Rozdział drugi
l

Świat za przednią szybą zdawał się rozpływać, jak gdyby z chmur lały się strumienie uniwersalnego rozpuszczalnika. Srebrzyste strugi deszczu sunęły po szkle, drzewa na zewnątrz sprawiały wrażenie roztopionych świecowych kredek. Przechodzący spiesznie ludzie zlewali się ze swoimi kolorowymi parasolami i niknęli w szarości ulewy.

Harry Lyon siedział w zaparkowanym samochodzie. Miał wrażenie, że i on z wolna się roztapia w pozbawioną czucia ciekłą substancję, szybko zmywaną deszczem. Świat rządzący się regułami rozsądku i żelaznej logiki na jego oczach ulegał erozji, a on patrzył na to bezsilnie.

Nie mógł się zdecydować, czy naprawdę widział ogromnego włóczęgę, czy miał napad halucynacji.

Bezdomni, najniższa warstwa społeczna, stali się nieodłączną częścią amerykańskiego pejzażu. Im większe rząd czynił wysiłki, by zmniejszyć ich liczbę, tym bardziej się mnożyli. Odnosiło się wręcz wrażenie, że ich obecność nie jest wynikiem takiej czy innej polityki socjalnej, lecz dopustem bożym. Wzorem wielu ludzi Harry najczęściej omijał ich wzrokiem. Nie widział żadnego sposobu, żeby im skutecznie pomóc, a sam fakt ich istnienia budził w jego duszy nieprzyjemne wątpliwości na temat stabilności własnej egzystencji. Przeważnie budzili litość swym wyglądem. Niektórzy bez wątpienia sprawiali dziwne wrażenie: na ich wykrzywionych, drgających nerwowo twarzach malowały się obsesyjne pragnienia, w oczach lśnił obłęd, mięśnie były napięte, jakby lada chwila mieli się na kogoś rzucić. Nawet w Laguna Beach – mieście opisywanym w przewodnikach jako perła Pacyfiku i kalifornijski raj – Harry mógłby bez trudu znaleźć przynajmniej kilku bezdomnych nędzarzy z zachowania i wyglądu równie groźnych jak człowiek, który wyłonił się z tańczącego wiru.

Co prawda żaden z nich nie miał purpurowych oczu bez źrenic i tęczówek. Nie potrafili też materializować się z wirującej kurzawy ani rozpadać na kupę śmiecf i ulatywać z wiatrem.

Może to było przywidzenie.

Nie bardzo w to wierzył. Wprawdzie przeżył szok – był świadkiem masakry w restauracji, ryzykował życie, ścigając zbrodniarza i zabił człowieka – ale wstrząs nie był chyba aż tak silny, by wywołać halucynacje obfitujące w szczegóły typu brudnych paznokci i przeraźliwie cuchnącego oddechu.

Jeśli zaś ohydny włóczęga był prawdziwy, to skąd się wziął? Kim był, gdzie przepadł, jaka choroba czy wypadek zostawiły mu pamiątkę w postaci tych przerażających oczu?

“Tik-tak, tik-tak, o świcie umrzesz”.

Przekręcił kluczyk w stacyjce i zapuścił silnik.

Czekało go mnóstwo papierkowej roboty. Uspokoi się, systematycznie wypełniając puste rubryki i zakreślając kwadraciki. Sprawa Ordegarda, ujęta w suche paragrafy na białym papierze, przestanie wydawać się tak niepojęta i straci makabryczny wydźwięk.

Rzecz jasna nie miał zamiaru wspominać w raporcie o czerwonookim włóczędze. To nie miało nic wspólnego z Ordegardem. Poza tym nie chciał dawać Connie czy komukolwiek innemu powodu do drwin. Już samo to, że zawsze nosił w pracy krawat, unikał ordynarnych słów, zawsze pedantycznie trzymał się przepisów i obsesyjnie dbał o porządek w aktach, często czyniło z niego obiekt dowcipów. Później, w domu, napisze jednak raport o włóczędze, tylko dla siebie, żeby choć w ten sposób zanalizować niesamowite zdarzenie i zyskać poczucie, że należy ono do przeszłości.

– Lyon – powiedział, patrząc w oczy swojemu odbiciu w lusterku wstecznym – z ciebie to naprawdę śmieszny facet.

Włączył wycieraczki i rozmazany świat znów odzyskał ostre kontury.

Było tak pochmurno, że latarnie uliczne, które włączały się automatycznie, nabrały się na fałszywy zmrok. Asfalt lśnił głęboką czernią. Rynsztokami płynęły wartkie potoki brudnej wody.

Skierował się autostradą na południe, lecz zamiast skręcić w Crown Valley Parkway do Centrum Zadań Specjalnych, jechał wciąż prosto. Minął Ritz Cove, potem zjazd do hotelu “Ritz-Carlton” i jechał dalej, aż dotarł do Dana Point.

Zatrzymał się przed domem Ricky’ego Estefana nieco zaskoczony, chociaż podświadomie cały czas wiedział, dokąd zmierza.

Dom był uroczym bungalowem, jakie budowano w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, zanim nastała moda na bezosobowe tynkowane szeregowce. Rzeźbione okiennice, wycięte półkoliście wzdłuż brzegu okapy i wielospadowy dach nadawały mu indywidualny charakter. Pióropusze rosnących przed frontem dużych palm daktylowych ociekały deszczem.

Podczas krótkiej przerwy w ulewie Harry wysiadł z samochodu i pobiegł ścieżką do wejścia. Kiedy wchodził na trzy ceglane schodki werandy, znów się rozpadało. Wiatr ustał, jakby przytłoczony ciężarem deszczu.

Cienie na werandzie czekały jak grupka starych przyjaciół między zawieszoną na łańcuchach ławką i białymi drewnianymi krzesłami z poduszkami obszytymi zielonym płótnem. Nawet w słoneczne dni panował tu miły chłód dzięki splątanemu gąszczowi bugenwilli, która obrastała kratę i płożyła się po dachu.

Harry przycisnął dzwonek i poprzez bębnienie deszczu usłyszał w głębi domu melodyjny cichy gong.

Jaszczurka śmignęła przez podłogę werandy i wybiegła na deszcz.

Harry czekał cierpliwie. Enrique Estefan – dla przyjaciół Ricky – nie poruszał się teraz zbyt szybko.

Właśnie się ukazał w otwartych wewnętrznych drzwiach. Mrużąc oczy wyglądał przez drzwi siatkowe, wyraźnie niezadowolony, że ktoś zakłóca mu spokój. Potem uśmiechnął się od ucha do ucha i powiedział:

– Harry, miło cię widzieć. – Otworzył drzwi siatkowe i odstąpił na bok. – Naprawdę miło cię widzieć.

– Leje się ze mnie – powiedział Harry, ściągając buty i zostawiając je na werandzie.

– Daj spokój, nie trzeba – powstrzymywał go Ricky.

Harry jednak wszedł do domu w samych skarpetkach.

– Nadal najlepiej wychowany człowiek, jakiego znam – rzucił Ricky.

– To właśnie ja. Wzór dobrych manier z pukawką i kajdankami w kieszeni..

Podali sobie ręce. Uścisk Enrique Estefana był mocny, chociaż jego wychudła dłoń przypominała dłoń kościotrupa.

– Chodźmy do kuchni – zaprosił Ricky i wolno poszedł przodem, powłócząc nogami po podłodze z wypolerowanych dębowych desek. Mimo iż był wzrostu Harry’ego, wydawał się dużo niższy, gdyż pochylał się jak człowiek idący pod wiatr. Plecy miał zgarbione, pod bladożółtą koszulą sterczały łopatki. Harry idąc za nim pomyślał, że chuda szyja z trudem utrzymuje ciężar głowy.

Krótki korytarz rozjaśniało tylko światło padające z kuchni i chwiejny płomyk wotywnej świeczki, umieszczonej w czerwonej czarce. Paliła się przed figurą Najświętszej Marii Panny, stojącą na wąskim stoliku pod ścianą. Za nią wisiało lustro w ramie ze srebra rzeźbionej w liście. Refleksy płomyka połyskiwały na srebrnych liściach, jego odbicie tańczyło w lustrzanej tafli.

– Jak leci, Ricky?

– Całkiem nieźle. A tobie?

– Miewałem lepsze dni – przyznał Harry.

Kuchnia była duża i weselsza niż przedpokój. Podłogę wyłożono kamiennymi płytami, stały tu szafki z sękatej sośniny, wielkie okno wychodziło na obszerny ogród z tyłu domu. W radio grał Kenny G. Pachniało kawą.

– Napijesz się kawy? – spytał Ricky.

– Nie chcę ci sprawiać kłopotu.

– Jaki kłopot? Właśnie zaparzyłem świeży dzbanek.

Podczas gdy Ricky wyjmował z szafki filiżankę ze spodeczkiem i nalewał kawę, Harry bacznie mu się przyglądał. Zmartwiło go to, co zobaczył.

Ricky wyglądał mizernie. Ubranie było dla niego za luźne. Zaciągnął pasek na ostatnią dziurkę, a siedzenie spodni zwisało jak pusty worek. To znaczy, jeszcze bardziej stracił na wadze. W kącikach oczu i wokół ust rysowały mu się głębokie zmarszczki. Skóra utraciła elastyczność. Siwe włosy, cera i białka oczu miały niezdrowy żółtawy odcień, podobnie jak przy żółtaczce, choć może padał tylko na nie odblask od koszuli.

Enrique Estefan był starcem. Miał dopiero trzydzieści sześć lat, o rok mniej niż Harry, a mimo to był starcem.

Загрузка...