwko takiej filozofii życiowej.
To niemożliwe, żeby cała ludzkość dała się wciągnąć w obłęd przemocy i nienawiści. Na pewno tolerancja i zdrowy rozsądek zwyciężą. Złe czasy? Jasne, świat widział to już nieraz, miliony zabitych w wojnach i pogromach, obłąkane doktryny faszyzmu i komunizmu, w imię których popełniono bezlik zbrodni, lecz poza tym zdarzały się przecież bezcenne okresy pokoju i długowieczne cywilizacje, więc jest jeszcze jakaś nadzieja.
Wyprostował się i przeciągnął, próbując rozluźnić zesztywniałe mięśnie.
Dzień zaczaj się tak dobrze, a potem nagle wszystko wzięło w łeb.
Harry chciał jak najszybciej zapomnieć o przeżytym koszmarze i wrócić do utartego trybu zajęć. Nie ma nic lepszego niż papierkowa robota, żeby odzyskać równowagę ducha. Wypełnianie w trzech egzemplarzach urzędowych formularzy i raportów szybko wskrzesi wizję uporządkowanego i zrozumiałego świata.
Na ulicy wiatr wzbijał w powietrze kurz i piasek. Wirujący tuman coraz szybciej tańczył na asfalcie. Gdy Harry postąpił krok, kłąb kurzawy zmienił kierunek, skręcił ostro w jego stronę i natarł ze zdumiewającą siłą, zmuszając do zamknięcia oczu przed tnącymi twarz drobinami.
Przez krótką, zwariowaną chwilę Harry myślał, że wiatr go porwie jak małą Dorotę i zaniesie do krainy Oz. Nad jego głową gałęzie drzew trzeszczały i sypały liśćmi. Świst wichury przeszedł w wysoki skowyt, wycie, które nagle urwało się i wokół zapadła cmentarna cisza.
Tuż przed Harrym ktoś przemówił niskim, chrapliwym głosem:
– Tik-tak, tik-tak.
Harry otworzył oczy i od razu tego pożałował.
Nie więcej niż pół metra przed nim stał uliczny włóczęga, ogromny, niezdarny, odziany w brudne łachy, odrażający. Miał szkaradną, zniekształconą twarz, pełną blizn i otwartych wrzodów. Zmrużone oczy tworzyły wąskie szparki, ich kąciki zaklejała biała ropa. Oddech wydobywający się zza spróchniałych zębów i owrzodzonych ust był tak cuchnący, że Harry aż się zakrztusił.
– Tik-tak, tik-tak – powtórzył włóczęga. Mówił cicho, lecz efekt był taki, jakby krzyczał, bo wokół zapadła niesamowita cisza.
Harry cofnął się o krok, powodowany obrzydzeniem i odruchem, by zachować bezpieczny dystans. W tłustych, zlepionych brudem włosach włóczęgi zobaczył źdźbła trawy i strzępki liści, skołtuniona broda lepiła się od resztek jedzenia. Oberwaniec miał ręce czarne od brudu, a pod połamanymi, szponiastymi paznokciami żałobne obwódki. Trudno było się oprzeć wrażeniu, że w tym chodzącym inkubatorze mnożą się zarazki wszystkich znanych chorób, jak również lęgną nowe wirusowe i bakteryjne hybrydy.
– Tik-tak, tik-tak. Zegar tyka, czas umyka. – Obdartus uśmiechnął się szeroko. – Za szesnaście godzin będzie po tobie.
– Odejdź – ostrzegł Harry.
– O świcie umrzesz.
Włóczęga otworzył szeroko oczy. Były purpurowe, nie miały tęczówek ani źrenic, dwa bąble pełne krwi.
– Skoro świt będziesz martwy.
Potem eksplodował. Bez huku, błysku i podmuchu. Po prostu nagle ciszę przerwał świst wiatru, a obdartus zaczaj się rozpadać na kamyki, suche grudy ziemi, piach, patyki i liście, kawałki starych szmat i strzępy pożółkłych gazet, kapsle od butelek, błyszczące okruchy szkła, podarte bilety teatralne, ptasie pióra, kawałki sznurka, papierki od cukierków, opakowania po gumie do żucia, pogięte i zardzewiałe gwoździe, zmięte papierowe kubki, zgubione guziki…
Wirujący tuman natarł na Harry’ego, który musiał zamknąć oczy pod gradem śmieci.
Kiedy mógł już otworzyć oczy, obrócił się błyskawicznie i rozejrzał na wszystkie strony. Ani śladu podrygującego wiru, widmowego tancerza. Ani śladu włóczęgi; zniknął, jakby nigdy nie istniał.
Harry znów się rozejrzał, wytrzeszczając oczy z niedowierzania.
Za rogiem zahuczał samochodowy klakson. Furgonetka dostawcza minęła róg i nadjeżdżała z głośnym warkotem. Po drugiej stronie ulicy szła młoda parka, trzymając się za ręce; śmiech dziewczyny przypominał dźwięk srebrnych dzwoneczków.
Dopiero teraz Harry zdał sobie sprawę ze śmiertelnej ciszy, jaka panowała dotychczas. Nie słychać było absolutnie nic z wyjątkiem chropawego głosu włóczęgi i szelestu jego ubrania, zupełnie jakby znajdowali się tysiąc kilometrów pod powierzchnią morza lub w próżni kosmicznej.
Błysnęło. Na chodniku zadygotały cienie gałęzi.
Grzmot zabębnił po membranie nieba, raz i drugi, donośniej, wszystko pociemniało jak osmalone błyskawicą, w jednej chwili zrobiło się zimno i szare chmury się rozpękły. Bryzgi wielkich kropli trzepnęły w liście, zabębniły o dachy samochodów, wsiąkły ciemnymi plamami w ubranie Harry’ego, plusnęły mu w twarz i przejęły dreszczem.